38548.fb2 Ksi?ga powietrza i cieni - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Ksi?ga powietrza i cieni - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

16

Wątpliwości Crosettiego co do sensu tej wyprawy stłumił nieco dreszczyk, jaki odczuwał na myśl o locie prywatnym odrzutowcem. Nigdy przedtem ani on, ani żaden z jego znajomych nie podróżował w ten sposób. Pomyślał, że z czasem mógłby do tego przywyknąć. Mishkin najwidoczniej nigdy nie podróżował inaczej. Dostał od swojej firmy kartę, która upoważniała go do wykorzystania określonej liczby godzin przelotów prywatną linią, a jeśli zebrało się dostatecznie dużą grupę pasażerów, jak tym razem, wypadało tylko trochę drożej niż podróż pierwszą klasą, jeśli oczywiście uznać, że parę tysięcy dolarów za bilet to niewiele, a Mishkin właśnie tak uważał. Wyjaśnił to Crosettiemu w drodze do Teterboro. Jakby chciał go przekonać, że jest po prostu zwykłym facetem, a nie kimś niewiarygodnie bogatym. Owszem, miał dochody bliskie miliona, ale z trudem je osiągał. Chodziło głównie o to, że jakoś nie pasował, zwłaszcza pod względem wyglądu zewnętrznego, do linii komercyjnych. W przeciwnym razie z radością stanąłby w kolejce i zdjął w samolocie buty tak jak wszyscy inni. Crosetti nie wiedział, dlaczego Mishkin chce mu sprzedać taki wizerunek, ale zauważył podobną tendencję u paru ludzi poznanych dzięki kontaktom ze środowiskiem filmowym, u facetów, którzy

spieniężali scenariusze za sześcio-, siedmiocyfrowe honoraria i wychodzili ze skóry, aby pokazać, że są normalnymi gośćmi: kupiłem porsche carrera tylko ze względu na kręgosłup, ma najlepiej wyprofilowane pod względem ortopedycznym siedzenia.

Samolot, Gulfstream 100, był przystosowany do przewozu ośmiu pasażerów i Crosetti, ku pewnemu zaskoczeniu, naliczył ich sześcioro: oprócz niego i Mishkina była jeszcze pani Mishkin, dwa manczkiny (określenie, które przyszło mu do głowy, kiedy przyjechali na lotnisko i utknęli tam jak kawałek gumy do żucia przyklejony pod kinowym krzesłem) i facet tak podobny do Rutgera Hauera, że aż było to niesamowite. Okazało się potem, że to brat Mishkina, Paul. Żona i dzieci mieli się przesiąść w Londynie na samolot do Zurychu, ale Paul leciał dalej, by włączyć się do misji związanej z Bulstrode'em…

Crosetti pomyślał, że to trochę dziwne, ale potem przyszło mu do głowy, że być może Jake Mishkin jest w swym zachowaniu bardziej szczery, niż z początku sądził. Kiedy siedzieli w poczekalni dla pasażerów prywatnych odrzutowców, zjawił się tam pewien człowiek, jeden z tych, od których zależą biznesowe imperia i którzy ani na chwilę nie mogą stracić kontaktu ze światem zewnętrznym. O tym, że jego podwładni są jedną bandą niesubordynowanych leni, świadczył jego styl zarządzania, to znaczy podniesiony głos niemal krzyk i wulgarne słowa, jakimi się posługiwał. Nieustannie żądał od swoich rozmówców, żeby się, kurwa, zamknęli i słuchali, radził im też, aby powiedzieli jakimś innym głupim skurwysynom, że mają się odpierdolić. Panią Mishkin, podobnie jak innych obecnych w poczekalni, facet wyraźnie denerwował. W końcu cham zakończył rozmowę poleceniem: „Powiedz temu pieprzonemu sukinsynowi, że ma do mnie zaraz zadzwonić! Natychmiast!” Wpatrywał się w maleńki telefon przez prawie minutę, rzucając przekleństwa. Po chwili komórka znów zagrała melodyjkę, tym razem temat z Walkirii Wagnera, i facet wznowił swą tyradę pełną przekleństw. Mishkin wstał, podszedł do gościa, pochylił się, górując nad nim niczym Jungfrau nad Stechelbergiem, i powiedział coś półgłosem; kiedy zaś w odpowiedzi usłyszał tylko: „Pieprz się!”, wyrwał telefon z dłoni faceta, przełamał go na pół i cisnął do kosza na śmieci. Rozległy się brawa pozostałych pasażerów, Mishkin zaś wrócił do swoich. Po pełnej zdumienia chwili ordynarny osobnik wypadł z poczekalni; czy chciał poszukać

nowego telefonu, czy też policjanta tego już się nie dowiedzieli, bo akurat w drzwiach pojawiła się elegancka młoda kobieta w jasnobrązowym uniformie i poinformowała Mishkina, że można wchodzić na pokład maszyny.

Crosetti wszedł do samolotu ostatni i zajął wolne miejsce, gładkie jak skóra dziewczyny i tak wygodne, że można by je uznać za grzech śmiertelny. Stewardesa zapytała go, czy chce się czegoś napić; poprosił oczywiście o szampana i dostał butelkę idealnie schłodzonego kruga, kryształowy kieliszek, koszyczek małych krakersów i ceramiczny półmisek dojrzałego sera. Mężczyzna po drugiej stronie wziął piwo i również dostał koszyczek. To był ten brat Mishkina. Crosetti przyjrzał mu się ukradkiem, gdy samolot kołował na pasie. Paul miał na sobie czarny sweter i dżinsy, na nogach tanie sportowe buty. Ubogi krewny? Czytał poranne wydanie „New York Timesa”, a właściwie przeglądał gazetę pobieżnie, jakby wiadomości go nudziły albo jakby z góry wiedział, co w nich napisano. Crosetti doskonale to rozumiał, też tak czytał gazety, z wyjątkiem recenzji filmowych. Zastanawiał się, czy Paul jest aktorem, bo był niewiarygodnie przystojny; myślał też o genetyce, która sprawiła, że ten człowiek i Mishkin wyszli z tego samego łona.

Nagle mężczyzna złożył energicznie gazetę i wepchnął ją do kieszeni na fotelu. Odwrócił się do Crosettiego i powiedział:

– Jeśli nie liczyć wyników sportowych, straciłem zdolność odróżniania prawdy od fikcji w wiadomościach. Nie wiem, czemu się tym przejmuję. Tylko mnie denerwują, bez żadnej konkretnej przyczyny.

– Może pan podrzeć gazetę na strzępy i podeptać ją.

Mężczyzna się uśmiechnął.

– Owszem, ale coś takiego zrobiłby raczej mój brat.

– Ma temperament. Ta historia z telefonem…

– No tak. I zabił dwóch ludzi. Ale, co dziwne, nie ma takiego charakteru. Jest najłagodniejszym, najcierpliwszym człowiekiem na świecie. To ja jestem najbardziej porywczy w rodzinie.

– Akurat!

– Nie jest sobą – powiedział brat. – Czasem obcowanie z przemocą tak działa. Ludzie konstruują pewną osobowość, maskę i zaczynają wierzyć, że to naprawdę oni, do szpiku kości, a potem zdarza się coś, czego nigdy nie oczekiwali, i wszystko

pęka: zostaje wrażliwe, miękkie wnętrze wystawione na działanie żywiołów.

– Stres pourazowy?

Paul machnął lekceważąco ręką.

– Jeśli traktuje się na serio całą tę psychologiczną gadaninę. Kultura lubi wrzucać do jednej szufladki, z tym właśnie określeniem na etykietce, różne niepowiązane ze sobą symptomy nękające różnych ludzi w związku z absolutnie różnymi wydarzeniami. To tak użyteczne i intelektualnie nośne jak zbieranie znaczków pocztowych. Mój brat wiódł ściśle uregulowany żywot, który, choć niezwykle udany, został odcięty od ożywczych źródeł przez nałóg. Żył w kłamstwie, jak to się mówi, a takie życie jest z definicji czymś bardzo kruchym.

– A od czego był uzależniony?

– Ależ z pana wścibski facet…

Nie było w tym złośliwości, więc Crosetti wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Przepraszam. Okropny nawyk. Zwykle tłumaczę się tym, że zgłębiam zakamarki duszy ludzkiej, bo wymaga tego moja praca.

– No tak, jest pan scenarzystą. Jake coś o tym wspominał. Niech pan wobec tego zgłębia własną duszę. Co pan myśli o Tarantinie?

– Nie jest zbyt głęboki w tym zgłębianiu. – Crosetti machnął lekceważąco ręką, imitując wcześniejszy gest Paula. – Po co pan leci do Europy?

– Sprawa rodzinna.

– Związana z tym wszystkim? Mówię o pogoni za tymi papierami, za tajemniczym manuskryptem…

– Pośrednio.

– Aha. Pan też jest prawnikiem?

– Nie.

– Wie pan, jeśli chce pan, żeby coś pozostało tajemnicą, to może pan to osiągnąć nie przez wygłaszanie tajemniczych uwag, tylko przez wprowadzenie fikcyjnej nudnej postaci. James Bond zawsze mówi, że jest emerytowanym urzędnikiem państwowym, i to z reguły kończy konwersację. Taka mała wskazówka z dziedziny kina światowego.

– Okay. Jestem księdzem. Jezuitą.

– To dobra odpowiedź. Chyba startujemy. Nie mieliśmy nawet pokazu kamizelek ratunkowych. Czy to dlatego, że mają nas gdzieś, czy nikt nawet nie dopuszcza myśli, że klasy panujące może spotkać jakieś nieszczęście?

– Myślę, że to drugie – odparł Paul. – Bogactwo z reguły wypacza wyobraźnię.

Crosetti nigdy nie przeżył tak szybkiego startu. Silniki zawyły krótko, kabina przechyliła się do tyłu jak opuszczana leżanka i nagle w kilka sekund znaleźli się nad chmurami.

Kiedy samolot wyrównał, Crosetti powiedział:

– Przypuszczam, że zna pan tę historię. To znaczy sprawę lisów Bracegirdle'a, szyfru i tak dalej.

– Owszem, czytałem list i Jake opowiadał mi trochę o tym, co zdołał pan ustalić.

– I co pan myśli?

– O szansach złamania szyfru i znalezienia zaginionej sztuki? Są niewielkie. Z tego, co pan mówi, wynika, że potrzebna jest prawdziwa siatka, a jakie jest prawdopodobieństwo, że dziurkowana kartka papieru przetrwała czterysta lat? I jak ją w ogóle rozpoznać? A jeśli nie złamiemy szyfru, nie znajdziemy sztuki – to chyba oczywiste.

– A więc dlaczego pan się w to włączył?

– Włączyłem się, bo gdy pojawiły się te listy, mój brat po raz pierwszy w życiu poprosił mnie o pomoc. Dwukrotnie. Los dał nam szansę, której nie chciałbym zmarnować. Jake potrzebuje tej pomocy. I jestem mu ją winien. Był dla mnie bardzo dobry, kiedy siedziałem w więzieniu i przez jakiś czas potem, chociaż głęboko mną gardził. Był to akt prawdziwego miłosierdzia i chcę mu się za to odwdzięczyć.

– Dlaczego siedział pan w więzieniu? – spytał Crosetti.

Jego rozmówca uśmiechnął się tylko, prychnął, potrząsnął głową, wyjął grubą książkę z torby i włożył na nos okulary. Zaintrygowany Crosetti rzucił okiem na okładkę: Hans Küng, Czy Bóg istnieje? Wydało mu się to dziwną lekturą do samolotu, ale co właściwie wiedział o tym człowieku? Wyjął swój laptop z pokrowca, postawił na solidnym pulpicie i włączył. Ku jego zaskoczeniu zaświeciła się ikonka sygnalizująca gotowość do połączenia z Internetem; no cóż, ludzie, którzy latali

prywatnymi odrzutowcami, nie znieśliby odcięcia od sieci podczas lotu. Komórki pewnie też działały. Włożył słuchawki i wsunął do napędu płytkę z filmem Elektryczne cienie. Och, oczywiście przy fotelu było też zainstalowane gniazdko prądu zmiennego, nie daj Bóg, aby jakiś bogacz musiał być skazany na baterie w laptopie! Oglądał film z krytycznym niezadowoleniem, jakie odczuwał zawsze wobec debiutanckich filmów zrobionych przez kogoś z jego pokolenia. Do tego przez kobietę! I to Chinkę. Xiao Jiang była całkiem niezła, starał się więc oglądać bez uprzedzenia i z uwagą, aby wykorzystać swoją szansę. Było to drugie Kino Paradiso, z rewolucją kulturalną w tle. Wydawało się, że nawet największy ładunek kiczu i najsurowsza kontrola państwa nie może odebrać filmowi elegancji. Retrospekcje i przeskoki w czasie o trzydzieści lat są płynne, ale sama fabuła i emocje wyzwalane przez aktorów nasuwają skojarzenia z operą mydlaną, myślał, pisząc w wyobraźni recenzję. Udany debiut utalentowanej reżyserki; trudno go oczywiście porównywać z filmem, jaki zrealizowałby według własnego scenariusza Albert Crosetti, który nigdy nie będzie miał takiej szansy…

Kiedy film się skończył, włączył edytor tekstu i zaczął pisać nowy scenariusz. Potrzebny był tytuł. Napisał Carolyn Rolly i pomyślał o filmach, które miały w tytule imiona i nazwiska kobiet: Stella Dallas, Mildred Pierce, Erin Brockovich, Annie Hall. Tak, ale… Skasował tytuł i napisał: Introligatorka, scenariusz oryginalny A.P. Crosetti. A. Patrick Crosetti. Albert P. Crosetti.

Crosetti pisał zwykle wolno, wciąż coś kasował, zastanawiał się nad tekstem, ale teraz szło mu, jak to się głupio mówi, gładko. Wkrótce miał już prawie gotowy pierwszy akt, od pożaru w antykwariacie aż do początkowej nocy w lofcie introligatorki i odkrycia manuskryptu, z pierwszą retrospekcją, krótką sceną z koszmarnego dzieciństwa Carolyn. Przeczytał to i stwierdził, że jest dobre, podejrzanie dobre, lepsze od wszystkiego, co dotąd napisał, lecz odznaczające się żywszym tempem niż w poważnych filmach z Europy. Spojrzał na zegarek: minęły prawie dwie godziny. Za oknem zaczęło się ściemniać; samolot leciał nad ogromną połacią gęstych i skłębionych chmur arktycznych.

Przeciągnął się, ziewnął, zapisał świeży urobek i wstał, żeby pójść do toalety. Kiedy wrócił, zastał w swoim fotelu Mishkina pochłoniętego gorączkową rozmową z bratem.

– Pozwolisz? – zapytał prawnik.

– To twój samolot, szefie – odparł Crosetti.

Wziął laptopa i przeszedł do przodu, żeby usiąść na miejscu zwolnionym przez Mishkina. Po drugiej stronie siedziała pani M. Albo była pani M., jeszcze nie zdążył się zorientować. Po drodze musiał minąć dwójkę dzieci i nie mógł nie zauważyć, że oboje są wyposażeni w najnowsze PowerBooki Apple'a. Nigdy nie znał naprawdę bogatych dzieci i ciekaw był, jak wygląda ich życie, czy są zepsute i czy próbują, jak ich tato, udawać biedniejsze niż w rzeczywistości, czy też są tak nawykłe do tego życia, że nie zaprzątają sobie niczym głowy. Dziewczynka oglądała jakiś muzyczny klip, raperów śniących na jawie o seksie i przemocy. Chłopiec strzelał do potworów w grze Warcraft. Crosetti usiadł w fotelu opuszczonym przez Mishkina. Żona, czy też była żona, wydawała się spać z twarzą przyciśniętą do szyby; widział tylko jasny zarys jej głowy i białą szyję nad szarym swetrem. Włączył laptopa i zanurzył się z powrotem w swoim fikcyjnym świecie.

Podeszła stewardesa z następnym kieliszkiem lodowato zimnego szampana i położyła na jego stoliku menu. Do wyboru był filet mignon cordon bleu, szkocki łosoś na zimno lub hot dog chili. Crosetti zdecydował się na filet i wrócił do pisania, gdy nagle usłyszał jakby szczekanie małego pieska, nie, raczej pokasływanie – coś w rodzaju tłumionego popiskiwania. Początkowo sądził, że to dźwięki z laptopów dzieci, ale kiedy spojrzał na panią Mishkin, zauważył, że odgłosy te są zsynchronizowane ze spazmatycznym drganiem jej ramion i głowy. Płakała.

– Przepraszam, czy coś się stało?

Wykonała gest dłonią, co mogło oznaczać „chwileczkę” albo „proszę się nie wtrącać”, i wytarła nos w garść chusteczek higienicznych, trąbiąc nadspodziewanie głośno. Zwróciła ku niemu twarz; pierwszą jego myślą było: Cudzoziemka! Crosetti zawsze uważał, że twarze Amerykanów mają w sobie coś nieokreślonego w porównaniu z tymi, które widywał na filmach zagranicznych, i to właśnie był przykład takiej różnicy. Żona Mishkina odznaczała się interesującą twarzą Europejki z Północy, twarzą, która wydawała się wprost stworzona do czarno-białego filmu. Czubek nosa i powieki miała zaczerwienione, co odrobinę psuło efekt, ale i tak nie mógł oderwać od niej wzroku. Był to jeszcze jeden dowód na to, że opuścił granice rzeczywistości i znalazł się w swoim scenopisie. Uchwyciła jego spojrzenie

i w odwiecznym geście kobiety przyłapanej w trakcie porannej toalety uniosła pośpiesznie dłoń ku twarzy i włosom.

– Och, Boże, muszę strasznie wyglądać! – powiedziała.

– Ależ skąd, wygląda pani świetnie. Czy mogę w czymś pomóc? Oczywiście nie chciałbym być wścibski…

– Nie, nie, wszystko w porządku. Po prostu normalne, głupie problemy życiowe. Czasem trzeba się wypłakać.

Miała też dobry akcent. Za kilka sekund z kabiny pilota wyjdzie Bergman albo Fassbinder i każe zmienić ustawienie świateł. Jaka była jego następna kwestia? Szukał gorączkowo czegoś odpowiedniego, czegoś świadczącego o znużeniu życiem i egzystencjalnego.

– Albo napić się szampana. Uniósł kieliszek. Możemy topić nasze smutki.

Odpowiedziała na tę żartobliwą uwagę uśmiechem, najwspanialszym, jaki zdarzyło mu się widzieć w życiu, na ekranie lub poza nim.

– Tak odparła. Napijmy się szampana. W ten sposób można rozwiązać problemy ludzi bogatych.

Stewardesa ochoczo podała im zmrożoną butelkę.

– Pan jest tym pisarzem powiedziała, opróżniwszy pierwszy kieliszek. Odkrył pan ów koszmarny rękopis, który zniszczył nam życie. I mimo to pisze pan dalej. Przy całym swoim smutku słyszę to pańskie klikanie. Przepraszam, ale nie pamiętam pańskiego imienia i nazwiska…

Crosetti przedstawił się i poprosił, żeby mówiła mu po imieniu.

– Jestem Amalie. Co piszesz?

– Scenariusz.

– Tak? I o czym on jest?

Szampan go ośmielił.

– Powiem ci, jeśli mi zdradzisz, dlaczego płakałaś.

Zmierzyła go przeciągłym spojrzeniem; zaczął podejrzewać, że poczuła się urażona, ale wtedy oznajmiła:

– Uważasz, że to sprawiedliwy układ? Prawda za fikcję?

– Fikcja to prawda. Jeśli jest dobra.

Znów milczała przez chwilę, a potem skinęła głową.

– Tak, masz rację. Okay. Dlaczego płakałam? Bo kocham swojego męża i on też mnie kocha, ale cierpi na pewną chorobę: musi sypiać z innymi kobietami.

Pewnie niejedna na moim miejscu by się z tym pogodziła, miewałaby romanse

i podtrzymywała małżeństwo jako swoisty układ towarzyski. W pewnych krajach

uważa się to za rozwiązanie cywilizowane. Połowa Włochów i cała Ameryka Łacińska musi tak robić. Ale ja nie mogę. Jestem osobą bardzo zasadniczą. Uważam, że małżeństwo to sakrament. Chcę być tą jedyną i żeby on był tym jedynym, nie potrafię inaczej żyć. Powiedz mi… jesteś człowiekiem religijnym?

– Hm, zostałem wychowany jako katolik…

– Nie o to pytam.

– To znaczy czy jestem naprawdę religijny? Chyba nie. Moja matka jest religijna i widzę różnicę.

– Ale wierzysz… w co? W kino?

– Tak sądzę. Wierzę w sztukę. Myślę, że jeśli istnieje coś takiego jak Duch Święty, to objawia się on w wielkich dziełach sztuki, między innymi w niektórych filmach. Wierzę też w miłość. Jestem pod tym względem pewnie bliższy tobie niż twojemu mężowi.

– Chyba tak. On nie potrafi w cokolwiek wierzyć. Nie, to niezupełnie tak. Wierzy, że jestem święta i że jego ojciec to diabeł. Ale ani ja nie jestem święta, ani ojciec nie jest diabłem, jednak on w to wierzy, bo wtedy nie musi myśleć, że mnie rani jest święta, a tym samym wznosi się ponad zazdrość, prawda? I nie musi wybaczać ojcu tego, co mu zrobił, a co pozostaje tajemnicą. To dobry, miły człowiek, ten Jake, ale chciałby, żeby świat był inny niż w rzeczywistości. Właśnie dlatego płaczę. No dobrze, o czym jest ten twój film?

Crosetti zaczął opowiadać; nie tylko o samym scenariuszu, ale także o jego inspiracjach, o Carolyn i ich żałośnie krótkim związku, o swoim życiu i planach. Słuchała uważnie i prawie się nie odzywała, inaczej niż jego matka, która miała mnóstwo idiotycznych pomysłów i bez skrępowania je forsowała. Kiedy skończył, Amalie spytała z niekłamanym podziwem:

– I sam to wszystko wymyśliłeś? Jestem zdumiona, bo osobiście nie mam ani

krzty zdolności twórczych, jeśli nie liczyć rodzenia dzieci i takich drobiazgów jak

urządzanie mieszkania czy gotowanie. I robienia wielkich pieniędzy. Czy można to nazwać czymś twórczym? Nie sądzę.

– To z pewnością użyteczne odparł Crosetti, który nie odznaczał się żadnym z tych talentów.

– Pewnie tak. Ale w końcu to niższy rodzaj sztuki, jak na przykład hydraulika. I człowiek ma zawsze dręczące poczucie jakiejś niesprawiedliwości. To dlatego bogatym tak trudno dostać się do nieba.

W tym momencie zza zasłony wyszła stewardesa i zaczęła roznosić obiad. Amalie kazała dzieciom wyjąć z uszu słuchawki i zjeść w cywilizowany sposób, jak się wyraziła. Fotele były obrotowe, więc Crosetti znalazł się naprzeciwko chłopca. Stewardesa nakryła obrusem dzielący ich szeroki stolik z blatem wyłożonym imitacją drewna, postawiła porcelanową zastawę i rozłożyła srebrne sztućce. Na środku stanął wazonik z białą różą. Mishkin postanowił najwidoczniej zjeść obiad w towarzystwie brata, nie zaś rodziny. Po kilku minutach Crosetti zorientował się dlaczego. Dzieciom nie zamykały się buzie podczas posiłku, który w przypadku chłopca składał się głównie z miseczki cheerios. Monolog dziewczynki obracał się prawie wyłącznie wokół tego, co sobie kupi, dokąd pójdzie, co będzie mogła robić w Szwajcarii, jakim zakazom się nie podporządkuje. Amalie postępowała z nią stanowczo, ale w jakiś męczący sposób, co zdaniem Crosettiego zapowiadało wybuchy płaczu i głośne awantury w scenerii majestatycznych Alp. Na grzecznościowe pytanie o grę komputerową chłopiec odpowiedział potokiem informacji na temat jej historii, cech wszystkich postaci, szczegółów dotyczących odnalezionych skarbów i pokonanych potworów. Monologu nie zdołała przerwać żadna z konwencjonalnych socjolingwistycznych sztuczek i nuda była tak intensywna, że niemal pozbawiła smaku soczysty filet i podanego do obiadu chambertina. Crosetti miał ochotę ugodzić dzieciaka nożem do mięsa.

Matka chłopca musiała coś wyczuć, bo w końcu mu przerwała:

– Niko, pamiętaj, umówiliśmy się, że kiedy coś powiesz, będziesz musiał dopuścić do głosu także drugą osobę.

Chłopiec urwał w pół zdania jak wyłączone radio i zaproponował:

– Teraz ty musisz coś powiedzieć.

– Czy możemy porozmawiać o czymś innym niż Warcraft? - zapytał Crosetti.

– Tak. Ile monet jednocentowych mieści się w stopie sześciennej?

– Nie mam pojęcia.

– Czterdzieści dziewięć tysięcy sto pięćdziesiąt dwa centy. A ile w metrze sześciennym?

– Nie, teraz moja kolej. Jaki jest twój ulubiony film?

Odpowiedź zajęła trochę czasu, bo Niko uznał za konieczne dokonać przeglądu swoich faworytów, ale ostatecznie wybór padł na Park Jurajski. Chłopiec miał go oczywiście na twardym dysku (obejrzał go czterdzieści sześć razy, jak oznajmił) i Crosetti poprosił o puszczenie filmu, obiecując, że wyjaśni, w jaki sposób wykonano wszystkie efekty specjalne. Wyjął specjalną wtyczkę, która pozwalała korzystać ze słuchawek dwóm osobom jednocześnie. W tej sytuacji maniak trafił na maniaka i Crosetti poczuł, że nie skompromitował się jako źródło nudnych faktów.

Pilot oznajmił, że podchodzą do lądowania na lotnisku Biggin Hill, wrócili więc na swoje miejsca i pozapinali pasy. Stewardesa rozdała gorące ręczniki.

Amalie uśmiechnęła się do Crosettiego.

– Dziękuję ci, że wykazałeś tyle cierpliwości wobec Niko – powiedziała. -

To miłe z twojej strony.

– Żaden problem.

– Nie dla większości ludzi. Niko nie jest zdolny do miłości, ale nawet tacy

jak on jej potrzebują. Trudno ich kochać, lecz przypuszczam, że jesteś jednym

z tych, których spotkał taki los.

Crosetti nie wiedział, jak zareagować, ale przyłapał się na tym, że myśli o Rolly. Bez wątpienia była niezdolna do miłości, czy jednak ją kochał? I czy miało to jakieś znaczenie, skoro było tak mało prawdopodobne, że kiedykolwiek jeszcze ją spotka?

Samolot wylądował łagodnie i kołował krótko po małym lotnisku. Zacinający deszcz smagał szyby. Crosetti i bracia Mishkin zebrali podręczny bagaż i części garderoby. Amalie uścisnęła Albertowi dłoń i nieoczekiwanie pocałowała go w policzek.

– Dziękuję – powiedziała. – Za rozmowę ze mną i z Niko. Teraz wyruszysz na spotkanie tej szalonej przygody, w jaką wciągnął cię Jake, i już się nie zobaczymy. Mam nadzieję, że nakręcisz swój film.

Jake Mishkin zatrzymał się w przejściu, górując nad Crosettim, który poczuł się jak zawalidroga i wyszedł pośpiesznie z samolotu.

Hala przylotów była mała i czysta, odprawa celna i paszportowa dokonywana przez niezbyt liczny damski personel szła sprawnie; była to usługa należna tylko bardzo bogatym pasażerom, Crosetti nigdy dotąd nie spotkał się z czymś takim. Na zewnątrz czekała limuzyna marki Mercedes i człowiek z ogromnym parasolem. Crosetti wsiadł, a po dziesięciu minutach dołączyli do niego Paul i Jake. Samochód ruszył.

– Dokąd jedziemy? – zapytał Crosetti.

– Do miasta – odparł Jake. – Mam do załatwienia drobną sprawę natury prawnej, naprawdę drobną, ale wystarczy, żeby odpisać koszty przelotu i żeby moja firma była ze mnie zadowolona, a w każdym razie mniej niezadowolona, niż jest obecnie. Nie powinno to zająć więcej niż jeden dzień. Jestem pewien, że nie będzie ci się nudziło w Londynie. Paul może ci pokazać miasto. Mój brat to obieżyświat.

– Brzmi interesująco – powiedział Crosetti. A potem?

– Pojedziemy do Oksfordu i spotkamy się z Oliverem Marchem. Zwrócimy mu rzeczy osobiste Bulstrode'a i spróbujemy się dowiedzieć, co profesor robił tu latem. Resztę trzeba będzie wydedukować.

Zatrzymali się w małym eleganckim hotelu w Knightsbridge. Mishkin już tu mieszkał wcześniej i personel dawał mu wyraźnie do zrozumienia, że miło znów go widzieć i że to samo dotyczy Crosettiego. Paul nie meldował się w hotelu.

– Mój brat nie lubi blichtru i luksusu – wyjaśnił Mishkin, kiedy siedzieli w maleńkim barze hotelowym. Wypił kilka szkockich, gdy Crosetti wciąż raczył się szklanką piwa. – Pewnie poszedł nocować do swoich towarzyszy jezuitów. I załatwić dla nas ochronę.

– Jest ochroniarzem?

– Nie, duchownym, jezuitą.

– Naprawdę? Tak mi powiedział, ale myślałem, że mnie nabiera. Co ksiądz może wiedzieć o ochronie?

– O, Paul ma mnóstwo talentów i zainteresowań, jak się z pewnością przekonasz. Często sobie myślę, że należy do elitarnego papieskiego korpusu zabójców, o którym tyle się ostatnio czyta. No i co myślisz o mojej uroczej rodzince?

– Robią wrażenie bardzo miłych – odparł Crosetti ostrożnie.

– Bo są mili. Mili aż do przesady. Zbyt mili dla kogoś takiego jak ja. Moja żona jest Szwajcarką, wiedziałeś o tym? Szwajcarzy są bardzo mili. To ich narodowa specjalność, podobnie jak czekolada i pieniądze. Czy wiesz, że przed drugą wojną światową Szwajcaria była bardzo biednym krajem? I nagle się wzbogaciła. Dzięki temu, że dostarczała nazistom wszelkie techniczne nowinki z fabryk, których nie można było bombardować, bo Szwajcarzy byli tak bardzo neutralni. No i jest jeszcze sprawa stu pięćdziesięciu milionów marek niemieckich, które Szwajcarzy ukradli eksterminowanym Żydom. To prawie trzy czwarte miliarda dolarów. Ciekawe, gdzie się podziały? Nie mówiąc już o dziełach sztuki. Mój teść ma wspaniałą kolekcję obrazów impresjonistów i postimpresjonistów Renoir, Degas. Kandinsky, Braque, co tylko chcesz.

– Naprawdę?

– Naprawdę. Przed wojną i podczas wojny był urzędnikiem bankowym. Jak zdołał zgromadzić taką kolekcję? Dzięki temu, że był miły? Moje dzieci są pół-Szwajcarami, a to oznacza, że są tylko półmiłe, jak pewnie zauważyłeś. Jesteś chyba dobrym obserwatorem, Crosetti, jako człowiek twórczy, pisarz, zawsze czujny i skłonny do refleksji. Prawdopodobnie masz już jakieś wyobrażenie o Amalie, o mnie i dzieciach. Znalazłeś materiał na scenariusz? Rodzina Mishkinów, film fabularny. Druga połowa jest pół żydowska, pół nazistowska, co już zdecydowanie nie wydaje się miłe. Napij się jeszcze, Crosetti! Zamów cosmopolitana. Drink twojego pokolenia.

– Myślę, że zostanę przy piwie. Właściwie to czuję się trochę zmęczony po podróży, więc…

– Nonsens! Stawiam ci cosmopolitana. Jest najlepszy na zmianę stref czasowych, wszyscy to wiedzą. Barman, cosmo dla pana! I drugi dla ciebie. A dla mnie jeszcze jedną podwójną whisky.

Barman, śniady chłopak, nieco starszy od Crosettiego, rzucił mu spojrzenie; kryło się w nim pytanie, czy temu wielkoludowi za chwilę urwie się film i czy uda

ci się go dość szybko wyprowadzić z baru?

Crosetti opuścił tchórzliwie wzrok.

– Myślisz, że jestem pijany, co? – zapytał Mishkin, jakby odczytywał te wibracje. – Myślisz, że stracę panowanie nad sobą? No więc się mylisz. Nigdy nie tracę panowania nad sobą. Tylko czasem. Ale akurat nie teraz. Zdaniem mojej teściowej Żydzi się nie upijają. To jedyny plus, jaki łaskawie dostrzegła w małżeństwie swojej córki. Nie ogłupiła ich przynależność do jednego, świętego, katolickiego i apostolskiego Kościoła. No a poza tym obrotni ci Żydzi. Pieniądze, trzeźwość… o tak, no i nie biją żon. Naprawdę tak powiedziała, leżąc na obitej jedwabiem kanapie pod ukradzionym zabitemu Żydowi Renoirem. Katolicy południowej Europy są skrajnymi antysemitami, wiedziałeś o tym, Crosetti? Większość najważniejszych nazistów była katolikami Hitler, Himmler, Heydrich, Goebbels. A jak z tobą, Crosetti? Jesteś antysemitą? Wściekałeś się kiedy na żydowską mafię, która kontroluje media?

– Jestem pół-Irlandczykiem wyjaśnił Crosetti.

– Ach, tak, więc to cię ratuje, bo Irlandczycy słyną z tego, że nie ma w nich cienia antysemityzmu. Ja sam jestem półantysemitą ze strony matki. Czy to nie zabawne, że wszyscy ci wielcy naziści wyglądali na Żydów? Goebbels. Himmler. Heydrich wciąż obrywał na szkolnym podwórku, bo dzieciaki brały go za mośka. Aryjskie rysy, ale wielka, tłusta, miękka żydowska dupa. Mój dziadek dla kontrastu był prawdziwym Aryjczykiem, podobnie jak moja matka a jego córka. I jak moja żona. Czy uważasz, że jest atrakcyjna, Crosetti? Pociągająca?

– O tak, jest bardzo miła – przyznał Crosetti i zmierzył wzrokiem odległość do wyjścia. Barek był tak mały, a Mishkin tak potężny, że on sam nie uciekłby daleko, gdyby musiał wiać. Czuł się jak ktoś zamknięty w łazience z orangutanem.

– Och, ona jest bardziej niż miła, Crosetti. W mojej Amalie płonie prawdziwy ogień. Zauważyłem, jak się do siebie nachylaliście. A na koniec dostałeś buziaka. Czy zdążyliście się gdzieś umówić? Nawiasem mówiąc, wcale by mnie to nie zdziwiło: najwyższy czas na rewanż. Pewnie wypieprzyłem ze czterdzieści, pięćdziesiąt kobiet, odkąd się pobraliśmy, więc cóż mogę powiedzieć, prawda? Powinieneś się tym zająć, człowieku! Daj sobie spokój z tym szekspirowskim gównem i leć do Zurychu.

Mieszkają przy Kreuzbuhlstrasse sto czternaście. Możesz ją dymać w jej małym, żółtym, dziewczyńskim łóżeczku. Mogę ci nawet podpowiedzieć, jak lubi: na przykład…

– Idę spać – powiedział Crosetti i zsunął się z barowego stołka.

– Nie tak prędko! – zawołał Mishkin.

Crosetti poczuł, że tamten chwyta go za ramię; miał wrażenie, że przytrzasnęły go drzwi samochodu. Bez zastanowienia schwycił swój nietknięty drink i chlusnął nim w twarz Mishkina, który skrzywił się i wytarł policzki drugą ręką, ale nie rozluźnił uścisku.

Barman wyszedł zza kontuaru i powiedział mu, żeby wyszedł.

Mishkin potrząsnął Crosettim, aż zadzwoniły mu zęby.

– Okay zwrócił się do barmana. Wyjaśniałem tylko temu dżentelmenowi, jak ma pieprzyć moją żonę, a on chlusnął mi drinkiem w twarz. Uważasz, że to w porządku?

W tym momencie barman popełnił błąd; ujął Mishkina za ramię, być może w nadziei, że ten da się wyprowadzić, ale Jake puścił Crosettiego i przerzucił faceta przez bar. Biedak runął na rzęsiście oświetlone półki z butelkami. Crosetti wybiegł i nie czekając na windę, pognał na trzecie piętro i zamknął się w swoim pokoju.

Nazajutrz Crosetti wyszedł z hotelu bardzo wcześnie i poszedł do Brytyjskiego Instytutu Filmowego na South Bank, gdzie obejrzał filmy Renoira Boudu z wód uratowany i Reguły gry. Zostałby jeszcze na Towarzyszach broni, ale kiedy wyszedł do holu, żeby napić się wody, ktoś pociągnął go za rękaw, a gdy się odwrócił, zobaczył Paula Mishkina w skórzanym płaszczu i w koloratce. Crosetti pomyślał, że Paul wygląda jak aktor grający księdza.

– Skąd wiedziałeś, że tu jestem?

– A gdzie mógłbyś być? Na pewno nie u Madame Tussaud. Chodźmy, nastąpiła mała zmiana planów.

– Mianowicie?

– Jedziemy natychmiast do Oksfordu. Samochód czeka na zewnątrz.

– A co z naszymi rzeczami, które zostały w hotelu?

– Spakowane, są w wozie. Chodź, Crosetti. Pytać będziesz później.

Na ulicy stał mercedes, Jake półleżał z tyłu, okutany w trencz z podpinką i ciepły szal, tweedową czapkę miał nasuniętą na oczy. Paul wsiadł z przodu, a Crosetti zajął miejsce z tyłu, odsuwając się jak najdalej od Mishkina, który nie odezwał się słowem. Mały skrawek skóry widoczny nad kołnierzem był szary i wyglądał jak łuska węża.

Opuściwszy centrum miasta, ruszyli przez wilgotne przedmieścia pełne domków z czerwonej cegły; kiedy minęli Richmond, krajobraz zaczął stopniowo nabierać coraz bardziej wiejskiego charakteru, w końcu znaleźli się na autostradzie. Crosetti zauważył, że Paul patrzy w boczne lusterko i przygląda się wyprzedzającym ich samochodom z większym zainteresowaniem, niż czyni to zwykle przeciętny pasażer.

– No więc dlaczego zmieniliśmy plany? – zapytał, kiedy po dłuższej chwili stało się oczywiste, że żaden z braci nie zamierza wyjaśnić mu tego dobrowolnie.

– Z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że śledzi nas kilka grup. Są w tym dobrzy, to prawdziwi zawodowcy, nie tak jak ci partacze, których wykiwałeś w Nowym Jorku. Drugi jest taki, że po nocnym występie Jake'a w barze poproszono go o opuszczenie hotelu i zamiast szukać innego w Londynie, postanowiliśmy jechać do Oksfordu od razu, przenocować tam i zobaczyć się z facetem jutro rano.

– Chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o tych zawodowcach – powiedział Crosetti. – Jeśli są takimi fachowcami, to jak ich zidentyfikowaliście?

– Bo zatrudniliśmy firmę, która zatrudnia jeszcze lepszych zawodowców. Prawda, panie Brown?

Pytanie było skierowane do kierowcy, który odpowiedział:

– Tak, sir. Śledzili pana Crosettiego od chwili, kiedy wyszedł rano z hotelu, i oczywiście pana, od domu noclegowego jezuitów do Świętego Olafa. Mają na nas oko z trzech niebieskich bmw, które jadą za nami, i z kasztanowego forda mondeo przed tą białą ciężarówką na zewnętrznym pasie, tuż przed nami.

– Brown jest pracownikiem renomowanej i niezwykle drogiej firmy ochroniarskiej wyjaśnił Paul. – Dobrze, że mamy forsę.

– Dojdzie do pościgu?

– Prawdopodobnie. I co najmniej do jednego wybuchu. Chcecie wiedzieć, co znalazłem u Świętego Olafa?

– Wskazówki, gdzie szukać Graala?

– Prawie. Pamiętacie, Bracegirdle napisał, że klucz do jego szyfru jest tam, „gdzie leży moja matka”, a jego matka jest pochowana w kościele Świętej Katarzyny. Niestety, kościół, który ocalał z wielkiego pożaru, padł ofiarą wyludnienia starego City oraz ogólnego kryzysu wiary i w tysiąc dziewięćset dwudziestym szóstym roku został zburzony. Pięć lat wcześniej parafię włączono do kościoła Świętego Olafa przy Hart Street, więc tam właśnie poszedłem.

– I stąd ten strój księdza.

– Tak jest. Ksiądz Paul, który prowadzi małe badania nad czyimś drzewem genealogicznym. Kiedy Święta Katarzyna została zburzona, groby przeniesiono na cmentarz Ilford, ale były też krypty pod kościołem. W średniowieczu zwłoki grzebano na małych cmentarzach przykościelnych, a po latach wykopywano kości i składano je w kostnicy, bo miejski cmentarzyk z pewnością nie pomieściłby więcej niż kilka pokoleń zmarłych z tej parafii. W drzwiach krypty było okienko zasłonięte małą prostokątną miedzianą płytką, podziurkowaną, aby wpadało przez nią trochę światła. Dziurki układały się w kształt wierzby płaczącej. Kiedy rozebrano kościół Świętej Katarzyny, płytka wraz z innymi kościelnymi precjozami i pamiątkami zawędrowała do Świętego Olafa i została umieszczona w szklanej gablocie w zakrystii.

– Widziałeś ją? – zapytał Crosetti.

– Nie. Wikary, z którym rozmawiałem, powiedział, że tego lata ktoś włamał się do kościoła i ukradł płytkę. Nie wziął nic innego, tylko to. Myślę, że możemy teraz być pewni, że to siatka. I jeszcze jedna ciekawostka. Na krótko przed włamaniem zjawiła się w kościele młoda kobieta. Robiła zdjęcia i odbitki kościelnych płytek mosiężnych i pytała, czy są podobne elementy w kościele Świętej Katarzyny. Wikary pokazał jej różne płytki, ozdoby i przedmioty. Zrobiła sporo zdjęć i odbitkę płytki z krypty. Parę dni później płytka zniknęła.

Jake Mishkin drgnął gwałtownie i odchrząknął.

– Miranda powiedział.

Na co Crosetti zawołał:

– Carolyn!

Szósty szyfrowany list (fragment 2)

ale ci dwaj trzymali mnie krzepko i choć walczyłem z całej mocy, nie mogłem się uwolnić. Poza tym pudełko było puste i oskarżycielskie monety rozsypane dokoła. Pan W.S. przybliżył mi świecę do twarzy, mówiąc: Co to ma znaczyć, Dick? Czy okradasz swoich przyjaciół? Mnie? Rzekł to z takim wyrazem twarzy, żem się rozpłakał jak baba. Potem posadził mnie grzecznie na krześle, odesłał tego, który mnie pojmał, sam nie siadał, i mówi: Dick, ty nie jesteś złodziejem, a jeśli byłeś w potrzebie, czy nie mogłeś przyjść do swego kuzyna rodzonego, czy Will by ci nie pomógł? Tu jeszczem się bardziej zalał łzami, myśląc, że serce mi pęknie, i mówię: Nie, jesteś dla mnie za dobry, bom ja podły zdrajca i nieprzyjaciel dla ciebie, bom działał, by cię zniszczyć, przez tyle miesięcy, i teraz jestem tak uwikłany w spisek, że nie mogę się wywinąć, biada mi etc. A on na to: Teraz, Dick, musisz wyznać wszystko, ja będę twoim spowiednikiem i nikt się nie dowie, co będzie powiedziane między nami.

A więc, Wasza Lordowska Mość, powiedziałem mu wszystko to, com rzekł był Tobie wcześniej, o lordzie Dunbartonie, panu Piggotcie, sztuce o Maryi i całej intrydze. I jeszcze o tym, czegom się dowiedział rano w Lamb St. Clements, i o dwóch mordercach, którzy depczą nam po piętach. Patrzył na mnie ponuro i gładził brodę przez pewien czas, a wreszcie powiedział: Dick, ty głupcze, teraz będziemy musieli nieźle się natrudzić, żeby wymknąć się z tej sieci. Och, kuzynie, ja na to, wybacz mi, i on powiada tak: Tyś jest dzieciuch w tych sprawach i zostałeś przymuszony, żeby ciągnąć intrygi tych łotrów, by ratować się przed tym głupcem Tyburnem. Ale nie wszystko stracone, bo ja nie jestem dzieckiem.

Potem zaczął kroczyć po izbie tam i nazad, aż w końcu rzecze: A wiesz ty, że lord Veney jest uwięziony w Tower, ten sam, który przyniósł ci list od lorda

Rochestera, ten, który rozpoczął te wesołe igraszki? A ja na to, że nie wiedziałem i co ta nowina oznacza dla nas? Otóż, powiada on, Veney jest człowiekiem lorda Rochestera i jeśli został uwięziony mówi nam to, że została wykryta intryga przeciw ispańskiemu małżeństwu, nieważne jak, i będzie wkrótce przesłuchany. W ten sposób wszystko zostanie odkryte i cała ta afera z naszą sztuką też się wyda, a zatem będą musieli zatrzeć ślady po sobie. I my obaj musimy się od tego odciąć, sztukę trzeba spalić, tak żeby lord Dunbarton mógł powiedzieć zapytany: Nie, mój panie, to tylko jakieś fantazmaty udręczonego człowieka, w czym ja nie miałem udziału, i nikt nie zarzuci mu kłamstwa.

Zapytałem, jak możemy się wywikłać z tych tarapatów, co mam począć, i zapytał: Czy władasz bronią, chłopcze? Na co odparłem, że tylko z rzadka jej dobywałem, bom puszkarz i nigdym nie uczył się fechtunku, a on na to: Nie szkodzi, będziemy mieli panów Spade a i Wyatta i pan Jonson będzie po naszej stronie, zabił już człowieka, tak często opowiadał, i ja też. Cóż powiadasz? – zapytałem. A tak, mówi, czyż nie stoczyłem więcej pojedynków niż połowa Ispanów we Flandryi? Tak, ale tylko drewnianymi rapierami, powiadam. Tak myślisz?, on na to. Ta szpada u mego pasa to nie ozdoba, chłopcze. Czyżem nie chodził w nocnej porze tysiące razy po Shoreditch z sakiewką srebra ze szkatuły i nie walczył z rzezimieszkami moim stalowym ostrzem? Zapytaj Spade'a, czy nie umiem dzierżyć szpady bo to on mnie uczył, i założę się, że powie, iż niepośledni ze mnie uczeń. Przeto, jak mówi samo moje nazwisko, potrząsnę ostrzem dziś w nocy! Drzyjcie, mordercy!

A więc zebraliśmy nasze siły, Spade i Wyatt, i pan W.S., i pan Jonson, i ja, w gospodzie u George'a na Southwark i tejże nocy wyruszyliśmy, pan W.S. i ja przodem, reszta z tyłu w pewnej odległości, i oto obstąpiły nas owe zbiry trzech czy czterech, jak mi się zdaje. Dobyłem szpady, ale któryś uderzył mnie w głowę i obalił i nie widziałem nic, tylko ciemne kształty i małe światełka, gdym się zdołał podnieść i zobaczył pana W.S. robiącego szpadą i usłyszałem krzyk bólu:

Och, zabiłeś mnie, ty psie!, i potem nasi kompani pośpieszyli nam z pomocą i zaczęła się walka, ale jam tylko klęczał i wyrzucał z siebie przekleństwa. Jednak ustąpili nam pola, dwóch morderców padło i pan Spode przyciągnął wózek, załadował na niego ciała. Nakarmię nimi ryby, powiedział, i pan W.S. rzecze: Żadnego mięsa, Dick, co najmniej dwa tygodnie, aby nie nazwali nas kanibalami, i żadnych krabów aż na święty Michał.