38548.fb2
W wiezieniu byliśmy oczekiwanymi, wręcz mile widzianymi gośćmi. Przywitała nas zastępczyni naczelnika, pani Caldwell, dama w typie premier Thatcher, ta sama elegancja i akcent. Zastanawiałem się, na jak długo przed tą wizytą Paul wszystko zaaranżował. Czy przewidział potrzebę spotkania z więźniem Pascoe, gdy tylko się dowiedział o moim zaangażowaniu w sprawę Bulstrode'a i sekretnych manuskryptów? Było to raczej nieprawdopodobne, a jednak wcale by mnie nie zdziwiło. Jak już zaznaczyłem, Paul jest bardzo bystry, a przy tym subtelny. Jego poprzednicy w Towarzystwie Jezusowym kierowali kiedyś całymi narodami, więc przechytrzenie bandy rosyjskich, a nawet żydowskich zbirów nie musiało być wielkim wyzwaniem. Czy w tym stwierdzeniu jest jakaś logika? Niekoniecznie, i może jest w nim także trochę przewrotnego antysemityzmu: Żydzi są sprytni, a więc podstępni, trzeba mieć się na baczności; w angielskim funkcjonuje czasowników, używany dość powszechnie wśród moich rodaków, zresztą ja sam nie jestem całkowicie odporny na uroki doraźnego antysemityzmu. A nawet wprost przeciwnie, jak często uświadamia mi to Paul.
Więzienie było przybytkiem klasy D, jak nazywa Jej Królewska Wysokość instytucje o złagodzonym do minimum rygorze; można by je raczej nazwać rekreacyjnym terenem zamkniętym. Springhill House stanowił kiedyś prywatną rezydencję i wszyscy jego lokatorzy byli obecnie, według słów pani Caldwell-Thatcher, poddawani procesowi rehabilitacji przez pracę. Oczywiście mogliśmy się zobaczyć z panem Pascoe, wzorowym więźniem, i rozmawiać z nim do woli.
Pascoe okazał się niepozornym, drobnym człowieczkiem, ubranym starannie w niebieską jedwabną koszulę, beżowy sweter, tweedowe spodnie i lśniące mokasyny. Małpie rozbiegane oczka kryły się za grubymi szkłami okularów bez oprawki, a zaczesane do góry rzadkie, ufarbowane na okropny żółtawy kolor włosy opadały na kołnierz. Mówił z akcentem określanym przez Brytyjczyków jako wykwintny i grzeszył pychą. Zatem religijnym obowiązkiem Paula było podkreślić tę przywarę i stworzyć szansę pokuty. Muszę jednak z przykrością stwierdzić, że nie wywiązał się z zadania, tylko wykorzystał tę okazję dla nas. Albo dla wyższego dobra, zależnie od punktu widzenia. Jak już mówiłem: subtelny gość z tego mojego brata.
Spotkanie odbyło się w celi, wygodnym gniazdku, które równie dobrze mogłoby się mieścić w jednym z tych obskurnych i jednocześnie przytulnych hotelików, jakie Anglicy najwyraźniej lubią. Meble były typowe, ale Pascoe przyozdobił wnętrze zdjęciami w ramkach i reprodukcjami manuskryptów. Było tam też szerokie łoże w stylu art deco, zarzucone kolorowymi poduszkami, oraz wytarty wschodni dywan, niewykluczone, że oryginalny. Więzień oparł się na stercie poduszek, my usiedliśmy na prostych krzesłach. Zaparzył nam herbatę, robiąc przy tym mnóstwo zamieszania.
Zaczęliśmy od rozmowy o starym profesorze Bulstrodzie. Pascoe słyszał o jego śmierci i spragniony był dokładniejszych informacji, których mu dostarczyliśmy, choć nie zdementowaliśmy policyjnej teorii, jakoby profesor padł ofiarą brutalnego partnera seksualnego. Potem pojawiła się kwestia, której wtedy nie zrozumiałem – pytanie, czy „wpłata została dokonana”. Paul odpowiedział, że tak, i wręczył więźniowi skrawek papieru, który tamten uważnie obejrzał i odłożył na bok. Potem rozparł się na poduszkach jak pasza, splótł swe delikatne ręce na piersi i zapatrzył się z rozmarzeniem w podwieszany dźwiękoszczelny sufit.
W końcu zaczął nam opowiadać ze szczegółami, jak dokonał przekrętu. Oświadczył, że manuskrypt Bracegirdle'a to podróbka (tu zasypał nas informacjami dotyczącymi źródła papieru, receptury inkaustu, technologii podrabiania, postarzania rękopisu itd.) i że pewna osoba, której nazwiska nie wymieni, skontaktowała się z nim, dała mu tekst i zaopatrzyła we wszystkie stosowne materiały. W więzieniu? – zapytałem. Małe piwo, odparł. W tym domu wypoczynkowym mógłbym puścić w obieg banknoty dziesięciofuntowe i nikt by się nie połapał. Ukończył robotę, przeszmuglował rękopis na zewnątrz i otrzymał zapłatę. Doradził też swemu tajemniczemu zleceniodawcy, jak dokonać przekrętu. Ważne było to, żeby działać stopniowo, poddać klienta lekkiej obróbce, tak aby był przekonany, że trafił na to sam. A więc najpierw należało za pomocą kuglarskiej sztuczki – na oczach naiwnego świadka – wydobyć manuskrypt na światło dzienne, niby to ze starej książki. A potem włączyć w to Bulstrode'a jako eksperta.
Dlaczego Bulstrode'a? Pascoe roześmiał się złośliwie. Mądrość ludowa powiada, że kto się na gorącym sparzy, ten na zimne dmucha. To bzdura, mój synu. Najlepszym klientem jest człowiek, który chce sobie powetować straty – te biedne sukinsyny nigdy się niczego nie nauczą. Przynaglany przez Paula, opowiedział, jak sprokurował rzekome szyfrowane listy (nic bardziej intrygującego od szyfrów, moi panowie, trzeba dać klientom zajęcie), z „odkryciem” nieodzownej płytki włącznie, a potem, niemal mlaskając, wyłożył, jak zaaranżować znalezienie długo ukrytego skarbu. Wdał się w mnóstwo szczegółów, których tu nie przytoczę, ale wszystko było bardzo przekonujące i niezwykle skomplikowane. Ptaszek fałszerza w obozie klienta – bo to też miało zasadnicze znaczenie, a najlepiej, żeby to była dziewczyna, cizia nie zaszkodzi, gdyby klient się wahał – miał obmyślić sposób przekazania manuskryptu w ręce niewinnego frajera. Który potem miał go sprzedać prawdziwemu klientowi durniowi z forsą. Bo trzeba tu wspomnieć, że nabrać na coś takiego można tylko analfabetę. Nie da się naprawdę podrobić sztuki Szekspira – zwykły asystent wykryje oszustwo – więc trzeba znaleźć kogoś, kto ma więcej szmalu niż rozumu, pojmujecie, a potem dokonać po kryjomu przekazania, rękopis za gotówkę i do widzenia. Ostatnim aktem było sprzątnięcie forsy pierwszemu klientowi – zgoła banalna operacja – i oto macie całą historię.
I mieliśmy ją na moim małym notebooku. Nalegał na to Paul, upewnił się nawet, czy bateria jest nowa.
Kiedy Pascoe skończył, mój brat oznajmił:
– No dobrze, zobaczmy, co pan potrafi.
Wyjął ze swej aktówki kilka arkuszy starego na pierwszy rzut oka papieru, buteleczkę sepiowego tuszu i trzy gęsie pióra. Twarz fałszerza rozjaśniła się na ten widok jak twarz kochającej matki na widok dziecka. Wstał energicznie z łoża, wziął materiały i zasiadł przy małym biurku. Obejrzał dokładnie papier pod światłem lampy, pomrukując z uznaniem. Potem otworzył buteleczkę, powąchał tusz, posmakował go i roztarł kropelkę między kciukiem i palcem wskazującym.
– Wspaniały materiał oznajmił w końcu. Papier to autentyk z siedemnastego wieku, a tusz jest z tłustej sadzy i żółci wołu. Domyślam się, że to wyciąg ze starych dokumentów?
– Oczywiście – zapewnił go Paul.
– Cudownie! Skąd pan to wziął?
– Z Biblioteki Watykańskiej powiedział Paul. Wyprzedaż kolekcji.
Pascoe wyszczerzył w uśmiechu zęby.
– No cóż, do roboty powiedział i bez dalszych komentarzy wziął się do przycinania piór, posługując się nożykiem dostarczonym również przez Paula.
Kiedy to robił, mój brat wyciągnął z aktówki coś, co rozpoznałem jako fotokopię stronicy manuskryptu Bracegirdle'a. Pascoe przygotował pióro i po wypróbowaniu go na kawałku papieru przystąpił do pracy. Usiedliśmy. Paul wyciągnął swój brewiarz i zaczął mamrotać pod nosem. Atmosfera przypominała popołudnie w benedyktyńskim skryptorium, brakowało tylko dzwonów.
– Proszę – powiedział Pascoe, podając nam kartkę. Co o tym sądzicie, panowie?
Spojrzeliśmy. Fałszerz skopiował trzykrotnie pierwsze dziesięć wersów rękopisu Bracegirdle'a; pierwsza wersja była nieco toporna, druga znacznie lepsza, trzecia, przynajmniej na moje oko, nie do odróżnienia od oryginału.
Paul też wyglądał na usatysfakcjonowanego, bo zaczął pakować do teczki wszystko, co przynieśliśmy, z kopią ćwiczebną włącznie. Kartkę ze schnącym inkaustem Pascoe odprowadzał spojrzeniem pełnym tęsknoty.
Powstrzymałem się od uwag, dopóki nie znaleźliśmy się z powrotem w mercedesie.
– Czy mógłbyś mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi?
– To fałszerstwo. Mówiłem ci już wcześniej, że cała ta sprawa to wyrafinowany przekręt.
– Na to wygląda. O co chodziło z tą zapłatą na samym początku rozmowy?
– Pascoe ma chłopaka i chciałby go wspomagać materialnie. Dlatego wykonał tę podróbkę i w ogóle z nami rozmawiał. Zadbałem o to, żeby ten przyjaciel otrzymał czek na okrągłą sumkę.
– Wspomagasz czyny przestępcze?
– Absolutnie nie. Pan Pascoe jest bezpieczny w więzieniu i niezdolny do popełnienia jakiegokolwiek nikczemnego czynu. Wykazuje godną pochwały troskę, żeby jego ukochany nie został zmuszony do wyjścia na ulicę jako męska prostytutka, i chciałby go wspomóc materialnie. Uważam, że to, co robię, to zwykła dobroczynność, która ma uratować człowieka przed upadkiem.
– Hipokryta z ciebie, i to doskonały, nie sądzisz?
Paul wybuchnął śmiechem.
– Daleko mi do doskonałości, Jake. Ciekawe, że ten młodzieniec, którego nasz Pascoe wspomaga, jest jednocześnie tym, przez którego zeznania wylądował w wiezieniu po aferze z Hamletem.
– A w jaki sposób ty się o tym dowiedziałeś?
– Ach, mam swoje kontakty. Towarzystwo Jezusowe jest organizacją ogólnoświatową. Poleciłem komuś, żeby porozmawiał z Pascoe, i od niego usłyszałem całą historię, przy pełnej dyskrecji oczywiście. No i zadzwoniłem do Pascoe przed odlotem ze Stanów.
– Co teraz zrobimy?
– To samo, co byśmy zrobili, gdyby rękopis był autentykiem – odparł Paul. – Pokonamy kolejne przeszkody, zdobędziemy sfałszowaną sztukę i przekażemy ją gangsterom. To wyłączy ciebie i twoich bliskich ze sprawy.
– A co z bandziorami? Co z Bulstrode'em i z tymi, którzy nasłali zbirów? Ujdzie im to na sucho?
– To zależy od ciebie, Jake. To ty jesteś funkcjonariuszem wymiaru sprawiedliwości, nie ja. Ja jestem zainteresowany wyłącznie tym, żeby ten cały bałagan się skończył.
Jechaliśmy w stronę Oksfordu; pan Brown poinformował nas, że byliśmy śledzeni w drodze do więzienia i że teraz też jadą za nami. Paul był z tego zadowolony, jako że gangsterzy uzyskali potwierdzenie, że naprawdę byliśmy u Pascoe, a poza tym ta wizyta wzbogaciła o ważny szczegół naszą historię fałszerstwa. O czym myślałem po tych wszystkich rewelacjach? Kombinowałem, jak je wykorzystać, aby jeszcze raz się spotkać z Mirandą Kellogg czy kimkolwiek ta kobieta była. Określiłem wcześniej swojego syna Niko jako ofiarę obsesji i natręctw i rzeczywiście nią był, biedaczek, ale wiadomo, że niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Wyciągnąłem telefon i wybrałem numer Crosettiego, nie dlatego, żebym jakoś szczególnie chciał z nim rozmawiać; po prostu odczułem potrzebę tego, co psychologia określa czynnością zastępczą. Zwierzęta w sytuacji stresu liżą sobie genitalia, ale gatunki wyższe sięgają po papierocha lub, w dzisiejszych czasach, po komórkę. Zdenerwowałem się, słysząc nagrany komunikat, że abonent jest chwilowo nieosiągalny. Czy ten facet był naprawdę aż tak głupi, żeby wyłączyć telefon? Zadzwoniłem do hotelu „Dorchester”, żeby zarezerwować apartament; dla ludzi takich jak ja wydawanie mnóstwa pieniędzy jest innym rodzajem czynności zastępczej. Podczas jazdy udało nam się przenieść zapis rozmowy z Pascoe na mój laptop, a potem na płytę CD, którą wziął sobie Paul. Powstrzymałem się i nie poprosiłem o kopię dla siebie.
Parę godzin później podwieźli mnie pod hotel. Atmosfera w samochodzie była dość lodowata i nie rozładowała jej żadna dramatyczna konfrontacja. Omawialiśmy kwestię bezpieczeństwa. Pan Brown zapewnił nas, że jego ludzie będą mnie pilnować także w „Dorchesterze”.
– To musi kosztować fortunę – zauważyłem.
– Owszem – przyznał Paul. – Ale nie ty za to płacisz.
– Co? Chyba nie moja firma prawnicza?
– Nie. Płaci Amalie.
– Czyj to był pomysł?
– Jej. Nalegała. Chce, żebyśmy byli bezpieczni.
– I niewątpliwie pragnie mieć raporty na temat moich poczynań – odparłem z nietypową dla siebie złośliwością.
Paul zignorował tę uwagę, jak czyni to zwykle, gdy przemawiam tym tonem. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Próbowałem na tym poprzestać, ale on objął mnie na pożegnanie, na czym wcale mi nie zależało.
– Wszystko pójdzie gładko – obiecał z tak promiennym uśmiechem, że musiałem się przemóc i go odwzajemnić. Nienawidzę tego u Paula.
Przynajmniej panu Brownowi wystarczył krótki uścisk dłoni. Potem włączyli się do deprymującego ruchu lewostronnego.
Mój apartament był błękitny, upchany do granic możliwości meblami z wymyślną tapicerką i pikowaniami. Zadzwoniłem ponownie do Crosettiego, z tym samym rezultatem. Wypiłem szklaneczkę szkockiej, potem drugą, odbyłem parę rozmów służbowych, umawiając się na najbliższe dni. Nasza kancelaria reprezentowała wielonarodowe wydawnictwo i spotkania miały być poświęcone digitalizacji tekstów w krajach Unii Europejskiej i należnym z tego tytułu tantiemom. Był to dokładnie ten rodzaj koszmarnie nudnych negocjacji prawnych, w jakich się specjalizowałem, i spodziewałem się, że sam też będę krańcowo nudny w towarzystwie kolegów, w porównaniu z którymi byłem Merkucjem.
Przez cały następny dzień wydzwaniałem do Crosettiego, bez powodzenia. Pierwszego wieczoru, po nudnej kolacji z kilkoma specjalistami od prawa autorskiego, rozważałem przez chwilę, czy nie zamówić jednej z eleganckich prostytutek, z których ta część Londynu zasłużenie słynie: może długonogiej blondynki albo dziewczyny w stylu Charlotte Rampling, z przebiegłym uśmiechem i kłamliwymi niebieskimi oczami. Ale oparłem się pokusie; mogło to się spotkać z jawnym sprzeciwem niewidzialnych aniołów stróżów (i oczywiście ich pracodawczyni), z drugiej zaś strony wiedziałem, że nie będę miał z tego wielkiej przyjemności, a po wszystkim popadnę w nastrój samobójczy. Dowodziło to, że już na zawsze jestem skazany na najbardziej autodestrukcyjne wybory, i ta świadomość sprawiła, że poczułem się groteskowo z siebie zadowolony.
Spałem snem sprawiedliwego, a rano zadzwonił do mnie Crosetti.
Kiedy powiedział, że jest u Amalie w Zurychu, poczułem ukłucie zazdrości, tak dojmujące, że o mało nie przewróciłem szklanki z sokiem pomarańczowym;
natychmiast przypomniałem sobie naszą rozmowę w barze hotelowym. W tej nikczemnej fantasmagorii seksualnej, jaką stało się moje życie rodzinne, nigdy nie przekroczyłem pewnej granicy, którą, jak wiedziałem, wielu uganiających się za spódniczkami przekracza bez zastanowienia: nigdy mianowicie nie przerzucałem winy na skrzywdzoną żonę, czy to oskarżając ją o niewierność, czy też szukając samousprawiedliwień dla swoich romansów. Tłumaczenie, że „każdy tak robi”, zwalnia człowieka z odpowiedzialności moralnej, a wtedy wszyscy możemy być podstępnie zdeprawowani. Czy naprawdę zachęciłem Crosettiego? Czy rzeczywiście to wykorzystał? Czy Amalie…?
Pot zalał mi twarz, musiałem rozpiąć kołnierzyk, żeby zaczerpnąć tchu. W jednym przerażającym momencie zrozumiałem, że byłem zdolny do ekscesów tylko dlatego, że moja żona stanowiła przykład złotego wzorca emocjonalnej uczciwości i niewinności. Gdyby to ona okazała się zepsuta, wszelkie cnoty zniknęłyby ze świata i wszelkie przyjemności straciłyby urok. Trudno mi teraz wyrazić, jak głębokiego wstrząsu doznałem na tę myśl. (Która oczywiście, jak wiele podobnych, wkrótce zblakła; taka jest potęga tego, co Kościół nazywa pożądliwością ciała, siły zrodzonej z nawyku – i z upadku człowieka, jeśli chcecie wykładni teologicznej która ciągnie nas z powrotem w bagno grzechu. Godzinę później, podczas pierwszego zebrania, rozmyślałem o Mirandzie i jednocześnie rzucałem spojrzenia młodej, świeżej asystentce).
Po długiej ciszy wychrypiałem do telefonu:
– Czy pieprzysz moją żonę, ty świński sukinsynu?
Zrobiłem to wystarczająco głośno, żeby odwróciły się w moją stronę głowy przy sąsiednich stolikach w eleganckiej sali śniadaniowej hotelu „Dorchester”. Na co odpowiedział, zaszokowany:
– Co takiego? Oczywiście, że nie. Jestem tu z Carolyn Rolly.
– Rolly? A skąd się ona wzięła?
– Zjawiła się w Oksfordzie. Ukrywa się przed ludźmi Szwanowa.
– I zawiozłeś ją do domu, w którym jest moja żona i dzieci? Ty dupku!
– Uspokój się, Jake. Pomyślałem, że to dobre posunięcie. Dlaczego mieliby jej szukać w Zurychu? Albo mnie na przykład. A tymczasem zrobiliśmy pewne postępy…
– Nie gadaj mi takich rzeczy! Wynoś się stamtąd i szukaj sobie innego miejsca!
Wiem, to było strasznie głupie, ale myśl o Crosettim w jednym domu z Amalie dopiekła mi do żywego.
– Dobrze, wyniesiemy się do hotelu. Chcesz, żebym ci coś powiedział… coś
ważnego?
Odparłem opryskliwie, żeby gadał. Historia była niezła. Krótko mówiąc, Rolly uciekła gangsterom i przemyciła kopię siatki; umożliwiło to rozszyfrowanie listów. Próbuję sobie przypomnieć, co czułem, słysząc to, i myślę, że odpowiedź brzmi: niewiele, bo wiedziałem już, że cała sprawa jest oszustwem. Powiedziałem mu, żeby przysłał mi e mailem kopię programu deszyfrującego, i zapytałem:
– I co, wiadomo, gdzie jest ukryta sztuka?
– Bracegirdle pisze, że zakopał swój egzemplarz, a sam czeka na odpowiedź od Rochestera. Działał na dwie strony: oszukiwał Dunbartona i chciał wykorzystać sztukę jako dowód na to, że uknuto spisek. Mógł dostać tę odpowiedź i wykopać sztukę, a wtedy kto wie, co się z nią stało.
– Chwileczkę więc jeden z zaszyfrowanych listów był do kogoś innego?
– Tak, do lorda Rochestera, człowieka, przeciw któremu spiskował Dunbarton. Ten widocznie odkrył intrygę i postanowił zatrzeć ślady, załatwiając i Bracegirdle'a, i Szekspira. Bracegirdle przeraził się i próbował opróżnić szkatułę teatru, żeby zdobyć pieniądze na ucieczkę. Został przyłapany, wyznał wszystko Szekspirowi i obaj postanowili ujawnić sprawę. Brakuje paru kartek z tego listu, ale i tak wszystko jest całkiem jasne. Szekspir znał kilka wysoko postawionych osobistości, które mogły poręczyć za prawdziwość doniesień, i obaj napisali list tym samym szyfrem.
– A nie bali się, że przechwyci go Dunbarton i przeczyta?
– Nie, na tym polega piękno tego szyfru: wystarczyło mieć łatwą do skopiowania siatkę oraz odniesienie do odpowiedniej strony w Biblii Genewskiej i wszystko było proste, ale dopóki nie znało się numeru strony, od której należało zacząć, nic z tego. Bracegirdle musiał osobiście przekazać siatkę, zaszyfrowany list i odpowiedni numer strony jednemu z ludzi Rochestera i…
Nie obchodziły mnie szczegóły, więc mu to powiedziałem, dodając:
– Więc nadal nie wiemy, gdzie może być ta sztuka?
– Nie. Napisał, że ma wskazówki, cokolwiek to znaczy. Najwyraźniej trzeba by jeszcze mieć ten wynaleziony przez niego przyrząd geodezyjny.
– Dobrze, poszukam go na Portobello Road. A więc tak to jest? Impas?
– Na to wygląda, szefie, chyba że ktoś przechował jakieś bracegirdliana. Z drugiej strony wciąż pozostaje to największym odkryciem szekspirologicznym w historii. Dla Biblioteki Folgera byłoby warte fortunę.
– No tak. I jakie masz plany?
– Wrócę chyba do Nowego Jorku. Szyfry są własnością Carolyn, więc będzie chciała je sprzedać. Amalie mówiła, że znasz jakiegoś wybitnego szekspirologa…
– Znam. To Mickey Haas a o co chodzi?
– Może byś go poprosił, żeby zajął się sprzedażą w zamian za prawo do pierwszej lektury i tak dalej.
– Z przyjemnością. A gdybyś chciał wracać ze mną, to odlatujemy z Biggin Hill w czwartek wieczorem, czyli pojutrze. Wiesz co, Crosetti? Zapomnij, co mówiłem o Amalie i wyprowadzce z domu. Ostatnio trochę mi odbija.
Dlaczego nie powiedziałem mu w tym momencie, że to było oszustwo? Nie pamiętam dokładnie, ale brało się to pewnie z obawy, że jeśli zbyt szybko zdradzę puentę całej afery, to już nigdy nie zobaczę Mirandy. Może jednak odbija mi bardziej, niż przypuszczałem.
Poszedłem na zaplanowane spotkania, poflirtowałem ze wspomnianą panną jakąś tam, zjadłem obiad w jej uroczym towarzystwie, ale potem, uścisnąwszy dłoń, odprowadziłem ją do taksówki nietkniętą. Następnego dnia rano spotkaliśmy się z Paulem w hotelu „Dorchester” i przy śniadaniu wręczyłem mu wydruki e maila wysłanego przez Crosettiego. Siedział i czytał je długo, a ja popijałem kawę. Kiedy skończył, zapytałem, co o tym sądzi.
– Wspaniałe powiedział. Niemal żałuję, że to nie autentyk.
Potem rozmawialiśmy o Mickeyu, zmarłym profesorze Bulstrodzie, życiu naukowców, Marii, królowej Szkocji, i o tym, jak nikt nie potrafił z absolutną pewnością powiedzieć, co właściwie zrobiła. Czy rzeczywiście planowała zabójstwo swego męża, lorda Darnleya? Co ją opętało, że wyszła za mąż za takiego szaleńca jak Bothwell? Czy naprawdę napisała obciążające listy, w których knuła zamordowanie
królowej Elżbiety? Dlaczego nigdy, przez całe swoje życie, nie zastanawiała się nad swoim postępowaniem?
Odpowiedziałem, że nie wiem cała ta sprawa przypominała przedstawienie teatru BBC. Nie był to jednak pierwszy przypadek w dziejach, kiedy losy narodu zależały od kogoś, kto pragnął dupy, do której nie miał właściwie tytułu.
– Zgoda, ale co zrobiłby z niej Szekspir? Chodzi mi o to, że w przypadku Kleopatry, lady Makbet czy innych kobiet w sztukach historycznych nie miał żadnego materiału, a tu było go mnóstwo, bo rzecz dotyczyła wydarzeń, które rozgrywały się w czasach jego dziadków. Musiał słyszeć w dzieciństwie liczne opowieści, zwłaszcza w tak katolickim regionie jak Warwickshire.
– Nigdy się tego nie dowiemy. A skoro mowa o konspiracji: miałeś jakieś wieści od Rosjan?
– Nic a nic. Nie mogę uwierzyć, że nie jesteś już zainteresowany tą sprawą. Podobno w naszej rodzinie odgrywasz rolę romantyka.
– Ja? Jestem bardzo prozaiczny. Prawo autorskie? To ty byłeś bohaterem wojennym. I jesteś księdzem.
– To najbardziej antyromantyczna profesja w świecie.
– Daj spokój! Nie ma nic bardziej romantycznego od księdza. To, co nieosiągalne, stanowi esencję romansu. Fascynacja celibatem przyciąga różnych frajerów. No i to, że facet może się ubrać jak kobieta, nie narażając się na śmieszność.
– Albo na wielką śmieszność powiedział Paul z uśmiechem. Choć, o ile pamiętam, to ty lubiłeś się przebierać w sukienki Mutti.
– Ach, widzę, że próbujesz wyprowadzić mnie z równowagi. Nigdy nie przebierałem się w…
– Owszem, przebierałeś się, a Miriam zawsze przekopywała jej komodę. Zapytaj ją, jeśli mi nie wierzysz. A przy okazji: masz od niej serdeczne pozdrowienia.
– Gdzie ona teraz jest?
– W podróży. Dzwoniła wczoraj wieczorem. Pragnęła się dowiedzieć, co robimy w Europie, zastrzegając jednocześnie, że nie chce być wścibska – wiesz, jak ona potrafi podstępnie wyciągnąć z człowieka różne rzeczy, choć przecież gdyby zapytała wprost, sam byś jej chętnie wszystko powiedział.
– Właśnie, a wyciągnięcie czegoś od niej jest trudniejsze niż obieranie homara z mięsa. Czy „w podróży” oznacza, że przebywa w Europie?
– Tak wywnioskowałem odparł Paul z wahaniem. Miałem wrażenie, że jedzie na spotkanie z ojcem.
– A ty? Dołączysz do nich?
– Mógłbym, skoro tu jestem odrzekł z tym swoim denerwującym uśmieszkiem.
– Wszystko wybaczone, co?
– Jestem księdzem.
– I przeprasza za to, co zrobił?
– Bynajmniej. Nigdy nie powiedział słowa o Miri ani o matce. Uważa mnie za palanta i błazna, a Miri traktuje jak służącą. Moim zdaniem nie zmienił się ani na jotę od czasów brooklyńskich, tyle że jest starszy, bogatszy, bardziej zdegenerowany, no i posuwa coraz młodsze kobiety. Oczywiście pod względem politycznym jest skrajnym faszystą. Śmierć Arabom, Szaron zdrajca, zwykła gadka.
– Urocze. Dlaczego, do diabła, tracisz czas na takie spotkania?
Teraz on wzruszył ramionami.
– Synowski obowiązek. W ten sposób Miri nie musi sama brać tego brzemienia na swoje barki. A może mam nadzieję, że znajdzie się w sytuacji, kiedy będę mógł dać mu to, czego potrzebuje.
– I co by to miało być?
– Nie jestem pewien. Szansa okazania skruchy i pojednania z Bogiem? Modlę się o to, żebym wyczuł, kiedy ten moment nastąpi. A na razie wciąż pozostaje moim ojcem i choć to wredny sukinsyn, wciąż jest moją cząstką i dobrze mi robi, kiedy spotykam się z nim od czasu do czasu. Też powinieneś tego kiedyś spróbować.
Odpowiedziałem, że sobie daruję, i Paul nie naciskał. Nigdy tego nie robi. Nie mogę sobie przypomnieć dalszego ciągu rozmowy, zostawiłem wtedy dyktafon w pokoju, ale wyraźnie pamiętam nasze następne spotkanie, kiedy to wpadł jak burza do mojego pokoju o dziesiątej wieczorem z wiadomością, że moje dzieci zniknęły.
Oczywiście już wcześniej dzwoniła do mnie Amalie, ale, jak się już pewnie zorientowaliście, nie cierpię komórek, zawsze wyłączam telefon podczas spotkań i tego wieczoru zapomniałem go włączyć z powrotem. Jak pamiętam, zapomniałem też poinformować ją, że zatrzymałem się w „Dorchesterze” zamiast jak zwykle w hotelu „Knightsbridge”. Nie mogła więc się ze mną skontaktować i zatelefonowała do Paula.
Natychmiast do niej zadzwoniłem. Dziwnie drewnianym głosem opowiedziała mi wszystko. Wzięła dzieci na pobliskie lodowisko. Jazda na łyżwach to jedyny sport, jaki uprawia Niko, więc matka zawsze jest gotowa go tam zabrać. Zwykle chłopiec krąży obsesyjnie, z oczami utkwionymi w lodzie. Imogen jest niezła w jeździe figurowej i uwielbia się popisywać. Poszli z Crosettim i jego przyjaciółką, a w drodze powrotnej wstąpili do baru „Zic-Zac” na czekoladę. Dzieci skończyły wcześniej i wyszły poczekać na zewnątrz, jak to dzieci, zwłaszcza że matka uważa je za amerykańskich barbarzyńców, nie pasujących nawet do podrzędnego baru w Zurychu. Dorośli dopili kawę i zjedli ciastka, a kiedy wyszli, dzieci nie było. Jakiś przypadkowy świadek powiedział im, że w pewnej chwili zatrzymał się przy krawężniku sedan, wystawiła z niego głowę jakaś blondynka, wdała się z dziećmi w rozmowę, po czym oboje wskoczyli ochoczo do środka. Amalie przypuszczała, że dzieci znały kobietę z samochodu, bo inaczej natychmiast podniosłaby alarm. Oczywiście od razu przyszło mi do głowy, że to Miranda, i muszę tu wyznać, że przez chwilę odczuwałem pewną radość nawet jeśli była przestępczynią, która uprowadziła moje dzieci, to w pewnym sensie znów pojawiła się w moim życiu; mogłem ją znów zobaczyć!
– Natychmiast przyjeżdżam obiecałem żonie. Będę przed siódmą.
Ale ona odparła, że nie jestem jej potrzebny. Powiedziała, że powinienem tam być już wcześniej, że uprowadzono dzieci dlatego, że mnie przy nich nie było, bo doprowadziłem do rozbicia rodziny, i że wpuściłem zło do naszego domu, który miał być bezpiecznym azylem. A teraz udajesz, że chcesz mnie pocieszyć. Nie jesteś do tego zdolny. I teraz, kiedy gangsterzy uprowadzili twoje dzieci, będziesz miał jeszcze większą swobodę. A chcesz wiedzieć, co ja czuję? Czuję, że byłam beznadziejnie głupia, skoro zdecydowałam się wychowywać dzieci z takim człowiekiem jak ty. Wyobrażałam sobie, że scementuję wszystko miłością, że otulę nas
wszystkich kokonem miłości, aby w tym przerażającym świecie istniał jeden zakątek, który byłby tylko dla nas. Ale nie, ty tego nie chciałeś, porwałeś na strzępy mój nieszczęsny kokon. I co teraz zrobisz, Jake, jakie masz prawo, żeby opłakiwać nasze dzieci? Czy będzie ci ich w ogóle brakowało? Nawet tego nie wiem, więc jak możesz przyjechać, usiąść koło mnie i mówić mi słowa pocieszenia?
I jeszcze więcej w tym samym stylu, a ja przepraszałem i broniłem się. Na litość boską, Amalie, co ty robisz? Czy zawiadomiłaś już policję? I mnóstwo takich emocjonalnych argumentów, na które chciałem skierować jej uwagę, zatajając przed nią podejrzenie, że jedynym powodem, dla którego ktokolwiek chciałby uprowadzić moje dzieci, był plan wymiany ich za rękopis. Rękopisu zaś nie posiadałem, a jeśli Crosetti miał rację na jego zdobycie nie było większej nadziei. I dalej w tym samym stylu, oboje naraz, jak postacie z jakiejś postmodernistycznej sztuki, aż w końcu Amalie powiedziała, że nie chce już w ogóle ze mną rozmawiać, i poprosiła, abym oddał słuchawkę Paulowi. Podałem mu telefon i siedziałem na łóżku otępiały i sparaliżowany, wpatrując się w biurko, które znalazło się akurat na linii mojego wzroku. Biurko pokrywały ułożone starannie stosy papieru i różnokolorowe teczki, do których powkładałem rezultaty swoich ostatnich prawniczych spotkań, laptop jarzył się kusząco światełkami, a szatan wciskał mi do głowy myśl, że, ach, no dobrze, mam jeszcze swoją pracę; nie ma rodziny, wielka szkoda, ale mimo to… A potem uświadomiłem sobie, czym właściwie jest moja praca, i wtedy dopadło mnie matagalp, jak to chyba nazywają na Filipinach.
Zawyłem jak King Kong i zacząłem demolować pokój. Przewróciłem biurko, roztrzaskałem krzesłem lustro, laptop pofrunął z trzaskiem do łazienki. Wyrzuciłem ciężki fotel w stylu regencji przez okno i próbowałem posłać za nim wszystkie papiery i swoją aktówkę, ale wtedy obezwładnił mnie Paul. Jestem oczywiście znacznie od niego silniejszy, ale zdołał unieruchomić mnie chwytem, jakim załatwia się wartowników, i po kilku sekundach daremnej szarpaniny moja furia zamieniła się w szloch. Myślę, że wrzeszczałem i płakałem przez jakiś czas, potem przyszła policja, zaalarmowana z powodu wybitego okna, ale Paul zdołał załagodzić sprawę, jako że księży zawsze traktuje się wyrozumiale.
Po paru godzinach, gdy otępiony środkiem uspokajającym pogrążyłem się w apatii, odezwał się długo wyczekiwany sygnał. Paul podniósł i podał mi słuchawkę
hotelowego telefonu. Nieznajomy mówił z akcentem, chyba rosyjskim, ale nie był to Szwanow. Bynajmniej nie groził, wyjaśnił, że nie jest barbarzyńcą, że moje dzieci są bezpieczne i przetrzymywane w dobrych warunkach, nie siedzą przyklejone taśmą do krzeseł w nieczynnej fabryce ani w podobnym miejscu, i dodał, że chyba ani ja, ani moja żona nie będziemy na tyle głupi, by zawiadamiać policję. Zapewniłem, że tego nie zrobimy. Powiedział, że wszystko można załatwić w cywilizowany sposób, bo z pewnością wiem, czego chcą, i że gdy tylko będę to miał, mam zamieścić ogłoszenie na takiej to a takiej stronie w sieci, a kiedy odparłem, że nie mam pojęcia, gdzie jest to cholerstwo, odpowiedział, że oni są cierpliwi, mają do mnie zaufanie, po czym się rozłączył. Prawie natychmiast telefon zabrzęczał, sygnalizując, że przyszła wiadomość; w poczcie głosowej było zdjęcie uśmiechniętych dzieci i komunikat od Imogen: „Cześć, tato, jesteśmy cali i zdrowi, nikt nas nie torturuje jak w filmach. Nie martw się, dobrze?” Potwierdzenie, że żyją, wszystko bardzo profesjonalne. I rzeczywiście głos miała pogodny.
No dobrze, teraz odrobinę do przodu. Paul wyjechał. Chciał zostać i porozmawiać, ale go wykopałem, głównie dlatego, że przeżywał uprowadzenie bardziej niż ja, a nie miałem ochoty na jego empatię. Jestem sam w zdemolowanym pokoju. Dyrekcja wstawiła w okno plastikową płytę, ale powiedziałem, że posprzątam sam, bo chcę pozbierać ważne, poufne papiery. Na posmarowanie personelu poszło mnóstwo pieniędzy. Teraz podnoszę z podłogi dokumenty, upychając je bezładnie w aktówce, i nagle mój wzrok pada na gruby pakiet wydruków, których na pierwszy rzut oka nie rozpoznaję. Przyjrzawszy się bliżej, stwierdzam, że jest to genealogia rodu Bracegirdle’ów, którą przygotował dla mnie Niko. Już mam to wrzucić do kosza, gdy dostrzegam, że te kartki to linia żeńska, ta, której się nigdy nie przyjrzałem. Siadam na brzegu łóżka, wertuję strony i dowiaduję się o istnieniu jedynej krewnej Bracegirdle'a w linii prostej, niejakiej Mary Evans, urodzonej w 1921 roku w Newton w stanie Maryland, gdzie wciąż mieszka.
Jest wpół do dziesiątej wieczorem w Anglii, czyli popołudnie na Wschodnim Wybrzeżu. Znajduję numer i dzwonię. Kobiecy głos w słuchawce. Nie, bardzo jej przykro, ale panna Evans zmarła. Niedawno. Moją rozmówczynią jest Sheila McCorkle, współparafianka panny Evans, która była filarem miejscowego kościoła
katolickiego. Pani McCorkle pomaga sprzątać w świątyni. Mój Boże! Ileż tam różnych staroci! Mówię, że dzwonię z Anglii, z Londynu, co robi na niej wrażenie; pytam, czy przekazała komuś jakiekolwiek rzeczy osobiste zmarłej. Nie, jeszcze nie. A o co chodzi? Mówię jej, że jestem prawnikiem rodziny Bracegirdle'ow i chciałbym sprawdzić, czy w domu panny Evans nie zostały jakieś ważne pamiątki – czy uważa, że to możliwe? Owszem, mogły pozostać. Podaje mi swój numer telefonu i umawiam się z nią na następny dzień.
Ha, byłem chyba szalony, żeby wierzyć w celny strzał z takiej odległości, ale, jak powiedział wielki La Rochefoucauld, są sytuacje, że trzeba być na wpół obłąkanym, by wyjść z nich żywym. Zadzwoniłem do Crosettiego i powiedziałem mu, żeby był gotów lecieć do Londynu, bo trafiłem na trop, który sprawdzałem w Stanach, i jeśli się okaże, że warto nim podążać, muszę mieć kogoś w Anglii. Krótka pauza po tamtej stronie. Czy nie powinien zostać z Amalie? Odpowiedziałem, że jest to nasza jedyna szansa, aby wejść w posiadanie Dzieła, i że będzie to może ważniejsze dla odzyskania moich dzieci niż jakakolwiek pociecha, jakiej udzieli mojej żonie. Umówiliśmy się, a potem zadzwoniłem do naszego pilota.
Nazajutrz rano byłem już przed szóstą w powietrzu, nad Atlantykiem. Mieliśmy wiatr z tyłu i po siedmiu godzinach wylądowaliśmy na lotnisku Baltimore-Washington. Trzy godziny później podjechałem wynajętym lincolnem pod skromny, podniszczony biały dom typu kanadyjskiego, otoczony dębami i dereniami, w Newton w stanie Maryland. Pani McCorkle okazała się krzepką damą po pięćdziesiątce, o swojskiej, szczerej twarzy, ubraną w roboczy wiejski strój, w fartuchu i w rękawicach. Wewnątrz panowała ciężka atmosfera długiego życia spustoszonego przez śmierć. Pudła były wystawione i pani Mc. usiłowała mężnie oddzielić rzeczy nadające się do sprzedaży od rupieci. Mary Evans, jak mi powiedziała, była starą panną (użyła tego staroświeckiego określenia). Smutna historia: miała narzeczonego, który nie wrócił z wojny, ojca, który żył zbyt długo, opiekowała się nim, nigdy nie wyszła za mąż, biedactwo. Owszem, była Bracegirdle ze strony matki, oczywiście katoliczki, ze starej rodziny, jak mówiła, przybyli do Ameryki w 1679 roku jednym ze statków lorda Baltimore. No cóż, można było w to uwierzyć, proszę spojrzeć na wszystko, wygląda tak, jakby niczego nie wyrzucali od 1680 roku! Proszę, może się pan rozejrzeć. Tam przy kominku są rzeczy, które moim zdaniem
dałoby się sprzedać. Zapisała wszystko parafii Świętego Tomasza, dlatego tu jestem.
Najpierw zajrzałem do pudła z książkami. Stara Biblia Douay Rheims, spękana skóra, w środku drzewo genealogiczne sięgające korzeniami Margaret Bracegirdle, pierwszej emigrantki. Margaret najwidoczniej wyszła za mąż w Ameryce, jej córki i synowie też założyli rodziny i nazwisko rozpłynęło się w różnych rejestrach, ale przetrwało w pamięci, bo na drzewie genealogicznym było wielu noszących prastare nazwisko Bracegirdle: Richard Bracegirdle Clement, Anne Bracegirdle Kerr…
Odłożywszy Biblię na bok, sięgnąłem głębiej do kartonu.
Znalazłem tam quarto: czerwona okładka z cielęcej skóry niemal całkiem poczerniała ze starości, wybrzuszone od wilgoci okładki i wyklejki pokryte były brunatnymi plamami, ale kartek nie brakowało, oprawa pozostała nietknięta, a na karcie przedtytułowej widniał podpis wykonany znajomym charakterem pisma, sepiowym atramentem: Richard Bracegirdle. Wydanie z 1598, jak zauważyłem, kartkując pierwsze stronice. Księga Rodzaju miała maleńkie dziurki. Ostatnią czystą stronicę pokrywało wypisane tą samą ręką czternaście nierównych rzędów liter. Zamknąłem z trzaskiem książkę. Pani McCorkle podniosła wzrok znad rzeczy, które sortowała, i zapytała, czy znalazłem to, czego szukałem.
– Owszem, znalazłem. Wie pani, co to jest?
– Wygląda na Biblię.
– Bo to jest Biblia. Genewska, z tysiąc pięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku. Należała do Richarda Bracegirdle'a, przodka pani przyjaciółki.
– Naprawdę? Czy to coś cennego?
– Raczej tak – odparłem. – Myślę, że można by za to dostać dwa i pół tysiąca dolarów, biorąc pod uwagę stan tej książki. Nie jest to idealny egzemplarz i oczywiście z tego przekładu korzystał praktycznie każdy piśmienny człowiek w Anglii przez jakieś osiemdziesiąt lat, więc zachowało się ich jeszcze sporo.
– Boże, dwa i pół tysiąca dolarów! Zupełnie jak w programie Objazdowy antykwariat.
– Prawie. Mogę pani wypisać od ręki czek na dwa i pół tysiąca. To znacznie więcej, niż dostanie pani od jakiegoś antykwariusza.
– Jest pan niezwykle szczodry, panie Mishkin. Czy interesuje pana może piękny serwis Fiesty?
Rozpływaliśmy się w uśmiechach.
– Nie bardzo, ale poszukuję jeszcze jednej rzeczy, o której jest wzmianka w starych papierach rodzinnych, a mianowicie przyrządu mierniczego z mosiądzu…
– Przyrządu mierniczego? Nie, nie sądzę. Mówi pan może o takich lunetkach na trójnogu?
– Niekoniecznie. Mam na myśli coś przenośnego, o długości metra i szerokości kilku centymetrów, jak duża linijka…
– Chyba nie mówi pan o tym?
Wskazała ścianę nad kominkiem, gdzie wisiał wynalazek Dicka Bracegirdle'a, połyskując matowo, przechowywany i polerowany przez pokolenia kobiet, gotów do użytku.
Albo raczej wytwór tych samych oszustów. Raz jeszcze pomyślałem z podziwem o zawiłości całej intrygi. Czy panna Evans była w to w jakiś sposób zamieszana? Czy naprawdę znaleźli rzeczywistego żeńskiego potomka Richarda Bracegirdle'a, czy też zaczęli od tej starszej pani i obudowali cały przekręt wokół zachowanego przyrządu i Biblii, a potem znaleźli odpowiedniego przodka? Nawet taki mistrz w kłamstwie jak ja nie mógł się powstrzymać od podziwu wobec tej zegarmistrzowskiej roboty.
Na lotnisku Baltimore-Washington udałem się do jednej z poczekalni dla zamożnych turystów i zadzwoniłem do Zurychu, do Crosettiego. Poinformowałem go, co właśnie kupiłem, a potem zeskanowałem i posłałem mu e-mailem szyfr z końcowej strony Biblii Bracegirdle'a. Powiedział, że zastosuje swój program deszyfrujący i prześle mi z powrotem. Wypiłem kawę i coś przekąsiłem, a po mniej więcej godzinie oddzwonił Crosetti, ale nie miał dobrych wieści. Szyfru nie udało się rozwiązać za pomocą siatki i klucza użytego przy odczytywaniu listów.
– Dlaczego on to zrobił? – spytałem. – Miał niemożliwy do złamania szyfr.
Po co ta zmiana?
– Nie wiem. Paranoja? Miał do czynienia z dwiema wrogimi stronami,
Dunbartonem i Rochesterem; obaj mieli biblijny klucz do szyfru. Może chciał
coś zataić, a może już nie rozumował zbyt jasno.
O tak, tu się zgadzałem.
– A więc jest jeszcze jedna siatka?
– Niekoniecznie. Myślę, że to regularny system szyfrujący. To znaczy klucz
zmienny oparty na jakimś tekście.
– Na jakim tekście? Na Biblii?
– Nie sądzę. Pamiętasz tę historię z ostatniego listu, kiedy Bracegirdle rozmawia z Szekspirem o tym, gdzie ukryć sztukę, i wyjaśnia, jak działa klucz, a potem dodaje coś w tym rodzaju, żeby posłużyć się jego własnymi słowami?
Pamiętałem, ale mgliście.
– A zatem – odparłem – będziemy musieli przeczytać wszystkie dzieła Szekspira? To będzie trwało wieczność.
– Niezupełnie. Pamiętaj, że komplet dzieł Szekspira ukazał się dopiero w tysiąc sześćset dwudziestym trzecim roku. Bracegirdle nie użyłby sztuki pochodzącej z innych wydań, czasem zniekształconych. Chodzi mi o to, że był zorientowany w tych sprawach.
– A więc co robić?
– Mamy czternaście linijek zaszyfrowanego tekstu. Może to sonet. Sonety
ukazały się w tysiąc sześćset dziewiątym.
– Więc wypróbuj to.
– Tak jest, szefie. A tak przy okazji, jeśli to znowu zakończy się klapą, to będziesz musiał się spotkać z Klimem i moją mamą.
– Bo…?
– Bo to jedyny poważny kryptograf, jakiego znam. W przypadku klucza zmiennego, który nie jest oparty na znanym nam tekście, trzeba dokonać znacznie bardziej skomplikowanej analizy. Nie jest to niemożliwe, zwłaszcza z programem komputerowym, który Klim potrafi stworzyć, ale nie jest to też błahostka. Ja tego nie potrafię, lecz on – owszem. I jeszcze będzie tam moja mama.
– Też zajmuje się kryptografią?
– Nie, ale jest naprawdę bystra, rozwiązuje krzyżówkę w niedzielnym „Timesie” w mniej więcej dwadzieścia minut. Zadzwonię do niej i powiem, że przyjedziesz.
A więc na lotnisko LaGuardia, stawiając po drodze Omara w stan pogotowia. Czekał na mnie i załamał się, kiedy powiedziałem mu o dzieciach; uronił łzę, na co prawdziwy ojciec się nie zdobył. Nawet ludzie, którzy mi służą, spiskują, żeby mnie zawstydzić taka podła myśl przyszła mi do głowy, gdy przeciskaliśmy się jak zawsze zatłoczoną trasą ekspresową Van Wyck. Z lotniska było niedaleko, co jest chyba jedyną zaletą mieszkania w Queens. Kiedy podjechaliśmy pod domek, od razu zauważyłem, że coś jest nie w porządku. Przed wejściem parkował brudny pikap z jednym kołem na krawężniku, a drzwi frontowe stały otworem, choć panował ziąb. Powiedziałem Omarowi, żeby zatrzymał się trochę dalej i z komórką w pogotowiu został w samochodzie, a ja tymczasem rozejrzę się po okolicy. Sprzeciwił się, twierdząc, że powinniśmy iść obaj, on z bronią, ale odrzuciłem tę propozycję. Nie powiedziałem tego, lecz przyszło mi do głowy, że w tej godnej pożałowania aferze narażałem jego życie wielokrotnie i nie mógłbym uczynić tego jeszcze raz. Jeśli ryzyko istniało, rozumowałem, to lepiej, żeby poniósł je ten paskudny facet, a spodziewałem się najgorszego. I dostrzegłem w tym szansę uwolnienia się, przynajmniej częściowo, od bólu.
Ostrożnie podszedłem do domu od strony bocznej ściany i schyliwszy się, zajrzałem po kolei do wszystkich okien. W salonie nic podejrzanego. Szyba w łazience była z matowego szkła. Przed sobą miałem maleńkie podwórko: dwa figowce z pniami okręconymi jutowymi workami, wyrudziały spłachetek trawnika, uśpiony klomb z cementowym posążkiem Matki Boskiej pośrodku. Z podwórka mogłem zajrzeć do kuchni i tu zobaczyłem żywy obraz. Pani Crosetti i Klim siedzieli na krzesłach przy stole, z ustami zaklejonymi taśmą. Rosły, krótko ostrzyżony mężczyzna stał tyłem do okna. Wyglądało na to, że wygłasza do nich jakąś przemowę. W dłoni trzymał wielki, niklowany pistolet.
Bez namysłu wyrwałem posążek z ziemi – ważył chyba ponad dwadzieścia kilogramów uniosłem go nad głową i ruszyłem biegiem w stronę domu. Facet musiał coś usłyszeć, a może zobaczył rozszerzone w szoku oczy pani Crosetti, bo obrócił się
do okna i w tym momencie Maryja (wraz z odłamkami szkła) wylądowała na jego gębie.
Potem znajomy już rytuał z policją i żmudnym wyciąganiem informacji. Pani Crosetti była mi wdzięczna, biorąc pod uwagę okoliczności, ale zastanawiała się nad moją skłonnością do aktów przemocy w jej domu, co wydało mi się nieco krzywdzące. Z ulgą dowiedziałem się, że facet przeżył, ale z pewnością musiał sobie darować studniówkę. Nazywał się Harlan P. Olerud i był ochroniarzem z jakiegoś miasteczka w Pensylwanii. Uroił sobie, że jego żona zbiegła z Crosettim, i chciał ją odzyskać. Najwyraźniej do Queens zaprowadziła go wydrukowana w komputerze mapka, którą młody Crosetti lekkomyślnie pozostawił na drodze koło jego domu, kiedy poszukiwał Carolyn Rolly. Policja znalazła mapkę w pikapie Oleruda, w którym siedziało dwoje wystraszonych dzieci. Naturalną koleją rzeczy należało je przekazać odpowiedniej instytucji, która z urzędu zajmowała się bezdomnymi dziećmi w Nowym Jorku, ale ponieważ w sprawę była zamieszana Mary Peg, rzeczy przyjęły inny obrót. Wdowa po policjancie chciała zająć się dzieciakami, dopóki nie ustalimy, jaka jest sytuacja tajemniczej C.R.; pewną rolę odegrał tu też, jak sądzę, syndrom pustego gniazda rozmiarów Montany. Mam nadzieję, że zrehabilitowałem się troszeczkę za użycie siły w jej domu, dzwoniąc do drogiego księdza Paula w Londynie. Paul wiedział wszystko o instytucjonalnej opiece nad dziećmi w Nowym Jorku; zadzwonił, gdzie trzeba, poręczył za Mary Peg, narobił wrzawy, nadzwyczajne okoliczności, dochodzenie policyjne, potencjalne niebezpieczeństwo, najlepiej pojęty interes dziecka itd. i sprawa została załatwiona, przynajmniej tymczasowo. Ze strychu zdjęto gry planszowe, wyczarowano pizzę z podstawowych składników, wszystkim było wesoło, z wyjątkiem mnie, bo przegrałem z Klimem w scrabble'a o pięćdziesiąt punktów, co, biorąc pod uwagę fakt, że angielski jest moim rodzimym językiem, wydało mi się nieco zbyt wysoką porażką.
Położywszy dzieci do łóżek, Mary Peg weszła do salonu rozpromieniona (tu bolesne wspomnienia Amalie w podobnej sytuacji, mój utracony dom…) i usiadła na sofie obok Klima. Po całym tym zamieszaniu z policją i dziećmi była to właściwie pierwsza okazja do spokojnej rozmowy. Poinformowałem ich o swoich najnowszych odkryciach, pokazałem Biblię i dalmierz kupione w Marylandzie.
Oczywiście ani słowa o tym, że cała ta sprawa to przekręt. Rozdałem im też wydruki zdeszyfrowanych listów, a kiedy je czytali, obudziłem Crosettiego w Zurychu i zapytałem, czy jest jakiś postęp. Paul, jak się okazało, powiedział mu wczoraj, że ktoś przysłał Amalie pocztą elektroniczną zdjęcie dzieci, które trzymały aktualny numer „New York Timesa”. Oboje się uśmiechali i robili wrażenie całkiem spokojnych, nie było też widać w pobliżu żadnych groźnych typów w czarnych maskach. Powiedziałem, że to dziwne, i Crosetti się zgodził.
– Jakby byli na szkolnej wycieczce. To niepodobne do Szwanowa, jakiego
znamy.
Przyznałem, że choć wiadomość jest dziwna, to jednak dobra. Potem opowiedziałem mu o Harlanie P. Olerudzie i dwójce dzieci. Obiecał, że powie o tym Rolly, a ja, że postaram się, aby dzieci mogły porozmawiać z nią przez telefon. I że dam mu znać, czy coś się ruszyło z nowym szyfrem. Chciał porozmawiać z matką, więc przekazałem jej słuchawkę.
Klim bawił się dalmierzem.
– Bardzo pomysłowe urządzenie, znacznie wyprzedza swoje czasy. Trzeba tylko zamontować nowe lusterko, o, tutaj, i myślę, że będzie działało jak należy. Mogę zobaczyć szyfr z Biblii?
Kiedy mu go dałem, pochylił się nad nim w skupieniu, a potem powiedział, że wprowadzi szyfr do swojego peceta i zobaczy, co da się z tym zrobić.
– Wszystkie dzieła Szekspira są oczywiście dostępne w postaci cyfrowej, a więc jeśli klucz pochodzi ze znanego utworu, powinniśmy trafić na właściwy tekst.
– Chyba że Bracegirdle posłużył się cytatem z zaginionej sztuki – zauważyła Mary Peg. – To by było bardzo w jego stylu.
– W takim przypadku – rzekł Klim – musielibyśmy zastosować bardziej żmudne metody.
Wziął Biblię, uśmiechnął się i wyszedł.
Mary Peg zakończyła rozmowę z synem i zwróciła się do mnie:
– To straszne, ta historia z dziećmi. Twoja żona pewnie przeżywa męki. Czy
nie powinieneś być teraz z nią?
– Owszem, ale ona mnie nie chce. Obwinia mnie o całą tę aferę i ma rację. Poza tym wydaje mi się, że to uprowadzenie nie jest tym, na co wygląda.
– Jak to?
– Wolałbym na razie nie mówić. Ale poskładałem kilka rzeczy do kupy i nie sądzę, żeby dzieciom groziło bezpośrednie niebezpieczeństwo. Może w przyszłości, ale nie teraz, zakładając, że znajdziemy to, czego szukamy.
– Och, przecież to całkiem jasne, gdzie to jest.
Wyraziłem zdziwienie.
– A tak – powiedziała. Wrzucili sztukę do studni, o której wspomniał, tej
samej, do której trafił Bracegirdle, kiedy śledził Szekspira i jego strażnika pod
czas nabożeństwa odszczepieńców. W ruinach klasztoru.
Zaczęła szukać wśród wydruków i znalazła odpowiednią stronę.
– Święta studnia Bosy. A gdzie indziej miałoby być? Bracegirdle pisze, że udali się do Stratfordu, a studnia jest o pół dnia drogi stamtąd.
– Możliwe powiedziałem. Ale gdzie dokładnie jest ta studnia? Bracegirdle mówi, że była to tajemnica nawet w czasach Szekspira. Dziś może być pod jakąś fabryką albo pod osiedlem mieszkaniowym.
– To prawda. W takim wypadku powinniśmy to ogłosić publicznie i przekazać cały ten kram władzom. Czasem myślę, że trzeba to było zrobić od razu pierwszego dnia. Ale – w tym momencie na jej irlandzkim obliczu pojawił się nietypowy wilczy wyraz – naprawdę chciałabym znaleźć tę sztukę. A więc należy tylko mieć nadzieję, że zapomniana od wieków studnia wciąż funkcjonuje.
Zaparzyła kawę, którą wypiliśmy z dodatkiem whisky Jameson. Pamiętam, że rozmawialiśmy o rodzinie, o dzieciach, ich radościach i smutkach. Pożałowałem, że nie lubię jej syna; uznałem, że to kolejny objaw mojego obłędu, i postanowiłem w przyszłości być dla niego milszy. Gawędziliśmy sobie tak przez dłuższy czas, aż w końcu pojawił się Klim z ponurą miną.
– Z przykrością stwierdzam, że tego szyfru nie da się odczytać przy wykorzystaniu znanych utworów Szekspira. Ale sprawa nie jest przegrana, bo, jak już
chyba wcześniej mówiłem, możemy porównać przypuszczalne teksty jawne
z tekstem zaszyfrowanym i zobaczyć, czy otrzymamy coś, co będzie zrozumiałe.
Zacząłem już to robić, ale mam ochotę na twoją kawę po irlandzku.
Kiedy dostał swoją filiżankę, zapytałem go, czy znalazł już coś zrozumiałego.
– Tak, oczywiście, zaczynamy od najpospolitszych słów angielskich i sprawdzamy, czy tekst zaszyfrowany daje nam, powiedzmy, the w obie strony, kiedy posługujemy się standardową tabula recta. Oczywiście Bracegirdle mógł się posłużyć tabelą niestandardową, ale dotąd tego nie robił, załóżmy więc, że się śpieszył i chciał się trzymać prostych rozwiązań. Posługujemy się zatem komputerem, aby się dowiedzieć, czy jakiekolwiek trzy litery zaszyfrowanego tekstu wygenerują trygram the jako cząstkę naszego klucza; sami widzicie, że owszem: zarówno „TKM”, jak i „WLK” dają nam the, a kiedy znów zastosujemy ten klucz do zaszyfrowanego tekstu wspak, otrzymamy „ADI” i „DEG”, które szczęśliwie są pospolitymi trygramami w angielskim. Postępując podobnie z and, otrzymamy jeden wynik i tekst jawny „FAD”, który jest także dobrym angielskim trygramem. Stosując słowo be, uzyskujemy dwa trafienia i otrzymujemy dla tekstu jawnego „ENDF”, a także małą premię, ponieważ to pierwsze be poprzedza bezpośrednio the, które już wcześniej odkryliśmy, a zatem wiemy, że be the jest cząstką tekstu kluczowego. I tak idziemy od tego miejsca dalej. Każdy kolejny krok daje nam więcej jawnego tekstu i tekstu klucza i te dwa elementy wzajemnie się uzupełniają dlatego właśnie klucz zmienny oparty na książce jest tak słaby. Z tego też powodu KGB używało tylko almanachów i raportów handlowych z wieloma tabelami i liczbami, dzięki czemu entropia jest wyższa. Następnym słowem, które wypróbujemy, powinno być moim zdaniem is albo of…
– Nie – powiedziała Mary Peg. – Spróbuj użyć słowa Jezus.
– Czy to rada o charakterze religijnym, moja droga?
– Nie, to po prostu słowo. Powiedziałeś, że zastosowałeś klucz do kompletu dzieł i nic nie znalazłeś?
– Nic. Oprócz kilku całkiem przypadkowych pseudosensownych ciągów.
– Ale Szekspir napisał też jedną rzecz, której nie ma wśród jego opublikowanych dzieł. Swoje epitafium.
Podbiegła do półki i wyciągnęła Shakespe’are's Lives Schoenbauma; na pierwszej stronie widniało epitafium:
O przyjaciele, na Chrystusa rany,
proch uszanujcie tutaj pogrzebany,
błogosławieństwo przyjaznej mi duszy,
a klątwa temu, kto me szczątki ruszy.
– Przypuszczam, że trzeba sprawdzić archaiczną wersję – powiedziała. – Powinna być w książce Wooda.
Rzeczywiście była. Klim zaszyfrował tekst w archaicznej pisowni za pomocą tablicy Vigenere'a i wyszło nam coś takiego:
zguystowrzmierzająckupołudniu
ustawpoosiedziesiątsiedmstopnizkażdeystr
onyspuśćsięcztyrysiągiistope
copingwdółnawschodnieyścianie
– To chyba dość proste. Człowiek stoi w miejscu nazywanym Guy's Tower i nastawia przyrząd Bracegirdle'a tak, żeby zerowy punkt pośrodku wskazywał na południe. Potem ramiona należy rozstawić pod kątem osiemdziesięciu siedmiu stopni, a następnie, jak się domyślam, drugi człowiek musi odejść z chorągiewką na pewną odległość i wtedy ten pierwszy patrzy przez wizjer, regulując przyrząd, aż chorągiewka i jej obraz się zgrają, i w ten sposób otrzymuje odległość i kierunek. Później, kiedy już znajdzie się studnię, trzeba się opuścić na sznurze ze świecą przylepioną do głowy gorącym woskiem i tam, na głębokości… co to jest siąg?
– Sążeń – sprostowała Mary Peg. – Metr osiemdziesiąt.
– Aha. A więc na głębokości, powiedzmy, siedmiu i pół metra na wschódniej ścianie rzeczonej studni znajdziemy tę twoją sztukę. Albo jakąś pustą dziurę. Gdybyśmy wiedzieli, gdzie jest ta Guy's Tower…
– To musi być w Warwick Castle – powiedziała Mary Peg z przekonaniem. – Bracegirdle napisał, że stojąc w ruinach przy świętej studni Bosy, można zobaczyć Warwick Castle.
Internet potwierdził w parę chwil, że w zamku Warwick istotnie znajdowała się wieża Guy's Tower, i to od południowej strony.
– To będzie ciekawe doświadczenie – zauważyłem. – Wypatrzyć ze szczytu
wieży, która jest główną atrakcją turystyczną, faceta wędrującego z chorągiewką
przez przedmieścia Warwick.
Ale palce Klima już przesuwały się po klawiszach i po kilku minutach na ekranie pojawił się widok sponad blanków zamkowej wieży. Wyglądało to tak, jakby zdjęcie zrobiono z wysokości kilku metrów.
– Imponujące powiedziałem. To zdjęcie z satelity komercyjnego?
– Nie, z wojskowego, amerykańskiego. Uzyskałem dostęp przez anonimowy link, ale nie możemy tu pozostawać zbyt długo.
– Jak pan to zrobił? – zapytałem.
– Klim jest szpiegiem – wyjaśniła May Peg nie bez pewnej dumy.
– Jestem emerytowanym polskim szpiegiem, absolutnie nieszkodliwym. Ale zgromadziłem pewną wiedzę z tej dziedziny. Ameryka jest najgorszym krajem, jeśli chodzi o zabezpieczenia, w kręgach wywiadu to rzecz powszechnie znana, właściwie przedmiot żartów. Teraz posłużymy się pewnymi narzędziami, aby zrzucić bombę samonaprowadzającą na sztukę pana Szekspira.
Jeszcze parę kliknięć i na obrazie pojawiła się czerwona siatka oraz cała paleta narzędzi do rysowania po jednej stronie obrazu.
– Moja droga, czy mogłabyś zmierzyć ten przyrząd? zapytał Klim.
– Dokładnie trzy stopy: dziewięćdziesiąt jeden centymetrów czterdzieści cztery milimetry oznajmiła Mary Peg po dokonaniu pomiaru.
– A więc… obliczmy, dziewięćdziesiąt jeden przecinek czterdzieści cztery, celujemy w północno południową średnicę wieży… o tak… a potem rysujemy linię od obu końców na osiemdziesięciu siedmiu stopniach od tej podstawy i w ten sposób tworzymy dwie linie, które przecinają się… o tak. Jak powiedziałaś, tu jest skarb. Nie potrzebujemy wchodzić na wieżę i niepokoić turystów. Dziękujemy taktycznemu programowi satelitarnemu sił powietrznych Stanów Zjednoczonych.
Nacisnął klawisz, zamruczała drukarka. Spojrzałem na wydruk. Na południe od zamku i nieco na zachód widać było coś, co wyglądało na zaorane pole okolone kępami drzew. Czerwone linie biegnące od wieży spotykały się w jednym z mrocznych zagajników.
– Jak pan myśli, z jaką dokładnością to narysowano? zapytałem Klima.
Wzruszył ramionami.
– W każdym razie z taką, z jaką zostało określone w tysiąc sześćset jedenastym roku. Nie wygląda na to, aby był tu parking czy kiosk z lemoniadą, a więc
pańska studnia pozostaje pewnie nie odkryta.
Zadzwoniłem znów do Crosettiego i powiedziałem mu, co ma zrobić. Zabrało mi to trochę czasu. Ile sprytu i wysiłku poświęconego oszustwu, ilu miłych ludzi przeżyje rozczarowanie! Idealny symbol mojego życia.