38548.fb2
Pada teraz śnieg, mokry i ciężki, jaki zdarza się na północnym wschodzie, gdzie jest dostatecznie zimno, żeby deszcz zamieniał się w białe płatki. Znów siedzę przy klawiaturze po orzeźwiającej przejażdżce na mrozie. Wcześniej zajrzałem do hangaru i obejrzałem stary mahoniowy ślizgacz pięciometrową łódź Chris-Craft Deluxe Runabout z 1947 roku, z silnikiem o mocy dziewięćdziesięciu pięciu koni mechanicznych. Wygląda na to, że jest w doskonałym stanie. Napełniłem zbiornik paliwem z dwustupięćdziesięciolitrowej beczki za pomocą pompy ręcznej. Kluczyk był w stacyjce, przekręciłem go. Silnik zakrztusił się, ale po chwili zaryczał pięknie, napełniając hangar chmurą gryzącego błękitnego dymu. Następnie wetknąłem pistolet pod poduszkę przedniego siedzenia. Czy mam jakiś plan? Właściwie nie. Przygotowuję się na wszelkie ewentualności. Jeśli człowiek spodziewa się wizyty kilku uzbrojonych mężczyzn i sam także ma broń, może albo zacząć strzelać, jak tylko się pojawią, bo inaczej najpewniej go rozbroją, albo schować ją z nadzieją, że w razie potrzeby będzie jej mógł dobyć. Nie jestem przygotowany do wymiany ognia z nieznaną liczbą napastników. Zastanawiam się, czy śnieg pomiesza szyki moim gościom.
A wracając do tej relacji (a spodziewam się, że zmierza ona do zakończenia, w miarę jak czas przeszły śpieszy na spotkanie czasowi teraźniejszemu): po mojej rozmowie z Crosettim w Zurychu kilka dni upłynęło na oczekiwaniu. Był to okres martwoty, nie miałem się czym zająć. Naprawdę nie pamiętam, co robiłem oprócz tego, że dzwoniłem do Amalie kilka razy dziennie, aby zapewnić ją, że wszystko idzie dobrze, i dowiedzieć się przy okazji, czy miała telefon od porywaczy. Owszem, miała. Co rano przychodziło emailem nagranie wideo, ukazujące najwyraźniej odprężonych Niko i Imogen, przy czym moja córka uśmiechała się, jakby szykowała jakąś niespodziankę. Za każdym razem trzymali aktualną gazetę, a komunikat, który oboje wygłaszali, brzmiał zawsze tak samo: „Cześć, mamo, jesteśmy zdrowi, nie martw się, do szybkiego zobaczenia”. Ściemnienie. Żadnych ostrzeżeń, żadnych gróźb, żadnych wskazówek co do tego, gdzie byli przetrzymywani i przez kogo. Poza tym nie mieliśmy z Amalie o czym rozmawiać i myślę, że oboje z ulgą odkładaliśmy słuchawki.
Potem ten telefon od Crosettiego, że znaleźli to, czego szukali, i kolejny dzień czekania. Zostawiłem co najmniej sześć wiadomości mojemu bratu i siostrze. Siostra nie odpowiadała, lecz brat zatelefonował tej samej nocy.
Zapytałem go, skąd dzwoni; odpowiedział, że jest w Zurychu z Amalie, i zaznajomił mnie z nowymi szczegółami swojego planu. Powiedział, że rano dostanę pocztą lotniczą paczkę i że będzie w niej to, czego potrzebuję, a ja zapytałem go jeszcze raz, czy zidentyfikował innych uczestników tej gry, tych, którzy stali za Szwanowem. Odparł, że nie, ale ma przeczucie, że byli oni powiązani z ludźmi, którzy dokonali największych przekrętów na europejskim rynku dzieł sztuki. Nie chodziło o takich, którzy kradli, żeby sprzedać lub wymusić okup, ale o takich, którzy dostarczali bardzo bogatym, niemoralnym ludziom obrazy Tycjana lub Rembrandta, by ci mogli je potem kontemplować w zaciszu domowym. Odrzekłem, że moim zdaniem tacy ludzie zostali stworzeni przez autorów marnych powieści sensacyjnych, a on zapewnił mnie, że jednak istnieją, że w aferę zaangażowane były z całą pewnością złowrogie siły i że jego plan był jedynym sposobem, jaki zdołał wymyślić, aby wyzwolić nas z ich szponów. Czułem, że coś przede mną ukrywa, ale nie umiałem skłonić go do tego, by się odkrył. Może to sprawa mojego wrodzonego paranoicznego respektu dla rodziny.
Następnego dnia przyszła kurierem paczka od Paula, a nieco później zadzwonił z lotniska Omar i zawiadomił mnie, że Crosetti wysiadł z samolotu. Po godzinie zjawił się w moim lofcie i wręczył mi kopertę. Oczywiście poinstruowałem wcześniej Omara, który był uzbrojony, żeby pilnował tego człowieka jak oka w głowie, ale mimo wszystko… Nie jestem pewien, czy sam potrafiłbym to zrobić, to znaczy oddać komuś rzecz wartą w jego przekonaniu co najmniej dziesiątki milionów, o nieustalonej własności, tylko po to, aby ratować dwoje dzieci, które ledwie znał. Przyzwoity człowiek, to jasne, i wyrzut sumienia dla wszystkich ludzi mojego pokroju; sądzę, że źle to o mnie świadczy, iż nie mogłem go polubić. Jak wielu mu podobnych miał też w sobie coś z frajera – ta Carolyn Rolly musiała mu dać nieźle do wiwatu i wcale nie zaskoczyła mnie wiadomość, że była, i to od dawna, agentką Szwanowa. Miałem ochotę zapytać Crosettiego, czy słyszał coś o Mirandzie, ale uznałem, że im mniej ludzi będzie wiedzieć o moim niesłabnącym zainteresowaniu jej osobą, tym lepiej. On również dał mi wyraźnie do zrozumienia, jakie żywi względem mnie uczucia, i szybko sfinalizowaliśmy interes.
Wkrótce po jego wyjściu zadzwonił telefon był to Szwanow. Pogratulował mi odnalezienia wielkiego skarbu kultury światowej i zapowiedział, że zjawi się niebawem, aby go ode mnie odebrać. Zapytałem go o swoje uprowadzone dzieci. Najpierw długa cisza, a potem:
– Jake, wciąż oskarżasz mnie o uprowadzanie ludzi z twojego otoczenia, a ja powiedziałem ci uczciwie, że nie robię takich rzeczy. To zaczyna być nudne, wiesz?
– Niemniej jednak sam rozumiesz, Osip, że nie będę mógł ci oddać rękopisu, skoro porywacze żądają go w zamian za uwolnienie dzieci. Jeśli sam ich nie przetrzymujesz.
– Wierz mi, Jake, żal mi ciebie i z radością bym ci pomógł w każdy możliwy sposób, ale to nie ma nic wspólnego z naszymi interesami. Rękopis został zlokalizowany dzięki informacjom pochodzącym od profesora Bulstrode'a, a te informacje są moją własnością, zatem i manuskrypt należy do mnie.
– Myślę, że miałbyś wielkie trudności, by dowieść tego przed sądem.
Kolejna długa pauza, a potem, głosem cichszym o kilka decybeli, padło pytanie:
– Zamierzasz mnie pozwać, Jake? – Tu rozległ się ponury śmiech. – Może to ja powinienem pozwać ciebie.
– Cóż, mamy w tym kraju rządy prawa, a przynajmniej mieliśmy. W odróżnieniu od twojej ojczyzny. Tak czy inaczej nie…
– Posłuchaj mnie, Jake: zrobisz to. Dasz mi ten rękopis.
– Bo co? Uciekniesz się do skutecznej perswazji?
– Nie – powiedział Szwanow tak cicho, że musiałem wytężyć słuch. – Wierzę, że załatwimy to metodą pokojową.
Po tej niezadowalającej rozmowie nie bardzo wiedziałem, co mam dalej robić. Myślę, że w pewien sposób cofnąłem się do dni, które nastąpiły po samobójstwie matki, kiedy byłem zupełnie sam; główna różnica polegała na tym, że teraz miałem mnóstwo pieniędzy. Mówi się, że miłość pomaga przetrwać czas bez pieniędzy lepiej, niż pieniądze pomagają przetrwać czas bez miłości, ale, jak się przekonałem, jest to tylko częściowo prawda. Poprosiłem Omara, żeby przyszedł ze swoim małym pistoletem maszynowym, i postawiłem go na straży manuskryptu. Omar uwielbia takie sytuacje i zna mnóstwo chwytów taktycznych, które pozwalają ocenić, jak różni uczestnicy spisku się ujawniają, i potrafi przekazać te spostrzeżenia za pomocą dyskretnych sygnałów. Potem poszedłem na spacer, zamierzałem też wstąpić na drinka i lunch do baru na Broadwayu, do którego często zaglądam. Samotna przechadzka zawsze przejaśnia mi w głowie.
Chociaż dolna część Manhattanu stała się ostatnio gwarnym zbiorowiskiem butików, można jeszcze, zwłaszcza w dzień powszedni i przy kiepskiej pogodzie, przejść się samotnie po ulicach. Poszedłem na wschód i zmierzałem w stronę Franklin, kiedy minęła mnie jedna z tych okropnych długich białych limuzyn z przyciemnionymi szybami. Parę metrów dalej podjechała do krawężnika i zatrzymała się tuż obok. Drzwi otworzyły się z impetem i z cadillaca wysiadł rosły mężczyzna, który z kolei otworzył drzwi z tyłu, po czym zaprosił mnie do środka. Chciałem go obejść, ale przesuwając się nieznacznie, zagrodził mi drogę, wyciągnął z bocznej kieszeni skórzanego szoferskiego płaszcza półautomatyczną dwudziestkę dwójkę i wykonał bardziej zdecydowany ruch. Mój brat mówi, że należy zawsze uważać na ludzi, którzy noszą pistolety tego typu, ponieważ ta mała
broń jest także reklamą możliwości jej posiadacza; może on strzelić bardzo celnie, na przykład w oko, jeśli zajdzie taka potrzeba, może ci też odstrzelić duży palec u nogi, jeśli nie zrobisz tego, co każe. Mężczyzna miał inteligentną twarz i wyglądał jak nieco znudzony, lecz sprawny odźwierny. Miał też duże i bezlitosne piwne oczy foki. Od razu wyczułem, że mam do czynienia z bandziorem wyższej kategorii niż dotąd. Wsiadłem do samochodu.
Limuzyny tego typu mogą być różnie wyposażone, ale ta odznaczała się typowym układem wnętrza. Było tam oczywiście siedzenie kierowcy, a za nim dwie zwykłe ławeczki dla mniej ważnych pasażerów; siedzieli na nich dwaj opaleni, starannie ostrzyżeni osobnicy z typowym gangsterskim wyrazem zarozumiałej złośliwości na twarzach. Z tyłu, gdzie zamontowano drzwi tylko od strony chodnika, znajdowało się coś w rodzaju półokrągłej, obitej skórą kanapy, z barkiem, aparaturą stereo i telewizorem, usytuowanymi tak, aby ważna figura miała wszystko pod ręką. Wsiadłem ten z pistoletem wsunął się za mną i znalazłem się naprzeciwko ważnej figury.
– Gdzie one są? – spytałem.
– Piękne przywitanie z rodzonym ojcem powiedział. – Gdzie one są? A może „jak się masz, tato, miło cię widzieć”?
– Uprowadziłeś moje dzieci, swoje własne wnuki, i oczekujesz synowskiej serdeczności?
Skrzywił się z niesmakiem i wykonał dobrze mi znany lekceważący gest.
– O jakim uprowadzeniu mówisz? Jestem ich dziadkiem, czy nie mogę zabrać wnuków na małą wycieczkę?
– Nie mówiąc słowa rodzicom?
– Wysyłałem matce codziennie nagranie wideo. Widziałeś dzieci? Wyglądały, kurwa, na uprowadzone? Wierz mi, to najpiękniejsze dni w ich życiu.
Ach, wszystko powróciło w ułamku sekundy; siedziałem z rozdziawioną gębą, sfrustrowany, tak jak mi się zdarzało, gdy byłem chłopcem i słuchałem jego argumentów i usprawiedliwień, które z taką łatwością przedstawiał. Sama struktura rzeczywistości ustępowała przed tym potokiem słów i zawsze kończyło się na tym, że to my, jego żona i dzieci, byliśmy w błędzie. Przyzwoici ludzie mają prawo uważać mnie na podstawie tych zapisków za pozbawionego sumienia, samolubnego
sukinsyna, ale w tej chwili przede mną siedział mój mistrz. Pod tym względem nie byłem godny wiązać mu butów. Życie egoisty doskonałego wyraźnie mu jednak służyło; mając osiemdziesiątkę, wyglądał o dziesięć lat młodziej. Miał implanty, naciągniętą skórę wokół oczu i tę sztuczną opaleniznę, jaką widuje się u bogatych starych facetów. Robił wrażenie dostatecznie silnego, żeby przeżyć jeszcze co najmniej dziesięć kolejnych lat w absolutnym zepsuciu.
– A więc gdzie spędzają ten miły wieczór? – zapytałem głosem, który z trudem rozpoznawałem. Gardło miałem ściśnięte, serce waliło mi jak młotem, w oczach pociemniało. Słyszałem zgrzytanie własnych zębów. Gdybym się nie bał, że przestrzelą mi łokieć, z miejsca rozwaliłbym mu łeb.
– Są w mieszkaniu mojego przyjaciela na East Side. Jest z nimi Miriam.
Oczywiście. To dlatego tak bystre miejskie dziecko jak Imogen wsiadło w Zurychu bez oporu do nieznanego sobie samochodu: w środku nie siedział nikt obcy, tylko ukochana cioteczka Miri.
– W takim razie chciałbym się z nimi zobaczyć oznajmiłem.
– Oczywiście. Weźmiesz z domu manuskrypt, pojedziemy na East Side, zobaczysz się z dziećmi, wszystko będzie okay.
– A jeśli tego nie zrobię, to co? Skończą się najpiękniejsze dni w ich życiu? Zaczniecie je ciąć po kawałku?
Westchnął teatralnie i powiedział coś w języku, którego nie znam, po hebrajsku, jak przypuszczam. Gangsterzy parsknęli śmiechem.
– Nie bądź głupi – zwrócił się do mnie. – Nie zamierzam nikogo skrzywdzić. Ale oddasz mi ten rękopis i dobrze o tym wiesz, więc po co te pieprzone komedie?
– A co ze Szwanowem? On uważa, że manuskrypt należy do niego.
Znów ten lekceważący gest.
– Szwanow to palant. Drobny lichwiarz z pieprzoną manią wielkości. Misza, jedźmy – rzucił podniesionym głosem do kierowcy.
Samochód ruszył gładko z miejsca.
– Dokąd się wybieramy? – zapytałem.
– Do ciebie, po rękopis. A co myślałeś?
– Nie – odparłem zdecydowanie.
– Nie? Jak to „nie”?
– Po prostu nie. Dlaczego miałbym ci go dawać? I jak, do cholery, wplątałeś się w całą tę aferę?
Przewrócił oczami i splótłszy ręce na brzuchu, opadł na miękkie oparcie. Jego czarne oczy (moje!) patrzyły na mnie z rozbawieniem pomieszanym z pogardą; pamiętałem to spojrzenie z dzieciństwa.
– Twój problem, Jake, polega na tym, że masz moją gębę i móżdżek matki. To nie jest dobre połączenie.
– Pierdol się!
– No właśnie, siedzisz w samochodzie z trzema facetami, dla których wycisnąć ci kciukami oczy to tyle, co podłubać w nosie, i pozwalasz sobie na taki język? W stosunku do mnie? Jesteś moim synem, więc nie wpadnę w szał, tylko wyjaśnię ci sytuację. Okay, mieszkam w Tel Awiwie, jestem właściwie na emeryturze, ale jeszcze prowadzę pewne interesy, jest sporo spraw, do których mogę się włączyć, i mam mnóstwo znajomości. Otóż ten Szwanow był trzy, cztery miesiące temu w Izraelu. Przechwalał się i wspomniał coś o bezcennym, epokowym znalezisku, ale nie chciał powiedzieć, co to takiego. Można było przypuszczać, że chodzi o złoto albo o jakieś dzieło sztuki, bo rozmawiał o tym z ludźmi, którzy zajmują się takimi rzeczami. Zaciekawił mnie, więc kiedy spotkałem się z Miriam, zapytałem ją, co też kombinuje jej kumpel Osip, a wtedy opowiedziała mi o nim, o profesorze Bulstrodzie i o manuskrypcie Szekspira. Oczywiście w tym czasie Bulstrode już nie żył, a dlaczego, nigdy nie doszedłem…
– Szwanow sądził, że Bulstrode przywiózł rękopis z Anglii i że chce go wystawić na sprzedaż.
– No właśnie, w tym cały szkopuł, Szwanow jest w gorącej wodzie kąpany, nie przemyśli sprawy, tylko idzie i zabija faceta, który jest najlepszym źródłem informacji. Miriam powiedziała mi, że jesteś w to zamieszany, masz papiery, w których są wskazówki, gdzie znajduje się rękopis, więc pogadałem z paroma ludźmi i założyliśmy mały syndykat, zaczęliśmy obserwować ciebie i Szwanowa, żeby się zorientować, czy możemy na tym położyć łapę. A wtedy okazało się, że ty i ten makaroniarz, jak mu tam…
– Crosetti.
– No właśnie że wy dwaj jesteście na najlepszej drodze do znalezienia tego rękopisu, więc zaczęliśmy was śledzić…
– A więc to twoi podwładni, nie Szwanowa, napadli mnie przed moim domem i wtargnęli do mieszkania Crosettiego, w związku z czym musiałem zabić dwóch ludzi?
Wzruszył ramionami.
– Zorganizował to ktoś związany z syndykatem i muszę powiedzieć, że jak się człowiek zadaje z byle kim, to dostaje byle co. To pieprzone miasto jest pełne ruskich partaczy, którzy nie odróżniają dupy od dziury w ziemi. Moi chłopcy to całkiem inna klasa, mówię to na wypadek, gdyby coś ci strzeliło do głowy.
– Ale wcześniej nasłałeś kogoś, kto udawał siostrzenicę Bulstrode'a, i ta kobieta ukradła rękopis, który przyniósł mi profesor.
– Nie wiem, kurwa, o czym mówisz.
Przyjrzałem mu się uważnie: nie ma lepszego łgarza od Izzy'ego, ale wyraz zaskoczenia na jego twarzy wydawał się autentyczny.
– Mniejsza z tym – powiedziałem. – I to ludzie z twojego gangu jeździli za nami po Europie?
– Nie stoję na czele żadnego gangu, Jake. „Izzy Buchalter”, nie pamiętasz? Nie mam nic wspólnego z bandyckimi numerami, nigdy nie miałem i nie będę miał.
– A więc kim są ci spece od wyłupiania oczu, którzy siedzą w tym samochodzie?
– Pracują dla ludzi, których nazwisk nie musisz znać. Dla ludzi w Izraelu i w Europie – mówiłem ci, że to syndykat. – Szwanow zaproponował prosty układ. Jeśli zdobędzie ten manuskrypt, upewnimy się co do jego autentyczności Szwanow ma faceta, który może to zbadać i zgodnie z umową odkupimy go od niego. Zażądał dziesięciu milionów, rzecz jest warta jakieś sto, może sto pięćdziesiąt, zresztą kto wie?
– Ale teraz próbujecie to przechwycić bez Szwanowa, co?
– Oho, zapaliła się lampka. Oczywiście, że próbujemy, jeśli da się to przeprowadzić. Dziesięć milionów to dziesięć milionów; czemu mamy je dawać temu frajerowi?
– A więc dlaczego wysłali ciebie? Myślałem, że jesteś ponad to i że nie parasz się takimi rzeczami.
– Jeśli w grę wchodzi coś, co może być warte sto pięćdziesiąt milionów, to chcą, żeby się tym zajął ktoś uczciwy.
– Ty, uczciwy?
Znów teatralne westchnienie, jego specjalność.
– Tak, ja. Powiedz mi, doradco, czy kiedyś przyszło ci, kurwa, do głowy, jak to się stało, że jeszcze żyję? Powiem ci dlaczego. Bo siedzę w tym biznesie prawie sześćdziesiąt lat i obracam miliardami dolarów, prawie wszystko w nieodno-towanej nigdzie gotówce, i ani razu nie skubnąłem nawet centa. Jeśli „Izzy Buchalter” mówi, że kasa się zgadza, to kasa się zgadza. Jeśli mówi, że nie, chłopaki dostają wycisk. Tak to wygląda w biznesie pełnym drani, którzy gotowi są poderżnąć ci gardło za parę butów. Więc nie patrz na mnie z góry!
– Ach, przepraszam najmocniej, masz nienaganną opinię u mętów. Porzuciłeś rodzinę, ty bydlaku.
– Och, a ty nie? Wiesz, na czym polega różnica? Ty zrobiłeś to dlatego, że nie mogłeś przestać się uganiać za dupami, a ja żeby nie odsiadywać dwudziestu lat w Sing-Singu. Byłbyś zadowolony, gdybym wylądował w pierdlu? Jak, do cholery, mógłbym was utrzymywać?
– Nie utrzymywałeś nas.
– Nie? Czy byłeś kiedyś głodny, nie miałeś dachu nad głową, ciepłego łóżka, brakowało ci zabawek, nie miałeś się w co ubrać? Myślisz, że to matka utrzymywała was troje ze swojej pensji, machając ścierką w szpitalu?
– Nie machała ścierką. Była administratorką.
– Gówno prawda. Ledwie mogła przeczytać „Daily News”. I ty, kurwa, myślisz, że dałaby sobie radę z dokumentacją medyczną? Posłuchaj, wysyłałem wam wszystkim trojgu listy z pieniędzmi na każde urodziny, na każde święta Bożego Narodzenia i zawsze wracały z adnotacją „adresat nieznany”, wypisaną jej charakterem. I bez pieniędzy. Otwierała je nad parą, wyjmowała forsę i odsyłała listy. Pieprz się, Izzy!
– Nie wierzę ci – powiedziałem, czując, jak żołądek mi się skręca i żółć podchodzi do gardła.
– Więc idź do diabła i chowaj urazę do końca życia. No, jesteśmy na miejscu. Ludzie mieszkają teraz w fabrykach, nie mogę w to uwierzyć. Wal na górę, przynieś ten pieprzony rękopis, a potem, aj-waj, nie będziesz musiał oglądać mojej twarzy do końca życia. Eli, idź z nim, dopilnuj, żeby się nie potknął na schodach.
Kiedy wysiadłem z limuzyny, byłem tak wściekły, że czułem słabość w kolanach i się zataczałem. Musiałem na chwilę oprzeć się o drzwi frontowe i ręce mi drżały, gdy wkładałem klucz do dziurki. Wszedłem do budynku; pan „dwudziest-kadwójka” podążał za mną w dyskretnej odległości, na tyle jednak blisko, by móc wpakować mi parę kulek, gdybym próbował jakichś numerów. Kiedy doszedłem do drzwi swojego mieszkania, dostałem gwałtownego ataku kaszlu.
– Przepraszam – zwróciłem się do Eliego. – Cierpię na astmę, zwłaszcza kiedy jestem zdenerwowany.
Skinął obojętnie głową i wskazał zamek. Otworzyłem drzwi i wszedłem, a gangster za mną, nadal zachowując dystans i w tym momencie otrzymał potężny cios sztangą w głowę. Omar przyczaił się tuż za progiem. Symulowany atak kaszlu był jednym z naszych umówionych sygnałów.
– Co to za jeden? – zapytał Omar.
– Izraelczyk – odparłem z sadystyczną satysfakcją i musiałem go powstrzymać przed połamaniem tamtemu żeber obcasem.
Omar wiązał i kneblował faceta taśmą, a ja podszedłem do szafki na akta i wyjąłem z niej manuskrypt Szekspira, laptop, kurierską przesyłkę od Paula i swój niemiecki pistolet.
– Co robimy, szefie? – zapytał Omar.
Nie miałem pojęcia, ale rzucenie wyzwania Izzy'emu, nawet jeśli chodziło tylko o sfałszowany tekst, wydawało mi się teraz sprawą zasadniczą i po rewelacjach kilku ostatnich minut obmyśliłem błyskawicznie plan, który nie miał nic wspólnego z żadnym członkiem mojej rodziny.
– Na dach – powiedziałem.
Jedną z osobliwości tej części miasta jest to, że kiedy człowiek dostanie się na dach jakiegokolwiek domu, może przejść wzdłuż całej ulicy, przeskakując przez niskie murki, a potem zejść na chodnik po schodach ewakuacyjnych, których jest
mnóstwo przy tych pofabrycznych budynkach. Wiedzą o tym także włamywacze, więc włazy prowadzące na dach zaopatrzone są w alarmy, ale ponieważ jest to Nowy Jork, nikt nie zwraca na nic uwagi.
Pognaliśmy przez dachy i zeszliśmy na Varick Street, gdzie nie można nas było dostrzec z limuzyny ojca. Stąd łatwo dostałem się do garażu, gdzie stał lincoln. Już z samochodu zadzwoniłem do Mickeya Haasa.
– Żartujesz! – zawołał, gdy oznajmiłem mu, co mam. – Zapewniłem go, że to prawda, opowiedziałem mu też to i owo o ostatnich analizach kryptologicznych i o przygodach Carolyn i Alberta w Warwickshire.
– Chryste Panie! Mówisz, że odzyskałeś te wszystkie szpiegowskie listy?
– Tak, ale to długa historia.
– O Boże, aż mi się zakręciło w głowie! Jake, musisz natychmiast przyjechać na uczelnię. Nie mogę w to uwierzyć trzymasz autentyczny rękopis nieznanej sztuki Szekspira w swoich cholernych łapach!
– Mówiąc ściślej, na kolanach. Ale jest pewien szkopuł, Mickey. Pamiętasz tych gangsterów, o których rozmawialiśmy? Ścigają mnie, a szefem jednego z tych gangów jest mój ojciec.
– Przyjedź tu, Jake, naprawdę, wal prosto do mnie…
– Mickey, w ogóle nie słuchasz. Ci ludzie depczą mi po piętach i od razu się zorientują, że pewnie będę chciał pokazać ci manuskrypt, a wtedy zjawią się i zabiją nas obu. I zabiorą rękopis.
– Ale przecież to jest Hamilton Hall, biały dzień. Możemy po prostu wyjść i przekazać go do depozytu w…
– Człowieku, ty nic nie rozumiesz. Posłuchaj mnie! To bezwzględni ludzie, którzy dysponują prawie nieograniczonymi środkami. Bez wahania wybiją do nogi cały Hamilton Hall, żeby tylko dorwać ten rękopis.
– Chyba żartujesz…
– Wciąż to powtarzasz, ale mówię prawdę. Od teraz do chwili, w której ogłosisz istnienie tego manuskryptu i jego autentyczność, jesteśmy bezbronni wobec tych ludzi.
W każdym razie mówiłem coś w tym stylu. Pamiętam, że Mickey okropnie wrzeszczał do słuchawki, klął i darł się, bo nie mógł od razu zobaczyć tych papierów.
Był to niezły popis, o jaki bym go nigdy nie podejrzewał. Uważałem, że jeśli chodzi o nas dwóch, to raczej ja jestem aktorem. Przedstawiłem mu mój plan: skombinuję wóz z napędem na cztery koła i pojadę do jego wiejskiego domu nad jeziorem Henry. Byłem tam już nieraz, wiedziałem, jak dojechać i gdzie są schowane klucze. Po pewnym czasie, może za parę dni, on przyjedzie do mnie i rzuci okiem na cały materiał, na szpiegowskie listy w moim laptopie i na manuskrypt, i wyda opinię, a także pobierze próbkę atramentu i papieru do przetestowania w laboratorium. Kiedy już to zrobimy i rzecz okaże się autentykiem, pojedziemy do jakiegoś neutralnego miasta, może do Bostonu, i zwołamy konferencję prasową. Mickey się zgodził, jak zresztą przewidywałem. Zanim skończyliśmy rozmowę, kazałem mu przysiąc na Szekspira, że nie powie absolutnie nikomu, gdzie jestem i jakie mamy plany. Gdy tylko się rozłączyłem, zadzwoniłem do wypożyczalni samochodów na Broadwayu przy Waverly i zamówiłem cadillaca escalade, o którym już wspomniałem. Niespełna godzinę później mknąłem przez Henry Hudson swoim wygodnym podręcznym czołgiem.
No i teraz jestem tu, gdzie jestem. Pora chyba na podsumowanie, ale co mogłoby nim być? W odróżnieniu od Dicka Bracegirdle'a jestem nowoczesnym człowiekiem, a zatem dalszym niż on od prawdy moralnej. Wciąż odtwarzam sobie w pamięci rozmowę z ojcem. Czy to, co powiedział, mogło być prawdą? Kogo mógłbym o to zapytać? Nie swoje rodzeństwo. Miriam nie umiałaby mi powiedzieć prawdy, choćbym ją ugryzł w ten jej tyłek po liposukcji, a Paul… Paul, jak przypuszczam, uważa, że z racji swego zawodu ma obowiązek działania na rzecz prawdy, ale jest także w służbie Prawdy Wyższej, a tacy ludzie są często skłonni łgać jak psy, kiedy jej bronią. A jeśli myliłem się całkowicie co do swojej przeszłości? Jeśli jestem kimś w rodzaju fikcyjnej postaci, karmionej kłamstwami w interesie innych albo całkiem bezinteresownie, dla czystej, sadystycznej przyjemności? To, że byłem teraz sam, bezużyteczny w sensie społecznym, wzmagało jeszcze to poczucie nierzeczywistości, a może wręcz rodzącego się szaleństwa. Być może zaczną się halucynacje, czymkolwiek są. Choć wrażenie, że popada się w obłęd, świadczy prawdopodobnie o tym, że nic takiego nie ma miejsca. Jeśli człowiekowi naprawdę grozi szaleństwo, wszystko wydaje mu się niezwykle sensowne i logiczne.
Co jest zatem fundamentem rzeczywistości, kiedy człowiek zakłada fałszerstwo pamięci? Rozważając tę kwestię, musiałem pomyśleć o Amalie. O ile wiem, ona nigdy w życiu nie dopuściła się poważnego kłamstwa. To znaczy uważam, że potrafiłaby skłamać, gdyby chodziło o uratowanie kogoś, na przykład człowieka ukrywającego się przed gestapo, ale nie w innym wypadku. Okazuje się jednak, że jeśli konsekwentnie kogoś okłamujesz, to jest on niejako zmuszony wycofać się z funkcji tworzenia twojej rzeczywistości, jak ślimak chowający rogi, i wtedy poruszasz się po omacku w gęstej i mętnej mgle fikcji. Nie jest to z jego strony intencjonalne, to tylko pewien aspekt fizyczności moralnego kosmosu. I tak, błądząc w ten sposób, nie tworzę nic więcej, jak tylko dalszą fikcję. Jestem prawnikiem, a kimże jest prawnik, jeśli nie najemnikiem wynajętym po to, by tworzyć fikcyjne konstrukcje, które będą potem w sądzie konfrontowane przez sędziego lub ławę przysięgłych z inną fikcyjną konstrukcją, przedstawioną przez adwokata strony przeciwnej, i to oni zdecydują, który z tych fikcyjnych tworów bardziej przypomina fikcyjny obraz świata wytworzony w ich mózgach, i opowiedzą się po określonej stronie, by sprawiedliwości stało się zadość. A w życiu prywatnym nadal będę wymyślał ludzi, by mogli grać w niekończącej się powieści mojego życia. Na przykład Mirandę jako Idealną Partnerkę (a Bóg mi świadkiem, że wciąż o niej myślę, wciąż pożądam tego fantazmatu) i Mickeya Haasa jako Najlepszego Przyjaciela.
W połowie tego żałosnego bredzenia zadzwoniła siostra. Odbiór jest tu całkiem dobry, gdyż niedaleko znajduje się maszt, tak sprytnie pomalowany, że wygląda jak pień sosny. Oto jak załamał się plan. Ojciec ulokował ją razem z moimi dziećmi w jemu tylko znanym mieszkaniu i co zrobiła? Ano wybrała się stamtąd do swojego domu na Sutton Place, żeby wziąć trochę ciuchów i innych rzeczy, może botoksu, no i zabrała ze sobą dzieci, bo były już znudzone siedzeniem w jednym miejscu. Nie trzeba chyba mówić, że czekało tam na nią paru ludzi Szwanowa, którzy schwytali dzieci. Tym samym na wpół fikcyjne uprowadzenie zamieniło się w rzeczywiste. Wszystko to rozegrało się tego dnia wczesnym rankiem; po paru godzinach kobieta, która u niej sprząta, znalazła ją związaną. Moja siostra nie jest naprawdę taka głupia, ale lubi sprawiać takie wrażenie.
Nie spodziewałem się podobnego obrotu sprawy. Ale byłem i jestem nadal pewien, że natychmiast pojawią się różni uczestnicy afery „Bracegirdle”. Przybędzie Mickey, by sfinalizować ostatni etap swojego cudownego szachrajstwa, ale nie przybędzie sam. Próbuję dla porządku przypomnieć sobie, kiedy po raz pierwszy zrozumiałem, że to właśnie Mickey był owym tertium quid, o którym rozmawialiśmy, łącznikiem pomiędzy Bulstrode'em i Szwanowem. Pamięć scala ułamki informacji w swoim własnym rytmie i nagle następuje objawienie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego od razu tego nie dostrzegłem. Któż inny miałby to być? Może zorientowałem się wtedy, kiedy Oliver March opowiedział nam o tym, jak Mickey potraktował biednego Bulstrode'a, albo wtedy, kiedy się dowiedziałem, że Szwanow jest lichwiarzem i dorobił się na krachu, pożyczając pieniądze bogatym dupkom, którzy nagle stali się niewypłacalni. Czyż. Mickey nie był takim bogatym dupkiem z problemami finansowymi? I czy nie wyobrażałem sobie naiwnie, że jego żony – Mickey zawsze wszczynał awantury ze swoimi żonami – powstrzymały się przed użyciem w małżeńskich kłótniach tej swoistej broni nuklearnej, jaką było wyznanie, że pieprzyłem je wszystkie? I że nie znienawidził mnie z tego powodu i nie zaplanował jakiejś straszliwej zemsty? Dlaczego o tym wszystkim nie pomyślałem? Bo sobie oczywiście uroiłem, że Mickey jest moim Najlepszym Przyjacielem. Powiernikiem.
Musiałem też po naszym spotkaniu z fałszerzem Pascoe wiedzieć gdzieś w głębi ducha, że był tylko jeden znany mi osobnik zdolny wymyślić przekręt, do którego zostałby siłą rzeczy wynajęty, on, największy na świecie ekspert od Szekspira, jedyny, który miał powiązania ze Szwanowem, z Bulstrode'em i z Jakiem „Przygłupem” Mishkinem. Zamierza wynająć bandę żydowskich gangsterów za miliony dolarów i raczej wątpię, czy zdołam go jakoś powstrzymać. To dziwne, ale pod pewnymi względami przypomina mojego ojca: kiedy Izzy mówi, że rachunek się zgadza, nikt w to nie wątpi. Kiedy Mickey mówi, że to Szekspir ditto.
Pozostaje pytanie, dlaczego przyjechałem właśnie tu, zamiast ukryć się naprawdę w jednym z miliardów anonimowych i niemożliwych do wytropienia miejsc dostępnych dla faceta z mnóstwem forsy. Bo jestem już tym wszystkim zmęczony. Bo chcę być kimś realnym. Nie dbam za bardzo o to, czy mnie zabiją,
ale zanim to nastąpi, chcę się znaleźć w królestwie prawdy. Bardzo szlachetne uczucie, Mishkin, ale jest jeszcze jeden powód. Uświadomiłem sobie całkiem niedawno, że ów obraz, jaki zaprezentowała mi sobą Miranda jej uczesanie, jej suknia, cały jej wygląd – był pomyślany tak, aby przypominała mi moją żonę z okresu, kiedy się poznaliśmy, najbardziej jak to tylko możliwe. To właśnie strąciło mnie z mojej niezbyt bezpiecznej orbity, to była sprytna zagrywka. A kto wiedział, jak wyglądała ta dziewczyna z odległej przeszłości, kto ją widział niezliczenie wiele razy, kto słyszał z moich własnych ust, co mnie w niej tak podniecało? Oczywiście Najlepszy Przyjaciel. Boże, jakie to banalne! Każdy średnio inteligentny człowiek, który będzie to czytał, zorientuje się od razu, co mnie czeka, znacznie wcześniej ode mnie, ale czyż nie jest to typowe, czyż nie widzimy wszystkich sekretów innych ludzi oprócz swoich własnych, czyż nie dostrzegamy najpierw źdźbła w oku bliźniego? Tak, to stary poczciwy Mickey mnie wrobił i mam tylko nadzieję, że w ramach zemsty przywiezie ją ze sobą. Chciałbym ją zobaczyć jeszcze raz.