38548.fb2 Ksi?ga powietrza i cieni - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Ksi?ga powietrza i cieni - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

22

Jadąc metrem, Crosetti nie mógł się powstrzymać od śmiechu, co zwróciło uwagę pozostałych pasażerów. Kobieta z dwojgiem małych dzieci przesiadła się gdzie indziej. Śmiał się, bo znów jechał metrem po kilku tygodniach życia typowego dla wyższych sfer, życia w świecie prywatnych odrzutowców i pięciogwiazdkowych hoteli, za które nie musiał płacić. I nagle pozbawiono go pieniędzy równych budżetowi Titanica. Te dziesięć lub może nawet pięćdziesiąt tysięcy bardzo by mu jednak pomogło, gdyby je kiedykolwiek dostał. Wiedział, że Mishkin zapłaci. Był draniem, ale nie aż takim. Te pieniądze oznaczały, że mógłby na jakiś czas zwolnić się z pracy i dokładając oszczędności, ukończyć studia w nowojorskiej szkole filmowej.

Czuł się świetnie, kiedy wchodził do domu matki, toteż zaskoczyło go niemiłe przyjęcie, z jakim się spotkał. Mary Peg, jak się okazało, chciała zobaczyć rękopis i była oburzona faktem, że jej tępy syn znów rozstał się ze skarbem, a poza tym zdążyła już powiedzieć Fanny Dubrowicz, że sztuka została znaleziona, i oczywiście Fanny aż kipiała z niecierpliwości. Na próżno Crosetti wyjaśniał, że co najmniej dwa niezależne od siebie gangi również poszukują rękopisu i że w tej chwili

jest to obiekt równie poręczny jak uzbrojona bomba jądrowa. Zresztą tak czy inaczej Mishkin opłacił wszelkie koszty uwieńczonych sukcesem poszukiwań i zapewnił ochronę, bez czego on, Crosetti, w ogóle niczego by nie znalazł albo, gdyby znalazł, mógłby już leżeć w płytkim angielskim grobie.

Reakcją Mary Peg był szloch i zarówno Albert, jak i Klim musieli użyć wszelkich swoich talentów, aby panią Crosetti rozweselić i pomóc jej dojść do siebie. Pomogły im w tym wydatnie dzieci. Crosetti został na kolacji, na którą podano spaghetti z klopsikami (nie po raz pierwszy w tym tygodniu, jak zdradził Klim), i nie mógł się nadziwić, jak udało się stworzyć od podstaw atmosferę domu dziadków w sytuacji całkiem przecież przypadkowej i zaskakującej. Wiedział, że coś takiego zawsze zdarzało się u Dickensa, ale nigdy się z tym nie spotkał we współczesnym Nowym Jorku. A może, pomyślał później, wszystkie epoki były takie same, potrzeba utrzymania klimatu rodzinnego zawsze się kryła pod zewnętrzną skorupą egoizmu. Najwidoczniej Mary Peg miała olbrzymie rezerwy babcinej energii, która nie znalazła dotychczas ujścia w jej relacjach z własnymi latoroślami, wciąż bezdzietnymi. Klim natomiast przeobraził się w dziadka z baśni: ileż naopowiadał im historyjek, ileż było zabawnych min, ile strugania fujarek i rozmaitych zabawek, ile przejażdżek na barana, ile znał głupiutkich piosenek, a wszystko przy akompaniamencie żartobliwych poszturchiwań i łaskotek! Dzieci, zwłaszcza mała Molly, rozkwitły w tej atmosferze, jak to zwykle bywa z maluchami. Wszystkie na ogół wierzą bez zastrzeżeń w baśnie i przeniesienie się z zamku złego ogra do krainy dobrych wróżek jest dla nich czymś absolutnie naturalnym.

Crosetti był szczęśliwy za wszystkich, ale teraz czuł jeszcze coś więcej, jak gdyby cała ta sytuacja umocniła go w instynktownym przekonaniu, że jego czas w domu matki dobiegł końca. Poza tym nie było tu dla niego miejsca; czuł się nieswojo, kiedy z dziecięcych twarzy patrzyła na niego Rolly. Spakował swoje manatki, wynajął przyczepę do rodzinnego samochodu i w ciągu jednego dnia wyniósł się z domu, zaopatrzony w czek na dziesięć tysięcy, który Mishkin przysłał mu kurierem. Nikt nie nalegał, żeby został.

Przy wtórze muzyki rozpakowywał właśnie kartony w swoim nowym, wynajmowanym na spółkę lofcie, gdy poczuł wibrowanie telefonu w kieszeni. Wyciągnął komórkę i przyłożył do ucha.

– Zapisz to. Mam pół minuty.

– Carolyn?

– Zapisz to. Boże, musisz mi pomóc!

Podała adres i drogę do domu nad jeziorem w Adirondacks.

Crosetti wyciągnął długopis i nagryzmolił informację na lewym przedramieniu.

– Gdzie jesteś, Carolyn? Co się dzieje, do cholery?

– Po postu przyjedź i nie dzwoń na ten numer. Oni zabiją… Resztę zagłuszyły trzaski.

Niedobrze, pomyślał Crosetti, właściwie banał, zwłaszcza to przerwane połączenie. Film miał się skończyć słodko-gorzką nutą przegranej, podążając za bohaterem, który wraca do swojej pracy, może sugestią, że ma kontakt z dziećmi, a życie toczy się dalej, może nawet dla pobudzenia ciekawości domysłem, że Rolly żyje. Ale nie aż tak banalnie. Myślał o tym dłuższą chwilę, układając książki na nieheblowanych sosnowych półkach, zanim dotarł do niego sens tego, co usłyszał. Pot wystąpił mu na twarz; musiał natychmiast usiąść w zakurzonym bujanym fotelu ze sterczącymi sprężynami, który przyniósł z ulicy. Ona naprawdę doprowadzi mnie do obłędu, pomyślał; nie, to powinien być czas przeszły. Okay, a więc jestem zwierzyną, jestem też agentem specjalnej troski. Co mi jest potrzebne? Smith & Wesson został w domu matki i nie było sposobu, żeby tam wrócić i tłumaczyć, w jakim celu chce go zabrać. Teraz, kiedy przyszło mu do głowy, że musiałby znów go użyć… nie, wielkie dzięki. Ale miał buty turystyczne, odhaczone; czarny rybacki sweter a la Richard Widmark, odhaczony. Bejsbolówka? Nie, wełniana czapka będzie znacznie lepsza, a także nóż wojskowy i granatnik… nie, to żarty, i wierny czarny płaszcz przeciwdeszczowy, wciąż z resztkami błota ze starej Anglii, portfel, klucze, ach, lornetka, żeby nie zapomnieć, no dobra, jestem gotów, zupełnie jakbym szedł na spotkanie z Bóg wie iloma uzbrojonymi po zęby rosyjskimi gangsterami…

– Że co?

W drzwiach stał Beck, jeden ze współlokatorów Crosettiego, i patrzył na niego dziwnie. Beck odznaczał się trupią bladością, pracował jako inżynier dźwięku i pisał recenzje z filmów, których nikt prócz niego nigdy nie widział lub które być może w ogóle nie powstały.

– Nic nie mówiłem – powiedział Crosetti.

– Owszem, mówiłeś, i to głośno, jakbyś był wkurzony. Myślałem, że ktoś jest tu z tobą, a potem przypomniałem sobie, że przyszedłeś sam.

– Ach, więc mówiłem do siebie. Po prostu mi odbija, to wszystko.

– O, kurwa, facet, witamy w klubie. Gdyby trzeba ci było zrobić lobotomię, to mogę zacząć ostrzyć śrubokręt.

– Chodzi o dziewczynę – wyznał Crosetti. – To dziewczyna doprowadziła mnie do obłędu. Najpierw mnie rzuciła, a teraz chce, żebym ją ratował. Już po raz drugi przydarza mi się taka sytuacja.

– Nieważne. Ja trzymam się raczej biblijnej zasady świętego Nelsona Algrena: nigdy nie dymaj kobiety, która ma więcej problemów niż ty. Oczywiście on sam dymał Simone de Beauvoir…

– Dzięki. Będę o tym pamiętał w przyszłym życiu. A na razie mężczyzna musi zrobić to, co do niego należy. Mogę skorzystać z twojego komputera? Potrzebuję kilku map.

Wydostanie się z miasta zajęło mu jak zwykle trzy kwadranse, ale na drodze szybkiego ruchu za Tappan Zee nadrobił stracony czas. Stara fury była utrzymywana w idealnym stanie; pod maską ukryto silnik V-8 o pojemności ponad siedmiu decymetrów sześciennych, na zewnątrz pysznił się woskowany granatowy lakier plus przeróżne tabliczki i dekalkomanie, jakich używają policjanci, żeby rozpoznali ich koledzy po fachu i żeby w ten sposób uodpornić swoje samochody na wszystkie praktycznie nalepki. Crosetti wycisnął z maszyny znacznie ponad setkę i dotarł do Albany w dwie godziny. Kolejne sto czterdzieści pięć kilometrów i siedemdziesiąt minut wystarczyło, by znalazł się w Pottersville, gdzie zatankował i zjadł na stacji benzynowej koszmarny posiłek z kuchenki mikrofalowej. Tymczasem zdążyło się ściemnić i zaczął padać śnieg. Grube płatki wydawały się wielkie jak piłeczki do golfa, gdy bombardowały szybę, choć było wciąż zbyt ciepło, by utrzymywały się na asfalcie, nie musiał więc zwalniać. Włączywszy autopilota, pogrążył się w autostradowym półśnie, jego umysł zaś podążał tropami filmowych fabuł, krążył wśród dziwacznych faktów, usiłował przywołać spójne wspomnienia

banalnych zdarzeń z codziennego życia, zwłaszcza z żałośnie krótkiego okresu, kiedy towarzyszyła mu Carolyn Rolly.

Na drodze stanowej numer 2, w którą skręcił piętnaście minut później, czuł się tak, jakby smuga światła z reflektorów przebijała wąski tunel przez szklaną kulę z wirującymi płatkami. Po błyskawicznym pokonaniu drogi szybkiego ruchu miał teraz wrażenie, że stoi w miejscu. Jechał tak przez nieznośnie długi czas i w końcu pojawiły się przed nim pojedyncze światła; było to miasteczko New Weimar, dwie stacje benzynowe, kilka pułapek na turystów, trochę porozrzucanych gdzieniegdzie domów, potem wypatrywanie znaku, który wskazywał szutrową drogę do jeziora Henry. Przegapił go za pierwszym razem, musiał więc zawrócić na ośnieżonej drodze i wypatrywać oczy, aż wreszcie go dostrzegł. Był przekrzywiony i podziurawiony kulami. W taki sposób uzbrojeni miejscowi manifestowali klasowy gniew bogaczom, którzy byli właścicielami jeziora.

Kolejny, jeszcze węższy tunel; tu śnieg przylgnął do nawierzchni, co sprawiało, że samochód zarzucał na wzniesieniach. Czas zwolnił, Crosetti stracił jego poczucie. Fury mogła się poszczycić tylko staroświeckim radiem z falami długimi, które przez ostatnie kilkanaście kilometrów nadawało jedynie zakłócaną trzaskami muzykę country. Crosetti je zgasił. Teraz słychać było wyłącznie syk wycieraczek i pełen zadowolenia pomruk potężnego silnika. Żółty błysk przed podwójną strzałką, droga kończąca się skrzyżowaniem w kształcie litery „T”. Zapalił lampkę w środku i sięgnął po mapę. Skręt w prawo i wkrótce pojawiło się kilka skrzynek pocztowych, oblepionych mokrym śniegiem, oraz zasypany podjazd. Przejechał jeszcze kilka metrów, wyjął wielką latarkę ze schowka i ruszył przed siebie. Było parę minut po trzeciej nad ranem.

I oto wyrósł przed nim dom, solidna wiejska siedziba z okorowanych bali, ze stromym dachem i szeroką werandą z trzech stron. Z okien od frontu padało nikłe światło, tworząc na świeżym śniegu żółtą plamę. Obchodząc budynek, Crosetti wyczuwał raczej, niż dostrzegał, obecność jeziora, nieprzeniknionej czerni w miejscu, gdzie kończył się śnieg i gdzie wysuwał się cienki biały palec przystań.

Wszedł ostrożnie na schodki werandy, przycisnął twarz do oświetlonego okna i zobaczył duży pokój: rustykalne meble z polerowanego cedru obite szkocką kratą

i wielki kamienny kominek, na którym płonął ogień. Na podłodze leżały indiańskie chodniki, nad paleniskiem zawieszono głowę łosia. Drugą ścianę zakrywała wbudowana półka z książkami, na której stała droga aparatura stereo. Żadnego dostrzegalnego ruchu ani dźwięku. Przekręcając mosiężną gałkę, spróbował otworzyć drzwi ustąpiły natychmiast. Wszedł i zamknął je za sobą. Usłyszał teraz prócz trzasku ognia na kominku dochodzące z sąsiedniej izby odgłosy domowej krzątaniny: brzęk naczyń, męski głos nucący jakąś melodyjkę. W domu pachniało cedrem, ogniem i, nieco słabiej, świeżą kawą. Przy bocznych oknach stał okrągły sosnowy stół, na nim mrugał włączony laptop. Obok leżała znajoma gruba koperta. Crosetti miał już rzucić okiem na ekran, gdy do pokoju wszedł Jake Mishkin z parującym kubkiem w dłoni. Zobaczywszy przybysza, stanął jak wryty.

– Crosetti? A ty co tu robisz?

– Byłem w okolicy. Pomyślałem sobie, że wpadnę.

Mishkin uśmiechnął się blado.

– Niezły tekst. Chcesz kawy? Takiej jak moja, z irlandzką whisky?

– Dzięki. Z przyjemnością.

Mishkin ruszył w stronę kuchni, ale po chwili przystanął, podszedł do laptopa i wyłączył go. Crosetti usiadł na sofie, twarzą do ognia, i próbował się odprężyć, doznając dziwnego uczucia, jakie na ogół pojawia się po samochodowym maratonie, że wciąż siedzi za kierownicą. Po chwili wrócił Mishkin z drugim kubkiem i postawił go na sosnowym stoliku przed sofą.

– Mam nadzieję, że nie chodzi o czek – oznajmił, kiedy już napili się po łyku.

– Nie, z czekiem wszystko w porządku, dziękuję.

– A więc czemu zawdzięczam…?

– Chodzi o Carolyn Rolly. Zadzwoniła do mnie przerażona i podała mi ten adres, więc przyjechałem.

– Tłukłeś się… zaraz… osiem godzin, i to w taką śnieżycę, bo poprosiła cię o to Carolyn Rolly?

– Tak, trudno to wytłumaczyć.

– Prawdziwa miłość.

– Niezupełnie, ale… coś w tym rodzaju. Właściwie jestem głupi.

– Doskonale to rozumiem. – Mishkin skinął głową. – Ale tak się składa, że jej tu nie ma. Muszę cię też uprzedzić, że spodziewam się innych gości. Może być tu nieprzyjemnie.

– Masz na myśli Szwanowa.

– I innych.

– Na przykład?

– Na przykład Mickeya Haasa, słynnego szekspirologa i mojego serdecznego przyjaciela. Ten dom należy do niego. Przyjedzie tu, żeby potwierdzić autentyczność rękopisu.

– Myślałem, że będzie to wymagało pomiaru zawartości węgla radioaktywnego, analizy inkaustu…

– Tak, ale sprytni fałszerze potrafią podrobić zarówno inkaust, jak i papier. Tym, czego nie można podrobić, jest indywidualny styl Szekspira i Mickey ma właśnie to ocenić.

– I on trzyma ze Szwanowem?

– Obawiam się, że to długa historia.

Crosetti wzruszył ramionami.

– Mam mnóstwo czasu, chyba że chcesz mnie zmusić pod groźbą użycia broni, żebym wyszedł w tę szalejącą śnieżycę.

Mishkin wpatrywał się w niego przez chwilę. Crosetti wytrzymał to uporczywe spojrzenie.

– Będziemy jeszcze potrzebować kawy – westchnął w końcu Mishkin.

A więc kolejny kubek, też z dodatkiem whisky, a pod koniec w ogóle dali sobie spokój z kawą. Rozmawiali jak dwaj obcy ludzie, którzy przeżyli katastrofę morską albo inny kataklizm, ale, choć podobnie doświadczeni, bynajmniej się do siebie nie zbliżyli. Ci dwaj mężczyźni nie byli przyjaciółmi, nigdy też nie mieli nimi zostać, jednak to, co przywiodło ich obu do tego domu w tę śnieżną noc, ów przedmiot, który leżał w kopercie na okrągłym stole, umożliwiało im prowadzenie rozmowy w sposób bardziej otwarty niż w innych okolicznościach, whisky zaś pomagała.

Mishkin przedstawił pełniejszą wersję swoich związków z Bulstrode'em, opowiadał też o swej smutnej egzystencji, nie pomijając przy tym własnych grzechów,

a kiedy doszedł do historii z rzekomą Mirandą Kellogg i związanych z nią nadziei, Crosetti wtrącił:

– Zdaniem Carolyn była aktorką wynajętą przez Szwanowa, chodziło o to, żeby wydobyć od ciebie manuskrypt.

– Tak, podejrzewałem coś podobnego. Czy… czy Carolyn mówiła, co mogło się z nią stać?

– Nic o tym nie wie – odparł Crosetti krótko, a potem zaczął mówić o swojej rodzinie i filmach, które uwielbiał, i tych, które chciał nakręcić.

Mishkin sprawiał wrażenie niezwykle zainteresowanego, wręcz zafascynowanego obydwoma tematami. Chciał wiedzieć, jak to jest, kiedy się dorasta w niesfornej i szczęśliwej rodzinie, i czy filmy rzeczywiście kształtują nasze zachowania, a nawet więcej nasze poczucie tego, co rzeczywiste.

– Z pewnością nie – powątpiewał. Z pewnością jest dokładnie odwrotnie: to filmowcy sięgają po popularne idee i wcielają je do filmów.

– Nie, najpierw są filmy. Na przykład w rzeczywistości nigdy nie dochodziło do pojedynku twarzą w twarz na zakurzonej głównej ulicy westernowego miasteczka. Wymyślił to jakiś scenarzysta. To klasyczny amerykański motyw, odkupienie przez przemoc, i bierze się to z filmów. Tak naprawdę na Dzikim Zachodzie niewielu miało broń krótką. Rewolwery były drogie i ciężkie. Tylko idiota nosiłby je w kaburze przy boku. I do tego na koniu? Kiedy chciało się kogoś zabić, czekało się na okazję i strzelało przeciwnikowi w plecy, zwykle ze strzelby. Teraz mamy te miliony rewolwerów, bo filmy nauczyły nas, że rewolwer to coś, co powinien mieć prawdziwy mężczyzna, i ludzie naprawdę zabijają się jak fikcyjni bohaterowie z westernów. I dotyczy to nie tylko gangsterów. Filmy kształtują powszechną świadomość w zakresie działań ludzkich – w polityce zagranicznej, w biznesie, życiu seksualnym, w życiu rodzinnym, pod każdym względem. Kiedyś czyniła to Biblia, a dziś filmy. Dlaczego istnieje coś takiego jak zaloty? Bo wiemy, że facet powinien wytrwale zabiegać o względy i robić z siebie durnia, dopóki dziewczyna nie wyzna, że go kocha. Wszyscy to widzieliśmy. Dlaczego są akceptowane randki, które kończą się gwałtem? Bo dupek czeka na moment, kiedy opór przerodzi się w namiętność. Widział to z pięćdziesiąt razy u Nicole czy Reese. Podejmujemy te drobne

decyzje każdego dnia i tak tworzymy świat. Ten świat, czy tego chcemy, czy nie.

– A więc scenarzyści są nieświadomymi prawodawcami ludzkości?

– Otóż to – przytaknął Crosetti. – Chcę przez to powiedzieć, że także w tej chwili jesteśmy w filmie. Dlaczego, do diabła, czekamy obaj w tym odludnym domu na bandę gangsterów? To jakiś obłęd. Dlaczego rękopis wart sto milionów leży na stole? Kompletne wariactwo. Powiem ci dlaczego. Bo obaj podjęliśmy szereg decyzji, a każda z nich była uwarunkowana motywem z jakiegoś filmu. Kiedy tajemnicza dziewczyna dzwoni do Johna Cusacka i prosi go, by ją ratował, facet nie odpowiada: „Bądź poważna!” Porusza niebo i ziemię, żeby ją uratować, bo wie, że tak jest w scenariuszu, i tu jest moja rola, a tuż obok mnie siedzi William Hurt, nieco skorumpowany gość z poczuciem winy, który wciąż usiłuje być przyzwoity, ale nie jest pewien, czy chce żyć, czy nie, i pakuje się w tę niebezpieczną sytuację, dlatego że… no właśnie, dlaczego? Ach, to jest oczywiście jego dziewczyna, ale chodzi głównie o rodzaj pokuty, o potrzebę przeżycia wstrząsu, który albo go unicestwi, albo pozwoli zerwać z jałowym i niesatysfakcjonującym życiem. Zostańcie z nami, nie zmieniajcie kanału.

– William Hurt. Nieźle.

– To prawda. A kiedy przyjadą tu gangsterzy, będą się zachowywać jak gangsterzy w filmach albo i tu może pojawić się subtelność, która występuje rzadko – zachowają się jak ich przeciwieństwo. To właśnie jest wspaniałe w Rodzinie Soprano filmowi gangsterzy udają prawdziwych gangsterów oglądających gangsterskie filmy i zmieniają swój styl tak, aby upodobnić się do tych fałszywych, ale to dzieje się naprawdę. Pewnym można być jedynie tego, że nie zamierzają być autentyczni. Nie ma śladu autentyzmu.

– Amalie jest autentyczna – zauważył Mishkin po namyśle.

– Tak, zgadzam się – powiedział Crosetti. – Amalie jest jednak odcięta od kultury albo może podłączona do czegoś innego, może do Boga. To wyjątek potwierdzający regułę, zauważ poza tym, że jej nie ma w tym filmie.

– To prawda. Ale powiem ci jedno: mylisz się co do mnie. Nie mówię tu o sobie jako o postaci w stylu Williama Hurta, tylko o tym, co tutaj robię. Nie chodzi wyłącznie o coś w rodzaju desperacji. To część intrygi.

– No tak, ale właśnie o tym mówiłem…

– Nie, nie chodziło mi o intrygę filmową. O plan, o sztuczkę, o manipulację, tak aby czarne charaktery dopięły swego.

– Na czym to polega? Pytam o tę intrygę.

– Nie powiem ci – odparł Mishkin. – Ujawnię to, kiedy wszyscy tu przyjadą.

– Jake, to strasznie ograny numer. Czy potem nastąpi odkupienie przez przemoc?

– Nie przeczę, że mam taką nadzieję. Martwi cię to?

– Bynajmniej. Postać grana przez Johna Cusacka musi uciec i zdobyć dziewczynę. Tobie może się to nie udać. – Crosetti ziewnął potężnie i dodał: Cholera, człowieku, to fascynujące, ale padam ze zmęczenia. Za parę godzin zrobi się widno, a ja muszę się trochę przespać. Ty też wyglądasz na wykończonego.

– Nic mi nie będzie – zapewnił Mishkin. – Na górze jest mnóstwo sypialni, łóżka pościelone, sterty ciepłych kołder, czuj się jak u siebie w domu.

Wybrał sypialnię z widokiem na jezioro, zrzucił buty, wślizgnął się pod kołdrę i zasnął natychmiast; obudził go ryk silnika wielkiej motorówki. Zwlókł się z łóżka, przetarł oczy i podszedł do okna. Na jeziorze ktoś usiłował nieudolnie przybić do przystani długą łodzią motorową Bayliner. Miała rozpięty brezentowy dach i podniesione plastikowe osłony na szybach, ale Crosetti wyobraził sobie, że mimo wszystko musi być zimno na takiej łodzi jak ta, przeznaczonej do letnich rejsów. Śnieg przestał padać, niebo było jasnoperłowe, wschodni wiatr smagał powierzchnię wody, wzbijając grzywacze. Niewprawny pilot próbował podejść do przystani od zachodniej strony, więc wiatr znosił łódź, a wysoki kadłub działał jak żagiel; pechowy żeglarz nie pozwalał łodzi zareagować na manewry steru, dodawał gazu, waląc dziobem o pomost i odbijając się co chwila. Należało się po prostu wycofać i podpłynąć od drugiej strony, gdzie wiatr bez problemu osadziłby łódź miękko na gumowych ochraniaczach pomostu. Tak rozumował Crosetti, który w dzieciństwie spędzał każde lato nad zatoką Sheepshead, z rodzicami, siostrami i niektórymi kuzynami, tłocząc się na niebezpiecznie ciasnej wynajętej łodzi.

W końcu z kabiny wyszedł jakiś mężczyzna w skórzanej samochodowej kurtce i miejskich mokasynach. Próbował wkroczyć na pomost, ślizgając się na mokrych deskach z włókna szklanego, i rozłożył się jak długi, gdy łódź uderzyła o przystań po raz szósty. Crosetti pomyślał, że to błazeństwo potrwa jeszcze jakiś czas, poszedł więc do łazienki, włożył buty, zadzwonił z komórki i zszedł do kuchni. Mishkin już tam był i pił kawę.

– Zjawili się – oznajmił Crosetti, nalewając sobie kawy. – Przyrządziłeś tarty?

– Tak, rozpieściła mnie córka, kiedy była mała. Poczęstuj się.

– Dziękuję – powiedział Crosetti, wkładając dwie grzanki do tostera. – Udało im się przycumować?

Okno było po niewłaściwej stronie, ale przysunąwszy się blisko, można było dojrzeć kraniec pomostu. Mishkin zerknął zza kretonowej zasłonki i odparł:

– Prawie. Zabezpieczyli dziób i teraz próbują manewrować rufą.

– Chyba są lepszymi gangsterami niż żeglarzami.

– Święte słowa. W Nowym Jorku nasłali na mnie paru kiepskich gangsterów, choć nie byli to ludzie Szwanowa. Jestem pewien, że w tym przypadku zmobilizował swój najlepszy zespół. No i co, wciąż uważasz, że to film?

– Nie, ale skoro już pytasz, to powiem ci, że zaczynam się bać.

– Mógłbyś prysnąć. Nikt się tu ciebie nie spodziewa.

– Ale jest tu Rolly.

– To prawda. Jakaś ostatnia rada scenarzysty?

– Cokolwiek zaplanujesz, będzie w tym jakiś błąd.

– Bo…?

– Po pierwsze, wszystkiego nie przewidzisz; po drugie, w ostatnich sześciu minutach potrzebny jest nagły zwrot akcji, bo inaczej spadnie napięcie.

– Przynajmniej nie będziemy mieli walki na pięści w opuszczonej fabryce. Chodźmy przywitać naszych gości.

Mishkin wyszedł z kuchni, a Crosetti zbliżył się do okna. Usłyszał, jak silnik gaśnie, i zobaczył, że łódź została już przycumowana i że pojawiają się ludzie: wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce, który wcześniej zszedł na pokład, facet średniego wzrostu we flauszowym płaszczu i futrzanej czapce (szef), potem gość o

posturze obrońcy piłkarskiego, też w czarnej skórze, który prowadził dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę, za nimi kobieta w białej kurtce z kapturem naciągniętym na głowę, za nią mężczyzna w trenczu i tweedowej czapce, z dolną połową twarzy owiniętą wełnianym pasiastym szalem, a na końcu jeszcze jeden typ w skórze sięgającej pół łydki.

Crosetti wszedł do dużego pokoju.

Mishkin dokładał do ognia, który właśnie rozniecił, płomień buchnął i w powietrzu rozszedł się żywiczny zapach. Feralna koperta leżała wciąż na stole, ale laptopa nie było.

Frontowe drzwi otworzyły się z impetem i dwóch gangsterów wtargnęło do środka – wysoki i ten w długim płaszczu, który miał bladą i zdeformowaną twarz jak ciastowaty upiór z Pogromców duchów. Za nim wszedł mężczyzna, w którym Crosetti domyślił się słynnego Szwanowa. Powiedział coś po rosyjsku do swoich ludzi i ci natychmiast chwycili Mishkina, przewrócili go na ziemię i zaczęli kopać. Tymczasem do domu wkroczyła reszta towarzystwa z łodzi, popychana przez pokładowego. Crosetti zarejestrował mnóstwo szczegółów jednocześnie. Po pierwsze, Mishkin nie stawiał oporu, choć w Londynie Crosetti widział, jak cisnął wielkim facetem niczym krążkiem frisbee. Po drugie, dzieci. Imogen, wściekła, pośpieszyła ojcu z pomocą i udałoby się jej, gdyby pokładowy w porę jej nie złapał. Z Niko działo się coś niedobrego, głowę miał spuszczoną i nienaturalnie przekrzywioną, ręce kreśliły w powietrzu jakieś bezsensowne wzory. Zdawało się, że nuci coś czy też mówi do siebie, czuć go było też wymiocinami, których ślady widniały na kurtce. I wreszcie kobieta. Zsunęła kaptur, odsłaniając długie, ciemne i niezbyt czyste włosy, a jej twarz, na której malowała się groza, zwrócona była w stronę Mishkina. Mężczyzna w trenczu także przyglądał się tej masakrze, ale bez zgrozy, raczej z chorobliwą fascynacją, a może nawet zadowoleniem.

Wszystko to Crosetti odnotował w bardzo krótkim czasie, który, jak wiedział doskonale, na ekranie odpowiadałby minucie z okładem. Kobieta krzyknęła do Szwanowa, żeby przestał, tamten coś jej odpowiedział, ale kazał swoim ludziom się uspokoić. Postawili Mishkina na nogi, podtrzymując go pod pachy. Zamrugał, otarł ślinę i krew sączącą się z ust i powiedział do dzieci:

– Przepraszam was, nie wiedziałem, że tak się stanie. Zrobili wam krzywdę?

– Właściwie nie powiedziała dziewczynka. Ale Niko pochorował się w motorówce i dziwnie się zachowuje.

Szwanow podszedł do Mishkina i uderzył go z całej siły w twarz.

– To wyłącznie twoja wina, Mishkin – oświadczył. – Próbowałem się zachowywać jak człowiek cywilizowany, żeby dostać to, co jest moją własnością, i co

otrzymałem? Szacunek? Nie, musiałem cię ścigać aż tutaj, co jest dla mnie bardzo uciążliwe, a poza tym zmusiłeś mnie do uprowadzenia dzieci, a to już jest skandaliczne. Osip Szwanow nie uprowadza dzieci, mówiłem ci kiedyś, ale ty nie słuchałeś. I teraz musieliśmy się do tego posunąć. No dobra, oddaj mi moją własność, czyli rękopis Williama Szekspira.

Ale Mishkin patrzył na kobietę.

– Jak się masz, Mirando? Dlaczego zmieniłaś kolor włosów? I oczu?

Kobieta milczała.

Szwanow znów uderzył Mishkina w twarz; krew trysnęła na ścianę, tworząc nad kominkiem nieregularny wzór.

– Nie, nie patrz na nią, patrz na mnie, ty głupia prawnicza świnio! Gdzie jest

moja własność?

– Leży w kopercie na stole – oznajmił Crosetti.

Wszyscy odwrócili się w jego stronę.

– Kim jest ten facet? – warknął Szwanow.

– To Albert Crosetti – wyjaśnił Mishkin. – Człowiek, który znalazł oryginalny rękopis Bracegirdle'a i sprzedał go profesorowi Bulstrode'owi. A przynajmniej tak twierdzi.

Szwanow podszedł do stołu i wyciągnął rękopis z koperty. Przywołał gestem mężczyznę w trenczu, który zbliżył się pośpiesznie. Mishkin powiedział:

– Skoro już dokonujemy prezentacji: Crosetti, to jest profesor Mickey Haas,

najwybitniejszy na świecie znawca Szekspira. Przynajmniej on tak twierdzi.

Haas wziął plik kartek od Szwanowa, usiadł przy stole, włożył okulary do czytania i zaczął studiować pierwszą stronę. Crosetti widział, jak trzęsą mu się ręce. Przez prawie pół godziny słychać było tylko trzask ognia, mamrotanie chłopca i szelest sztywnego starego papieru.

– No? I co pan powie, profesorze? – zapytał Szwanow.

– Zdumiewające! Oczywiście trzeba jeszcze przeprowadzić testy laboratoryjne, ale widziałem w życiu mnóstwo siedemnastowiecznych manuskryptów i moim

zdaniem ten jest autentyczny. Papier pochodzi z epoki, inkaust też, pismo… no cóż, nie mamy właściwie próbek pisma Szekspira oprócz kilku autografów, jest też naturalnie część manuskryptu sztuki Sir Tomasz Morus przypisywana Szekspirowi, ale z pewnością, to znaczy najprawdopodobniej…

– Do rzeczy, profesorze, czy to ma jakąś wartość handlową?

Haas odpowiedział dziwnym, napiętym głosem, wymawiając słowa z nienaturalną precyzją:

– Myślę, że tak, ten język, ten styl, Boże, tak, trzeba to poddać, jak wspomniałem, różnym testom, ale uważam, że tak, to rękopis nieznanej sztuki Williama Szekspira.

Szwanow rąbnął go w plecy tak mocno, że okulary zsunęły się uczonemu odrobinę z nosa.

– Świetnie! Doskonale! zapiał i wszyscy gangsterzy uśmiechnęli się jak jeden mąż.

– A co spodziewałeś się od niego usłyszeć, Osip? – odezwał się Mishkin. – Ten rękopis to podróba. Zmontował tę całą aferę z fałszerzem Leonardem Pascoe. Mam na to dowód.

Haas zerwał się z krzesła i warknął do Mishkina:

– Ty sukinsynu! Co ty o tym wiesz? To jest autentyk! A jeśli ci się wydaje,

że możesz…

Szwanow dźgnął Haasa w ramię i przerwał mu w pół zdania. Potem podszedł bliżej do Mishkina i odchylił jego głowę do tyłu, żeby spojrzeć mu prosto w oczy.

– Jaki dowód?

– Pokażę ci. Powiedz im, żeby mnie puścili.

Skinienie głowy i Mishkin został uwolniony. Podszedł do stojaka na gazety przy kanapie i wyciągnął z niego kopertę poczty kurierskiej, z której wyjął jakieś papiery i płytę CD.

– Najpierw dokumentacja. To jest kopia oryginalnego rękopisu Bracegirdle'a powiedział, po czym wręczył Szwanowowi jakąś kartkę. A na tej kartce Leonard Pascoe podrobił pismo Bracegirdle'a. Nawet ktoś tak niedoświadczony jak ty, Osip, może zobaczyć, że pismo jest identyczne. Ten twój kumpel znalazł list

umierającego człowieka z siedemnastego wieku i podrobił kilka dodatkowych kartek, a potem wysmażył całą tę historię z szyfrem i rzekomym manuskryptem rzekomej sztuki, ukrytej rzekomo w miejscu wspomnianym w zaszyfrowanych listach.

– To jakiś obłęd! – zawołał Haas. – Pascoe siedzi w więzieniu.

– Raczej w klubie, w którym go odwiedziliśmy, o czym bez wątpienia poinformowali Osipa jego ludzie, którzy nas śledzili. Osip, czy nie zastanawiałeś się, dlaczego tam wpadliśmy?

Crosetti zauważył, że Szwanow i pokładowy wymienili szybkie spojrzenia.

– Wpadliśmy tam po to powiedział Mishkin. Podniósł do góry płytę CD. – Leonard Pascoe szczyci się swoim fachem, a to był jego największy wyczyn. Kiedy wyjdzie, będzie na niego czekać okrągła sumka, dzięki uprzejmości Mickeya, a raczej, powinienem powiedzieć, dzięki uprzejmości Osipa Szwanowa, bo te pieniądze, a przynajmniej ich część, dostał od ciebie. To była dla niego idealna transakcja. A nawiasem mówiąc, nie zadurzył się w tobie?

– Osip, to jakieś szaleństwo!

– Zamknij się, Haas! Uruchom tę płytę, Mishkin. I mam nadzieję, że to nie jest jakaś głupia sztuczka.

Mishkin włączył aparaturę i wsunął płytkę do odtwarzacza. Głos Leonarda Pascoe rozbrzmiał w pokoju; wszyscy słuchali w milczeniu, gdy fałszerz wyjaśniał, jak posługiwać się podrobionym listem i podrobionym szyfrem oraz rozmaitymi innymi czynnikami, żeby ten potężny przekręt się powiódł. Kiedy nagranie dobiegło końca, Mishkin powiedział:

– „Ptaszek” w tym wypadku to oczywiście tajemnicza Carolyn Rolly, która

nadawała się idealnie do przeprowadzenia całej akcji – znała dobrze Szwanowa,

rozpaczliwie usiłowała się od niego uwolnić, potrzebowała pieniędzy, żeby ratować swoje dzieci i wyjechać z kraju. Przypuszczalnie to ona miała znaleźć rękopis w starej księdze, wrobić w to naszego przyjaciela Crosettiego, żeby to firmował, bo potrzebowaliśmy niewinnego frajera, prawda? I na każdym etapie tej awantury znajdowała się na właściwym miejscu, żeby rozwijać intrygę, choć nastąpiła pewna subtelna zmiana w pierwotnym planie Pascoe. Carolyn nie musiała kraść pieniędzy, bo już jej zapłacono, i głównym celem jej intrygi było pozbycie się Szwanowa,

A więc teraz masz manuskrypt, a ludzie z Izraela, gotowi go kupić, są w Nowym Jorku. Sprzedasz im rękopis, dostaniesz swoje dziesięć milionów – na podstawie rekomendacji wspaniałego profesora Haasa, którego dług zostanie w ten sposób umorzony i wszyscy będą zadowoleni do chwili, gdy nabywcy spróbują zaprezentować dzieło publicznie i wystawić je na sprzedaż za olbrzymie pieniądze. A wtedy nagle się okaże, że sztuka nie jest do końca tym, czego oczekiwalibyśmy od Barda, że stanowi właściwie pastisz, wytwór jakiegoś miernego literata, na przykład Mickeya Haasa. A ponieważ jesteś, Osip, pieprzonym analfabetą i cudzoziemcem, doskonale nadajesz się na kolejnego niewinnego frajera, jak to przed chwilą ujął nasz przyjaciel Pascoe. Szekspira nie można podrobić, ale ty tego nigdy nie zrozumiesz. Jak myślisz, co się z tobą stanie, kiedy nabywcy odkryją, że zostali wykiwani?

Crosetti zauważył, że skóra wokół ust Szwanowa zbielała, a żyłka na skroni pulsuje.

– Skąd wiesz, że to ma być sprzedane za dziesięć milionów? – zapytał gangster.

– Od swojego ojca. Jest człowiekiem syndykatu w Nowym Jorku i jego szefowie byliby z ciebie bardzo niezadowoleni.

– Powiedziałeś mu wszystko?

– Oczywiście. A teraz mówię tobie. Dlatego właśnie doprowadziłem do spotkania w tym domu wszystkich zamieszanych w sprawę, żebyśmy mogli dokładnie ją przedyskutować. Ach, oprócz Carolyn Rolly, która rozpłynęła się w powietrzu. Ale jestem pewien, że ją dopadniesz.

Crosetti zauważył, że na twarzy Szwanowa pojawił się wyraz zdziwienia. Rosjanin wskazał na kobietę w białej kurtce.

– O czym ty mówisz? To jest Carolyn Rolly.

– Och, Carolyn! – jęknął Crosetti, na wpół do siebie.

Nikt go nie usłyszał. Wszyscy patrzyli na Mishkina, który zachwiał się jak rażony gromem. Na jego obliczu malował się szok, jakiego nie wywołało nawet niedawne bicie. Szwanow dostrzegł to z wyraźnym zadowoleniem.

– Owszem, dopadnę ją, tak jak powiedziałeś, Jake – powiedział i objął Rolly ramieniem. – Czy mam mu wierzyć, Carolyn? To prawda, że konspirowałaś z

obecnym tu profesorem, żeby mnie wykiwać? Mnie, Osipa, który znalazł cię na ulicy, załatwił ci własny kąt i pokazał, co to znaczy być z mężczyzną? – Przeszedł na falset: – „Och, pieprz mnie w tyłek, kochany, tak mi dobrze…” – Ujął ją pod brodę i wykręcił jej brutalnie twarz. No i jak? Zrobiłaś mi to, ty dziwko? Pewnie tak, to jest coś, co potrafiłabyś zrobić, gdybyś przestała kochać swoje dzieci albo zapomniała, że znam miejsce ich pobytu w Pensylwanii. Ale nigdy nie wiadomo, co zrobi kurwa.

Podszedł do stołu, przy którym stał Haas, wpatrując się w niego z otwartymi ustami jak królik w kobrę, i sięgnął po manuskrypt. Wyrównał kartki i przez chwilę ważył je w dłoni.

– Ale ty, profesorze, nie jesteś dziwką. Łączą nas interesy, łączyły przez cały ten czas, mam do ciebie zaufanie jak człowiek do człowieka. Jak mogłeś mi zrobić coś takiego? Jestem bardzo zawiedziony.

– On kłamie! – wyrzucił z siebie gwałtownie Haas, zacinając się, a Crosetti mógł zobaczyć ze swego miejsca, jak trzęsą mu się nogi. – Wymyślił to wszystko, żeby… zamącić ci w głowie. To wielki spryciarz, myśli, że się z tego wywikła, on, wielki Jake Mishkin, ale kłamie, sztuka jest autentyczna, największe literackie odkrycie wszechczasów. Ja jestem, kurwa, ekspertem, Osip, na miłość boską, a zresztą jak mógłbym konspirować z tą kobietą, nigdy w życiu jej nie widziałem, nie byłem u Pascoe i niczego nie kombinowałem… to śmieszne… jak mogłeś w to uwierzyć? Ten rękopis, który trzymasz, te szyfry… to wszystko, jest bezcenne, bezcenne, nigdy mi się nie śniło, że będę coś takiego trzymał w rękach…

– Znał Carolyn Rolly – wtrącił Mishkin. – Studiowała na Columbii. Bulstrode ich ze sobą poznał. Zapytaj Crosettiego.

Crosetti odchrząknął, jakby miał gardło pełne introligatorskiego kleju, i powiedział:

– Owszem. Na pewno znała Bulstrode'a. A Bulstrode znał Haasa.

– No widzisz, profesorku? Coś się tu nie zgadza. Więc myślę, że on ma rację, że wszystko to jest oszustwo, a te papiery to makulatura. – Mówiąc to, podszedł szybkim krokiem do kominka i cisnął rękopis w ogień.

Haas wydał z siebie okrzyk, który zdawał się pochodzić z jego trzewi, dziki wrzask rozpaczy, i rzucił się w płomienie. Schwycił oburącz plik papierów i próbował gołymi rękami gasić płomyki, które zaczęły się już wgryzać w kartki.

Jednocześnie wrzucał strony manuskryptu z powrotem do pokoju niczym pies wyrzucający za siebie ziemię z jamy. Parę kartek, jak zauważył Crosetti, porwał ciąg powietrza i przylepił do ściany w głębi kominka, ale Haas runął całym ciałem przez płonące polana i wyciągnął je stamtąd. Nie przestawał przy tym wrzeszczeć, nie zamilkł też, gdy wydostał się z ognia. Paliło się na nim ubranie, szal zamienił się w ognisty naszyjnik. Dreptał w kółko, tłukąc dłońmi płomienie, jego twarz wyglądała jak ohydna czarno-czerwona maska, okulary były skręcone i częściowo stopione.

Mishkin schwycił płonącego profesora, jakby to była tylko wydrążona powłoka, i przewiesiwszy go sobie przez ramię, rzucił się w stronę drzwi. Pokładowy próbował go zatrzymać, ale został zmieciony jedną ręką na bok i runął na stolik, który załamał się z trzaskiem. Mishkin wybiegł na zewnątrz, dał nura w najgłębszą zaspę i zaczął zasypywać garściami śniegu płomienie, a kiedy zgasły z sykiem, chłodził śniegiem czerwone ziejące rany, które było widać przez zwęgloną odzież, i okładał nim poparzoną twarz.

Crosetti patrzył na to przez otwarte drzwi. Zobaczył, że pokładowy pozbierał się ze stolika, podszedł do klęczącego Mishkina i kopnął go z całej siły w żebra. Kopałby dalej, gdyby Szwanow go nie powstrzymał.

– Wiesz, to mi podsunęło pewien pomysł – odezwał się gangster.

Crosetti drgnął; uprzytomnił sobie, że Szwanow zwraca się do niego. Zrozumiał natychmiast, że ten człowiek próbuje coś wyjaśnić, bo tak właśnie postępują gangsterzy wobec swoich ofiar, i zaczął się zastanawiać, czy dawniej też tak robili. Prawdopodobnie, pomyślał, bo i u Szekspira spotykało się samousprawiedliwiającego się łotra, który czerpie rozkosz z opisywania bezradnej ofierze perspektywy śmierci. Ale czy Bard to wymyślił, podobnie jak scenarzyści wymyślili strzelanie z biodra? Prawdopodobnie. Szekspir wymyślił mnóstwo reakcji, które uchodzą za naturalne ludzkie zachowania. Crosetti skupił się na tym, co mówił Szwanow.

– …nie zgadzasz się? Każdy poświęca się dla czegoś, ale nie aż tak, nie poświęca własnego ciała, nawet dla pieniędzy. No, może dla dzieci. Tu spojrzał chłodno na córkę i syna Mishkina. Albo, jak to przed chwilą widzieliśmy dla

tego manuskryptu. A zatem jest on oczywiście autentyczny.

– Ryzykowałeś – zauważył Crosetti.

– Owszem, ale człowiek taki jak ja musi ryzykować, to wynika z ducha przedsiębiorczości. I teraz widać, że się opłacało. – Spojrzał na dwóch mężczyzn, którzy zbierali nadpalone kartki. I nie sądzę, aby takie drobne uszkodzenia obniżyły znacznie, o ile w ogóle, wartość tego rękopisu. Myślę, że będzie wyglądał bardziej autentycznie, niczym prawdziwy staroć. Ale, jak powiedziałem, ta historia z ogniem nasunęła mi pewien pomysł. Profesor Haas zaprasza swego dobrego przyjaciela Mishkina z dwójką dzieci, a także swego nowego przyjaciela Crosettiego z jego dziewczyną Carolyn do swojego wiejskiego domu i wszyscy wybierają się na przejażdżkę motorówką po tym pięknym jeziorze, mimo że jest zimno, bo wygląda ono tak pięknie w śniegu. No i następuje tragiczny wypadek, eksplozja spowodowana wyciekiem benzyny czy czegoś innego, i wszyscy płoną, a potem idą na dno razem z łodzią.

– Nie rozumiem. Nie miałem nic wspólnego z całą tą aferą, Carolyn też nie.

– Tak, ale jesteście świadkami. To takie rosyjskie podejście, jak sądzę. Stalin nas tego nauczył, a my wciąż pamiętamy. Jeśli pojawiają się jakieś wątpliwości, pozbyć się wszystkich oprócz tych, którzy są… zabrakło mi słowa… współ…

– Współsprawcami.

– No właśnie. Współsprawcami. A więc teraz wszyscy pójdziecie do łodzi.

Sięgnął za pazuchę, wyciągnął pistolet i krzyknął coś po rosyjsku do swoich ludzi.

Po chwili w stronę jeziora zaczęła zmierzać smutna procesja. Przodem szedł Mishkin, podtrzymując jęczącego Haasa, potem dzieci Mishkina, za nimi Crosetti i Carolyn.

Rosjanie trzymali broń w pogotowiu: pokładowy pistolet maszynowy, pozostali pistolety półautomatyczne. Ten pierwszy wprowadził jeńców do hangaru i kazał im wejść do łodzi. Drugi napełniał dwudziestolitrowy kanister. Szwanow i trzeci bandyta oddalili się, żeby uruchomić silnik ślizgacza.

Mishkin umieścił Haasa na tylnym siedzeniu, a potem pomógł pozostałym wsiąść do łodzi. Kiedy przyszła kolej Crosettiego, Mishkin zapytał szeptem:

– Umiesz tym pływać?

– Jasne.

– Więc siadaj za sterem.

Crosetti zajął miejsce z przodu, Mishkin obok niego.

Człowiek Szwanowa wsiadł z napełnionym kanistrem do motorówki i postawił go na tylnym siedzeniu. Powiedział coś do swego kompana i obaj się roześmiali. Potem gangster zagadał coś do Imogen, schwycił ją za rękę, przycisnął do swego krocza i znów zarechotał. Pokładowy coś odpowiedział, zrzucił cumę rufową i przeszedł na przód, aby odwiązać linę, która łączyła dziób z zaciskiem. Z zewnątrz dotarł do nich warkot zapuszczanego silnika baylinera.

Drugi wciąż coś mówił do Imogen, przysuwając twarz do jej twarzy. Dziewczynka krzyknęła i próbowała go odepchnąć. Schwycił ją za włosy, zmusił, żeby schyliła głowę, i jednym szarpnięciem rozpiął rozporek. W tym momencie Mishkin, ku zaskoczeniu Crosettiego, sięgnął błyskawicznie pod siedzenie, wyciągnął lugera i strzelił tamtemu w twarz. Gdy mężczyzna runął na pokład, Mishkin odwrócił się i wpakował pięć pocisków w jego towarzysza, klęczącego i jeszcze bardziej zaskoczonego.

– Gazu! – zawołał do Crosettiego. – Jazda!

Albert przekręcił kluczyk, silnik zakrztusił się i po chwili zaryczał; dźwignia zmiany biegów do przodu – i łódź wystrzeliła z hangaru.

Gdy mknęli po wodzie, Crosetti czuł, jak w piersi wzbiera mu bezgłośny, absurdalny chichot. Minęło kilkanaście sekund, nim Szwanow i jego człowiek zrozumieli, co się dzieje, ale kiedy stwierdzili, że na ślizgaczu nie widać czarnych sylwetek gangsterów, natychmiast ruszyli w pogoń. Crosetti wiedział, że nie ma szans, że drewniany wiekowy chris craft ze staroświeckim silnikiem V 6 nie umknie nowoczesnemu baylinerowi, mającemu co najmniej trzykrotnie większą moc. Mimo to wcisnął gaz do oporu, czekając na kulminację i rozwiązanie.

Biała łódź doganiała ich stopniowo i kiedy zbliżyła się na niespełna dwadzieścia metrów do ich rufy, jeden z mężczyzn zaczął strzelać. Pocisk ugodził w pokład, pozostawiając na mahoniowym drewnie długą różową szramę. Z tyłu, ponad rykiem silnika, słychać było pełen przerażenia krzyk chłopca.

Z przodu zbliżał się szybko łańcuch małych zalesionych wysepek, rozciągający się od wschodniego brzegu. Na jego lewym krańcu wznosił się słup, do którego wierzchołka przymocowana była zielona lampa.

Mishkin pociągnął Crosettiego za rękaw i wskazał kierunek.

– Wal między ten znak i ostatnią wysepkę!

Motorówka śmignęła obok znaku, otarła się ze zgrzytem o ukrytą pod wodą skałę, przemknęła jeszcze piętnaście metrów i zagłębiła się w lodowatą wodę. Crosetti wygramolił się z wysiłkiem zza steru, chwycił poduszkę z siedzenia i zanurzył się w jeziorze. Rozejrzawszy się dokoła, dostrzegł odwróconą rufę motorówki podskakującą tuż nad powierzchnią, a za nią coś, czego w pierwszej chwili nie rozpoznał, ale gdy skoncentrował na tym wzrok, zorientował się, że to fragment dziobu baylinera, który sunął na boku. Przy swoim zanurzeniu motorówka musiała uderzyć w skałę z jeszcze większą siłą.

Dalej zobaczył mniejszy, biały obiekt, w którym rozpoznał kurtkę Carolyn Rolly. Dziewczyna unosiła się na wodzie, twarzą do dołu. Zanurkował, rozwiązał buty, zrzucił je z nóg i posługując się poduszką jako. pływakiem, dotarł do dziewczyny. Kiedy znalazł się przy niej, zobaczył głowę Jake'a Mishkina, który zmierzał w ich stronę, wymachując energicznie ramionami. Razem obrócili Carolyn na wznak, układając jej głowę na poduszce.

– Trzymam ją! – zawołał Crosetti. – Gdzie twoje dzieci?

Na twarzy Mishkina pojawiło się przerażenie. Rozglądał się w panice na wszystkie strony, krzycząc. Jakieś dwadzieścia pięć metrów dalej zobaczyli mały ciemny kształt, rozchlapujący wodę na wszystkie strony. Był to chłopiec. Potem zniknął. Jake rzucił się w tamtą stronę, ale Crosetti widział wyraźnie, że wielki mężczyzna nie zdąży dopaść tonącego dziecka. I wtedy zza rufy ślizgacza wytrysnęła woda, a wraz z nią wystrzeliła jak błyskawica jakaś postać Imogen Mishkin płynąca perfekcyjnym kraulem. Zanurkowała i wynurzyła się z bratem w ramionach, trzymając go w regulaminowym uścisku zalecanym przez ratowników Czerwonego Krzyża. Skierowała się ze swoim brzemieniem ku najbliższej wysepce.

Wkrótce cała piątka znalazła się na skrawku lądu nie większym niż spora kuchnia. Crosetti przewrócił Rolly na wznak i zaczął wtłaczać jej powietrze do płuc, aż zakaszlała i zwróciła sporą ilość wody.

– Już dobrze, Carolyn?

– Zimno.

Otoczył ją ramieniem.

– Możemy się wzajemnie ogrzać.

Tkwiła sztywna w jego objęciach.

– Nie wiem, jak możesz mnie w ogóle dotykać.

– Dlaczego? Bo pieprzyłaś się z innymi? Domyślałem się tego wcześniej. Chciałbym tylko, żebyś już nie uciekała… To jest jedyne, co mnie wkurza. I te kłamstwa. Trochę tego za dużo.

– Poza tym jestem ideałem.

– Prawie. Oho, mamy drugą kulminację.

Spojrzała i zobaczyła Szwanowa i jego człowieka, brnących przez wodę. Żaden z nich nie miał broni. Ten drugi zataczał się, rana na jego głowie krwawiła obficie. Szwanow trzymał się za łokieć lewej ręki, twarz wykrzywiał mu grymas bólu.

Mishkin odczekał, aż wyszli na płyciznę, gdzie woda sięgała im kolan, a potem podszedł do Szwanowa i wymierzył mu słaby cios, schwycił go za pasek i za kołnierz, podniósł do góry i rzucił nim w drugiego mężczyznę. Obaj zniknęli pod wodą. Mishkin zrobił to samo jeszcze raz, zanim pojęli, o co chodzi, i oddalili się wpław do sąsiedniej wysepki.

– Nie należało tego robić, chyba że byłaby to komedia – zauważył Crosetti. Czarny charakter i odtwórca roli drugoplanowej toczą śmiertelną walkę i obaj

giną albo czarny charakter zabija swego przeciwnika, a wtedy bohater powinien

go załatwić. Ale może to jest komedia. Myślałem, że to thriller. O, nadciąga kawaleria, jak zwykle za późno.

W polu ich widzenia pojawił się nadlatujący z ogłuszającym warkotem helikopter i zawisł nieruchomo nad wrakiem łodzi. W oddali dostrzegli dwa szare kadłuby statków prujących wodę.

– Policja stanowa – wyjaśnił Crosetti w odpowiedzi na pytające spojrzenie Carolyn. – Zadzwoniłem rano do mojej siostry policjantki i widocznie zorganizowała tę akcję ratunkową.

– Mogłeś zadzwonić do niej wieczorem i policja już by czekała na nasz przyjazd.

– Nie, musiałem się upewnić, że gangsterzy na pewno przyjadą. Gdybym sprowadził tu policję wcześniej, Szwanow mógłby zabić dzieci. Ale, jak widzisz, wszystko zagrało.

– Gdzie jest Haas?

– Cholera! – zawołał Crosetti. Wstał i rozejrzał się dokoła. – Zniknął. Niemożliwe, żeby przeżył, był ciężko poparzony. I manuskrypt też przepadł.

– Nie powiedziała Carolyn. Taki papier może długo przetrwać w wodzie, a atrament z żółci też jest bardzo trwały. To jezioro nie jest prawdopodobnie zbyt głębokie. Jeśli manuskrypt był w kopercie, powinien przetrwać do przybycia nurków.

– Może. Ale jeśli Haas zginął, to nie ma mowy o komedii.

– Wiesz, byłbyś też ideałem bez tego swojego nawyku przerabiania wszystkiego na scenariusz. Jeśli przestanę kłamać i uciekać, skończysz z tym irytującym zwyczajem?

– Umowa stoi powiedział i pocałował ją w zimne usta, myśląc: ściemnienie, muzyka crescendo, napisy końcowe.