38550.fb2
- Stój, bo strzelam! - krzyknął Wolke, gdy kroki zaczęły się przybliżać.
Tamci zamarli. A jednak - wsłuchując się w kroki jednego z nich - było jasne, że zaczęli uciekać. Kroków drugiego natomiast nie było nawet słychać i żołnierzom się wydawało, że stoi na miejscu. Ogień przeciął ciemność, to strzelał porucznik. Potem rozległy się wystrzały żołnierzy, słychać było szmer spadających, ściętych kulami gałęzi i liści.
W trzasku gałęzi pełznął Butkiewicz, wrywał się w ciemność Wolke.
- Stać! Złapiemy! Chorąży, trzymajcie go! A-a-a, mamy ptaszka!
Żołnierze otoczyli porucznika. Pstryknęły siarniczki, zapalono latarnię.
- Strzelałem w kierunku hałasu - powiedział zdyszany Wolke. - To ten, który hałasował. Czemu stoicie?... Dopędzajcie tego drugiego, dranie!
Ale nie było to możliwe. W ciemnościach trudno było ujrzeć nawet własną dłoń. Tylko jeden raz gdzieś daleko parsknęły gałązki, jak gdyby ktoś się potknął,
W świetle latarni widziało się rozpostartego na ścieżce chłopca, liczącego jakieś siedemnaście lat. Nie było po co go podnosić: kula porucznika przebiła skroń. Upadł na plecy natychmiast, przylegając całym ciałem do pudła z książkami, jakby w pragnieniu, by nie oddać go nikomu.
- Zgasić latarnię! - rozkazał Wolke. - Wystrzelam wszystkich jak psów.
- Oni chyba nawet nie mieli broni - orzekł Butkiewicz. - Przecież to księgonoścy.
- To nieważne!
Dopiero wtedy, gdy odeszli daleko i przebrnęli przez błoto, Wolke stęknął z żalem:
- Nie pomyśleliśmy o tym, że może zabity to krewniak tego drugiego. Trzeba było zostać w zasadzce i czekać. Udać, że poszliśmy i czekać. Tamten powróciłby. To był na pewno Korcz.
Zamilkł na chwilę.
- Ten uciekał, bo myślał, że drugi też ucieka.
- Dosyć! - przeciął Butkiewicz. - Czy pan jest krukiem?
- A niby co? Strzelić w ciemności i tak celnie, ho-ho! A pan co, żałuje tego?
- Taki młody... - powiedział Butkiewicz.
- No, no, no... niech pan przestanie! Oni przyjdą po trupa. Nie zostawią go bez pochówku... Bzdury pan plecie!
Zabitego przewieziono do miasteczka i ułożono na miechowym płótnie w gęstej trawie pod płotem budynku gminy. Zrobiono to naumyślnie, żeby móc zidentyfikować chłopca. Wolke zostawił chorążego w miasteczku, sam zaś udał się z raportem do powiatu.
Butkiewicz był wściekły. Znowu spadł na niego najbardziej przykry obowiązek. Przykro było patrzeć na zabitego: młody, o jasnych, sfalowanych włosach, na jego twarzy jakby zastygł wyraz zdziwienia. Żal mu było chłopaka. Jeśli to nawet był buntownik, czyż należało od razu strzelać?! Lepiej byłoby schwytać go żywego. Ten Wolke to po prostu rakarz! A teraz on tu musi czuwać, choć trupa pilnuje żołnierz. Na jedno to wychodzi.
...Młody, płowowłosy chłopiec leży na płótnie w gęstej trawie.
Nim nadciągnął wieczór, trawę stratowano. Wieść o tym, iż zabito jakiegoś księgarczyka, szybko dotarła do okolicznych wsi. Ludzie przychodzili i odchodzili. Niektórzy zatrzymywali się na dłużej, wpatrywali się w twarz, nad którą zaczęły bzykać muchy. Gdy jednak wójt zapytywał: - Co, poznajesz go? - ludzie opuszczali powieki albo też, patrząc prosto w jego twarz, obojętnie wzruszali ramionami.
- Skąd mogę znać? Nie, nie znam go.
To była prawdziwa zmowa milczenia. Zły na wszystko i na to, że musi jak wrona sterczeć w pobliżu zabitego, Butkiewicz zwrócił się do wójta:
- A czy pan go nie zna? Przecież on na pewno z waszej gminy!
- Skąd mogę znać?! - podobnie jak chłopi, odpowiedział wójt.
Nikt nie zdradzał się z tym, że zna zabitego. Nikt nie zdradził się nawet przypadkowym gestem.
Wśród tych, którzy przychodzili, Butkiewicz zauważył Hanusię. Zbliżyła się zgrabna, niebieskooka, w granatowej z żółtymi kwiatami chustce, milcząco stanęła przed martwym, a potem odeszła.
Pobiegł za nią, spróbował ją zatrzymać i zauważył, że jej oczy są jakieś zimne i obce.
- Strzelacie... - ledwie wykrztusiła.
Chorąży milczał.
- Jak panu nie wstyd, panie Alehu?
- To nie ja, to Wolke - powiedział Butkiewicz, czerwony ze wstydu, jak chłopiec, który chce się usprawiedliwić.
- Wiem o tym, panie... - odrzekła. - Jednak... jak tak można?
Obrzuciła go tym samym obcym spojrzeniem. Stał przed nią zawstydzony, dorosły chłopak. W jego oczach tyle było żalu, że Hanusia opuściła powieki.
- Cóż wy najlepszego robicie? - powiedział nieco innym głosem. - Cóż to wy robicie?!
Dojrzał w jej oczach coś z tego zachwytu, z jakim zawsze na niego patrzyła. Ale jednocześnie w oczach pojawiły się łzy, łzy, jakimi ktoś żegna coś bardzo dla siebie drogiego.
- Nie trzeba, Hanusiu - wciąż jeszcze nienaturalnym głosem przemówił Butkiewicz. - Przecież ja panią kocham...
Milcząco pokręciła głową, odmawiając mu współczucia.
- Nie... nie...
I ruszyła przed siebie, jakby nie stał na jej drodze. Urażony, odstąpił w bok, patrzył w roztargnieniu, jak idzie trawiastą ulicą, jak skręciła za drewniany kościół, jak zupełnie zniknęła z oczu. I wtedy zajęczał ze wstydu i przygnębienia.
A chłopiec wciąż jeszcze leżał w przydeptanej trawie, ludzie przychodzili, oglądali go i odchodzili. I tak przez cały ten dzień.
O przedwieczerzy wrócił z powiatu wściekły Wolke. Na jego wargach nie pojawiał się uśmiech anioła zła. Jego twarz przypominała giermka, który podaje rycerzowi miecz, aby ten dobił rannego wroga.
Rozpinając się, zmywając na gminnym podwórku kurz z twarzy (woda była aż czarna), wycierając się ręcznikiem, mówił urywanym głosem:
- Pojedziemy na strażnicę... Nikt go nie poznał? Coś taaakiego! Dzikusy! Wandale!... Indianie!... Wytępić ich jak psy! To milczą, to tylko obrzucają połajankami!... Żeby ktoś z nich choć łzę uronił... Zwymyślano mnie w powiecie... Major... Ale to nic, zwilżę tylko gardło i na strażnicę!.. Już ja im pokażę! Krwią będą rzygać!
Trochę się uspokoił dopiero przy herbacie. Wysypał na stół książki z łubianego pudła, pił herbatę i patrzył na nie złymi jak u błotniaka oczyma.
- Widzicie ich, tutejszych książek im się zachciewa... Scheisse... A mieszkają razem z cielętami... Zniszczyć ich...
- Cóż, to i mnie także chce pan zniszczyć? - z uśmiechem wtrącił Butkiewicz.