38823.fb2
Poeta Lawon Kasaczeuski dowiedział się, że zdradza go narzeczona.
Miejscowość, do której uciekł, aby leczyć ranę w swoim sercu, była rybackim miasteczkiem łotewskim, małym jak zabawka. Gdy Kasaczeuski zbudził się rankiem, usłyszał jak deszcz szepcze wśród liści i zaśmiał się na myśl, że nie ma narzeczonej, że wszystko zostało poza nim i, być może, przyszła druga młodość.
Takie jednak uczucie przenikało go tylko w pierwszym dniu, potem wróciła tęsknota. Marzył o Anieli, o jej bezbronnych rękach, o wyzywająco przymrużonych oczach. Później i to mu przeszło. I tylko trawiasty zapach pierwszych astrów przypominał niekiedy minioną jesień, szczęście.
Całe miasteczko znajdowało się jak gdyby w mokrych sieciach, pachniało rybami i jodem. To jeszcze był odwieczny Bałtyk i jego brzeg, dotąd nie nawiedzany przez byle jakich natrętnych turystów. To byli rybacy o czerstwych twarzach, babcie o dużych poczerniałych rękach, białe dziewczyny.
I, oczywiście, wszędzie widziało się diuny - nadbałtyckie piramidy z chłodnego piasku, o ostrych wierzchołkach, nad którymi wieczorami rozwijała się również żółta i zimna wstążka wieczornej zorzy.
Właśnie niedawno Lawon otrzymał honorarium za swoją nową książkę i postanowił mieszkać tutaj - skromnie i oszczędnie - dopokąd starczy pieniędzy. Obrzydły mu kamienice miasta, brudna woda w rzece, kłótnie w redakcjach. Obrzydła mu także wieś, w której mieszkała jedyna jego siostra i gdzie był prawie tak samo szanowanym człowiekiem, jak Autuch Kupa, syn niejakiej Juchimichy, sierżant mińskiej milicji.
Unikał spotkań z ludźmi, którzy nie wiedzieli, że ten trzydziestoletni nieładny człowiek to znany poeta. Po prostu zauważano jedynie jego niezgrabną, mocno zbudowaną posturę, długie kroki, którymi przemierzał czyste uliczki miasteczka. Lubił tylko towarzystwo dzieci i starych rybaków, a i to nie zawsze.
Zazwyczaj zabierał ze sobą psa gospodyni, istotę ruchliwą i źle wychowaną, wychodził gdzieś na cały dzień daleko w pole albo na wydmy. Gdy wędrówka go zmęczyła, siadał na piasku i uczciwie dzielił się chlebem z psem, potem kładł się na wznak i obserwował chmury, pies zaś, po otrzymaniu tego, co mu się należało, zdradliwie go opuszczał i dokądś leciał, do swoich psich spraw.
Ciężko było Lawonowi... Aż do dwudziestego ósmego roku życia był czysty i opanowany, nie rozumiał kolegów, którzy zwyczajnie chodzili "na wieczór" do jednej, po tygodniu zaś do drugiej kobiety i utrzymywali, że to jest naturalne, że kobietom tego właśnie tylko trzeba. Był na sposób purytański, wbrew wszystkiemu, przekonany, że miłość oznacza coś zupełnie innego, niż to, co nią było wedle kolegów. Nie czynił im z tego zarzutów, wiedział, iż większość ludzi po prostu nie zdaje sobie z tego sprawy - dla siebie jednak wybrał inny cel: albo wszystko, albo nic!
I teraz odczuwał w pełni to, co męczyło całą jego istotę. Po raz nie wiadomo który powracało pytanie, które od początku dni nawiedza wszystkich rozumnych, ale jednocześnie bardzo głupich mężczyzn: "Co ja w niej widziałem? Piękna, o skośnych oczach, przypominająca Egipcjankę - na ulicy ludzie za nią się oglądali. Czyżby tylko to?"
A jednak przez cały rok garnął się do niej, myślał tylko o niej, nie mógł bez niej żyć.
Jej koleżanki były do niej podobne. Banalny flirt, rozmowy o tym, jak to w Moskwie jakiś francuski artysta nakupował bielizny i zrobił w Paryżu swoistą wystawę ku radości różnych sytych rentierów. Z zachwytem powtarzali słowa jakiejś tam gwiazdy: "Jak więc u nich, przy takiej bieliźnie, rodzą się dzieci?!"
Kasaczeuski nigdy nie był ortodoksem, jednak aż kipiało w nim na myśl o ich zaślepieniu.
Przez kilka dni unikał Anieli, ale ona przyszła do niego i tak miło szczebiotała, miała takie niewinne oczy, że znowu go podbijała.
Pamiętał, jak pewnego razu, gdy już byli narzeczonymi, obchodzili urodziny jednej z jej koleżanek. Wieczór skończył się późno, willa znajdowała się daleko za miastem.
Pościelono im we wspólnym pokoju, oddzielając ich jedynie parawanem. Przy tym gospodyni (Kasaczeuski mógłby przysiąc) wymownie spojrzała na koleżankę, w jej oczach Lawon dostrzegł utajoną zachętę. Lawon, oczywiście, nie protestował, nie chciał w oczach gospodyni uchodzić za śmiesznego. Ale wszystko to było takie demonstracyjne i takie bezwstydne, że wyszedł na werandę i palił tam tak długo papierosy, dopóki wszyscy nie zasnęli.
W pokoju uważnie przyglądał się śpiącej. Napięta nawet w śnie twarz, otwarte usta (czyżby miała polipy?). Nic z dziennego uroku nie zostało w tej twarzy, a jednak nigdy przedtem tak Lawona nie ciągnęło do niej, nigdy też z nią nie znalazł się w takiej sytuacji. Jakieś opętanie?
Żal mu jednak było narzeczonej, zbyt dobrze pamiętał dwuznaczne spojrzenie gospodyni. Nie ruszył parawanu.
Cóż to więc takiego było? Wszystko - tylko nie miłość, która rozpadła się jak domek z kart pod pierwszym spojrzeniem bezczelnego natręta na miesiąc przed terminem ślubu. Zobaczył ich przypadkiem, gdy szli razem, mimo iż ona podczas ostatniego spotkania kłamała, wywijała się jak wąż. Najgorsze jednak było to, że on wiedział, wszystko wiedział, pogardzał nią, za grosz nie miał dla niej szacunku, a mimo to ciągnęło go do niej, tak ciągnęło, że mógłby wszystko wybaczyć.
Zrobiło mu się tak nieznośnie, że uciekł aż tutaj i tutaj trochę się odzyskał. I myślał po dawnemu. Spotka prawdziwą, jedną spośród wszystkich i odbierze ją nawet dziesięciu mężczyznom. Jeśli takiej nie spotka, nie potrzeba mu żadnej.
Lawon stopniowo przyzwyczaił się do życia w miasteczku. Było niewymyślne, jak kolejność dni i nocy, pracy i odpoczynku.
W nocy brał zazwyczaj łódkę gospodyni i, korzystając z bryzy, odpływał daleko od brzegu.
Wzdychało morze, dymiła lekka mgła. Włosy nasiąkały rosą. Bez lęku zasypiał na dnie łódki, wiedział, że morze będzie spokojne aż do jesiennych burz po zrównaniu dnia z nocą. Spał czujnie: jak gdyby zanikał na jakieś dziesięć minut, potem znów otwierał oczy. Huśtało łódką.
Gdy zaś sen wcale nie przychodził, Lawon recytował ulubione zwrotki:
Statek-widmo przez morza mknie,
Choć zgasło światło Aldebaranu
- W gwiazd posiewie, w rosie i mgle
Szlak jego wiedzie w dal oceanu...
Wanty śpiewają! Wanty śpiewają!
Nad morzem panowała cisza, płynęła błękitna, przezroczysta mgła.
W tym czasie Lawon szczególnie obawiał się spotkania z jakimkolwiek rodakiem-inteligentem. A jednak los nie oszczędził mu tego "szczęścia".
Kasaczeuski wstępował niekiedy do baru, aby wypić kufel miejscowego mocnego piwa. Starał się czynić to wtedy, gdy w barze było pusto. Zasiadał gdzieś w kąciku, przy samym wejściu w cieniu olbrzymiego filodendronu, za jego mięsistymi, dobrze ukrywającymi liśćmi.
Jak się okazało, ostrożność ta była wskazana, gdyż w miasteczku pojawiło się kilku rodaków. Mieszkali nie tutaj wprawdzie, ale w małym porcie, bazie motorówek, dosyć daleko na północ od mieściny, tylko czasami pojawiali się w niej, a więc i w barze. Lawon niektórych znał z wyglądu i nie bardzo ich lubił.
Jednym z nich był wysoki mężczyzna o przedwczesnej siwiźnie - znany reżyser. Drugi - mały, o zabawnie zmiętej twarzy - był nawet jego kolegą. To krytyk Morszcz, właściwie dla wszystkich po prostu Wincuk. Inni to prawdopodobnie aktorzy: dbałość o wyrazistość gestów, która poza sceną wydaje się czymś tak nienaturalnym, głosy o charakterystycznym brzmieniu. Po co tutaj się znaleźli, Lawon nie wiedział. Słyszał jednak o tym, że reżyser Hrabouski jest zawołanym żeglarzem, więc nie bardzo go to wszystko dziwiło. Więcej niepokoiła go wiadomość, że ktoś, prawdopodobnie reżyser, w czasie nieobecności Lawona, był w jego mieszkaniu. Przykre!
I oto tak się zdarzyło, że gdy pewnego wieczora Kasaczeuski wstąpił do baru, usłyszał rozmowę wesołej kompanii niemal tuż obok za filodendronem.
A rozmawiano właśnie o nim.
- Co się właściwie dzieje z tym Kasaczeuskim? - zapytał jeden z aktorów.
Reżyser wypracowanym gestem (a trzymał papierosa w wyciągniętych i na pół zgiętych palcach ogienkiem ku dłoni) strącił popiół:
- Właściwie to banalna historia. Nowicjusz w stosunkach z kobietami. Była to zwyczajna dziewczyna, nawet ją znałem. Owszem, ładna. Zbyt jej dokuczała sumienność narzeczonego, więc zdecydowała się przed ślubem sobie pofolgować.
Jakiś młody człowiek o modnej, rozwichrzonej czuprynie zarechotał.
Jeszcze jeden współbiesiadnik z rodzaju tych, jakich nazywają włochaczami, uśmiechnął się:
- Przestańcie, chłopcy, żartować. Choć to jest śmieszne, jednak człowieka spotkało nieszczęście... Mimo to, jakiż z niego szczeniak! "Nienawidząc ludzkości, spiesznie od niej uciekać..."
Krytyk Morszcz uśmiechnął się jedynie oczami.
- Najgłupsze jest to, że z całego Balmonta nasi krytycy znają tylko tę jedną linijkę. I żyją z tego kapitału aż do siwych włosów.
- Nie w tym rzecz, mój drogi - z pobłażliwą pogardą powiedział Hrabouski. - Może to i zabawne, ale ja instynktownie jakoś nie lubię tego człowieka. Wiem, że to poczciwy chłopiec, nawet niezły poeta, wiem, że nie dwulicowiec. Nie lubię go zaś dlatego, że w stosunku do mnie jest jakiś nieużyty. Był mi potrzebny - wiecie, w jakiej sprawie - był mi bardzo potrzebny. Potrzebowałem jego tekstów piosenek. Idę do niego, nie zastaję go. A na stole - choć się nie przyglądałem, to jednak samo rzucało się w oczy - Sagi o wikingach, Dzieje konungów norweskich, powieści Conrada. A na samym środku - Legendy mórz północnych. Skorzystałem z zaproszenia gospodyni, czekałem na niego ze dwadzieścia minut i, ma się rozumieć, zajrzałem do tej książki. Była otwarta na dziejach latającego Holendra. Komu te dzieje są potrzebne? Przecież on to powinien rozumieć. A tymczasem w jego życiu prywatnym... ach, damy i trubadurzy, ach, Harald Pięknowłosy! Moim skromnym zdaniem, człowiek-romantyk w naszych czasach to coś w rodzaju żywego mamuta.
Morszcz zdecydowanym ruchem odsunął szklankę z winem razem z serwetką. Z grymasem obrzydzenia sięgnął po cudzego papierosa.
- Głupstwa gadasz, stary! Człowiek - to jest wszystko! To jest zarówno kesonowanie, jak i obrzędowe pieśni pogańskie, filozofia współczesna i latający Holender, fizyka atomowa i wiersze goliardów. Wszystko jest na ziemi potrzebne, wszystko, człowiecze! A ty pleciesz bzdury! Spróbujcie odebrać dzieciom podania białoruskie, odebrać Pokaciłę, królową wężów, Jana Wspaniałego! A cóż z nich wyrośnie? Fachowcy bez wyobraźni. Choć nic o tym nie wiem, jestem przekonany, że Einstein czytał baśnie Andersena.
- Uwaga, uwaga - smętnie odezwał się reżyser - jesteśmy świadkami narodzin nowej serii artykułów!
- Tak jest, nowych artykułów - wybuchnął poczerwieniały Morszcz. - Macie mózgi z żeliwa, ot co! Ja także chętnie poszedłbym na diuny i słuchał morza, zamiast twoich żartów. Cóż, zmuście ludzi, żeby pisali powieści produkcyjne w rodzaju Szyn Piere'a Hampa. O jeszcze jedno nudziarstwo będzie więcej w literaturze.