38823.fb2
- Nie zwyczajna dziewczyna, ale... powiedziałbym jaka, nie chcę jednak ciebie obrazić, bo takie są w twoim guście.
- Niech ci będzie, uspokój się, dziecinko. Nie należy oczekiwać od kobiet czegoś nadzwyczajnego: księżniczki z bajki, bogunki z samochodu, malarii z pląsawicą. Przecież sam nie potrafiłeś urządzić swojego zwykłego życia osobistego.
- To nie twoja sprawa - odciął się Morszcz. - Wiedz, że się modlę, abym trafił na prawdziwą księżniczkę. Do cholery ze ślubami z tego tylko powodu, że mężczyźnie obrzydły stołówki!
- Przesadzasz! - orzekł włochacz.
- No więc dobrze! Podsumowuję! Kobiecie jest smutno, gdy ma pustkę w sobie, mężczyzna zaś boi się pustki wokół samego siebie. Smutno, ciężko, chciałoby się, żeby ktoś współczuł. I oto zjawia się dziewczyna - dobra, prosta. Miłość. Pobrali się. Potem miłość albo się załamuje - wtedy rozwód - albo przeistacza się w przyzwyczajenie.
Morszcz przykrył oczy dłonią i pochylił głowę. Potem powiedział jakimś szczególnym, ciepłym głosem:
- Może to i lepiej, że człowiek, jedna z nielicznych istot, nie chce zadowolić się zwyczajnie żoną, ale czeka na prawdziwą miłość, która jest jak światło błyskawicy. Jeśli przychodzi, człowiek jest kimś najszczęśliwszym na ziemi, jeśli jej nie ma - to świat się wali.
Reżyser nie od razu przezwyciężył wrażenie, jakie na nim wywarły te słowa, dopiero po chwili powiedział z udaną kokieterią:
- Jesteś dziś pewnie trochę wstawiony... A ja nie potrafię z tobą się dogadać. Nie ma księżniczek z bajki. Bardzo mi przykro, ale jestem o tym przekonany: nie ma w świecie miłości. Fizjologia - owszem, rodzina - owszem... Ten twój Kasaczeuski to dureń, który szuka czarodziejek tam, gdzie ich nie ma. Czarodziejki dawno wymarły.
Przebijał się jednak przez jego słowa, mimo pijackiej zawadiackości, jakiś smętek i Morszcz to wyczuł. Więc powiedział prosząco, serdecznie:
- A może one istnieją, nie wymarły, tyle tylko, że ty ich nie zauważasz, gdyż jesteś krótkowidzem i nie umiesz szukać?!
- Nie wiem - mrocznie odburknął Hrabouski. - W każdym bądź razie ja ich nie widziałem.
- Cóż, on ma pewnie szczególne oczy, kiedy widzi piękno nawet tam, gdzie my niczego, oprócz gnoju, nie zauważamy. Pamiętasz jego Wiatraki? Krzyże nad równiną stopniał śnieg, wyjątkowo sucho jest koło stogu słomy, przy nim właśnie wita wiosnę stary koń. Świetne. Czy ty wiesz, że my sami jesteśmy winni, że zanika romantyzm: odzwyczailiśmy się widzieć piękno choćby w beczce z zieloną wodą, stojącej przy płocie, albo w złamanej wierzbie. Dawno nie mamy spojrzenia dziecka, nie oczekujemy od życia czegokolwiek niezwykłego. Tacy zaś jak on zawsze pozostają trochę dziećmi. On czeka, wierzy, a życie coś z tego spełni. Wiem przecież, że we wszystkim potrafi dopatrzeć się czegoś wyjątkowego. Okoliczności, które nas mogą tylko rozśmieszyć, u niego układają się to w bajkę, to w poezję. My zaś, starzy empirycy, zostaniemy durniami nawet z takiego punktu widzenia. Bo on nie ominie niczego, co jest wyjątkowe i piękne.
Hrabouski tak się skrzywił, jakby go bolały zęby.
- Ach, jakże chętnie zaopatrzyłbym go w czarodziejskie kalosze Andersena! Jakimiż durniami okazaliby się ci świeżo upieczeni romantycy, gdyby ich postawić twarzą w twarz z rzeczywistością, z powszednią rzeczywistością, trochę tylko po wierzchu kolorowaną. Jakże chętnie coś takiego zobaczyłbym!
- Dureń!
Kasaczeuski wymknął się, nie czekając na koniec rozmowy. Wstrętne to! Głupie, pijackie rozmówki i nic więcej. Zapamiętał tylko, że w ostatniej chwili w tamtym towarzystwie wybuchła jakaś kłótnia.
Wyszedł z miasteczka i skierował się ku diunom. Głupie to wszystko, głupie! Przecież on nigdy nie był romantykiem - ot, szukał czegoś niecodziennego, bez czego życie jest ciężkie, niemożliwe. Wściekał się szczególnie na to, iż Krabouski przeglądał książkę, która leżała otwarta na stole.
Nad zimnym morzem płynęła noc, przeciągały rzadkie pierzaste obłoki. Morze tak bogate jak ludzka dusza toczyło na piasek leniwe fale. O, morze, morze! To jednak nie tutaj na twoich ubogich brzegach, na które aż dotąd fale wyrzucają odłamki bursztynowego pałacu, to jednak nie na tych brzegach zrodziła się bajka, to pewnie nie tutaj jej miejsce? Ale przecież i tutaj musiały się pojawiać kohorty żołnierzy w miedzianych hełmach. Bo niby skąd mumie faraonów mają oczy z bursztynu, z twoich, morze, bursztynów? Leżałeś spokojnie, zielonoszkliste, rozszeptane drobnymi falami. We mgle płynęły po tobie statki hanzeatyckie, płynęły też do brzegów Gotlandii, do Rugii, na której jeszcze nie wystygły popioły chramów Światowida, galary białoruskiego kniazia Wiaczka.
Holendrzy perły rabują pudami,
Uginają się konie pod skarbami,
Przy złotych przęślicach ich żony siedzą,
A świnie ze srebrnych koryt tam jedzą!
Biegną bystronogie konie mórz, płyną po falach niezwykłe statki i okręty. Morze, morze! O świcie, kiedy mgła otula twoje wody, może nawet sam "Latający Holender", statek skazany na wieczną wędrówkę, mknie przez nie?! Wiatr wydyma różowe żagle, które stają się podobne do dziewiczych piersi. Pod masztem stoi kapitan, stoją znieruchomiali wachtowi. Raz do roku, gdy zawieje wiatr z nad lądu, ze statku spuszcza się szalupę. Kapitan przekazuje samotnemu rybakowi torbę z listami, które nie znajdą adresatów, gdyż dawno umarli. Ale widma nie ulegają czasowi. I znowu, i znowu, raz do roku, tęskniąc do lądu, marynarze wysyłają listy do ojców, którzy nie doczekali się swoich awanturniczych synów, do sióstr, które wypłakały swoje oczy, do narzeczonych o złocistych warkoczach.
Morze jest lustrzane. Znów to przychodzi, to znika bezgłośny sen. Noc powoli zaczęła się rozjaśniać, przedświtowa mgła smugami wisi nad morzem. Pobłyskuje szarym, perłowym błękitem. Płynie dokądś nad łodzią, kołysze się, pasemkami unosi do nieba.
Łódź także kołysze się. Pełno rosy we włosach. Sen skłania głowę ku burcie łodzi. W taki właśnie czas nadchodzą sny i zwidzenia.
I dlatego Kasaczeuski omal nie krzyknął, kiedy w pobliżu, ledwie widoczna za mgłami ujawniła się sylwetka statku. Kształtny, o pięknych zarysach, o trzech masztach, o rozpiętych żaglach na rejach, płynął powoli. Mogło się wydawać, że to tylko sen, ale przecież zostawały za nim, po obu jego burtach wzburzone fale, ledwie we mgle dostrzegalne.
Kasaczeuski, podobnie jak większość współcześników, był zupełnym profanem, jeśli chodzi o dawne statki, teraz jednak nawet on, przecierając oczy, krzyknął ze zdziwienia: statek z siedemnastego stulecia, wyzierający z mgły, szybki jak widmo, przepływał przed nim. Lawon, gdyby sam tego nie widział, za nic nikomu nie uwierzyłby. Własnym jednak oczom musiał wierzyć. Statek płynął tuż obok - piękny, zwrotny.
Jeszcze wydawało mu się, że śni. Nie! Wzdłuż burty, wsparci o pyzate balaski, połączone między sobą żelaznym łańcuchem, stali nieruchomi, niewyraźni we mgle marynarze.
Co to ma znaczyć? Czyżby pomieszało mu się w głowie albo też może naprawdę w połowie dwudziestego wieku pływają po morzach statki-widma? Nie, to jednak tylko sen.
Ledwie o tym pomyślał - gdy usłyszał spokojny, martwy głos, wydający rozkazy.
Kasaczeuski słyszał o tym, iż w holenderskiej mowie przeciąga się samogłoski. W dodatku czytał przecież Dyla Sowizdrzała, gdzie zdarzały się słowa holenderskie w oryginale. Ale teraz wcale o tym nie myślał. Po prostu czuł całym sobą, że to muszą być właśnie holenderskie słowa.
Do diabła! Jaki jednak głos, jak bardzo martwy głos!
I niemal w tej samej minucie posłyszał drugi głos - młodszy i żałosny w brzmieniu, o coś proszący. Tym razem wydało mu się, że mowa jest niemiecka, którą trochę znał. Dobiegały do niego nawet poszczególne słowa:
- Moja narzeczona... narzeczona... Czeka na mnie... Proszę się nade mną zlitować... To prawie tutaj, to tak blisko...
W odpowiedzi rozległ się znów ów martwy głos, niezrozumiałe słowa.
- Maria! Maria! - znowu było słychać żałosny, młody głos. - Maria!
Kasaczeuski poczuł, że włosy zaczynają mu stawać dęba. W młodzieńczym głosie czuło się tyle pragnienia, odwiecznej tęsknoty, że poeta uczuł, iż mrówki przebiegły mu po grzbiecie.
- Puśćcie go! - krzyknął schrypniętym głosem Kasaczeuski.
Coś właśnie przeleciało nad burtą i plasnęło o wodę, statek zaś zmienił swój kurs, zaczął stopniowo się oddalać, aż ostatecznie rozpłynął się w tumanie.
Tylko jeszcze gdzieś tam rozlegał się głos, błagający z taką żarliwością i jednocześnie beznadziejnością, że wydawało się, iż musi pociemnieć światło. To już było w jeszcze innej mowie. Tylko to:
- Mario! Mario! Tammuzie! Wielki Pan umarł!
Kasaczeuski uderzył w wiosła, żeby dopłynąć do miejsca, gdzie coś wpadło do wody. Znalazł się zupełnie blisko i ujrzał pękatą o dziwnym kształcie butelkę, która unosiła się na fali, połyskując mokrym szkłem.
Wyciągnął po nią rękę w przekonaniu, że butelka jednak rozpłynie się w powietrzu. Ale ręce poczuły jej materialny ciężar. Położył ją na dnie łodzi, sam zaś siedział przez dłuższy czas z zamkniętymi oczyma. Gdy wreszcie ponownie je otworzył, butelka znajdowała się na miejscu, przez szkło widziało się pożółkły zwitek papieru. Serce biło tak mocno, że Lawon oblał głowę wodą, jej krople wpadły mu za kołnierz. Potem począł machinalnie wiosłować ku brzegowi.
Dopiero wtedy, gdy zobaczył diuny, gdy mgła zaczęła się rozpełzać, Kasaczeuski wziął butelkę do ręki, zaczął oczyszczać jej szyjkę. Na jego dłoni znalazł się zwitek pożółkłego papieru. Ostre pismo gotyckie, które trudno było przeczytać.
"Anno Domini 1657. Boże, bądź litościwy dla dusz marynarzy! Ja, Christian Raabe, marynarz z przeklętego statku, błąkam się od niepamiętnych już czasów. Czemu nie słuchałem rodziców, czemu uciekłem na ukochane, straszliwe morze? przecie na mnie czekają w domu. Dni przebiegają nad nami jak minuty, lata - jak dni. Nie wiem, czy żyją jeszcze ci, których kochałem. Jeżeli ktoś wyłowi to moje ostatnie pozdrowienie, niechaj odniesie je do miasta na ulicę Józefitów, do domu przy starej wieży, na jego pierwsze piętro. Wybacz mi, siwa matko! Wybacz mi, Mario! Na próżno pielęgnowałaś swój ślubny mirt. Będziemy pływać, dopóki nie pochłonie nas morze, nie bez powodu bowiem nasz statek nazywa się "Latający Holender"...
Lawon stanął na brzegu zupełnie zdezorientowany. Co to wszystko ma znaczyć? Miraż? Ale trzyma przecież w ręku butelkę. Żart? Ale kogo stać na zainscenizowanie takiego właśnie żartu? Skąd wziął się ten stary, szybki jak pieśń, statek? Nie, to niemożliwe. Zostaje jedyne wytłumaczenie: zwariowałem i wszystko to napisałem sam w jakimś transie. Ale to także nie jest, prawdopodobne. Mój Boże, cóż to takiego się dzieje?
Jednego tylko był pewny. Cały ten wypadek jest dziwny, niezrozumiały, oznacza coś niebywałego. Jeśli do reszty nie chce zwariować, powinien udać się pod ten stary adres, sprawdzić czy zachował się ten stary dom. Po prostu, ze zwykłej ciekawości.
Co to jednak wszystko znaczy? Co?