38823.fb2 Lataj?cy Holender - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Lataj?cy Holender - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

- A ja... a ja... jakiż ze mnie dureń, omal nie uwierzyłem w coś niemożliwego! No bo przecież... skoro przekazują listy z "Latającego Holendra", skoro zachował się ten dom obok starej wieży - to niby dlaczego nie mógłby mieszkać w nim cień minionego, który przetrwał trzy stulecia i właśnie chce się otruć?

Spoważniała.

- Nie należy z tego się śmiać. Gdybym nie przekonała się, że pan w to wszystko choć przez minutę wierzy, wyprosiłabym natychmiast za drzwi. Może pan jest w rzeczywistości inny, ale dzięki tej chwili wiele można panu wybaczyć.

- Pani ma rację - niezupełnie poważnie powiedział Lawon. - Skąd jednak ów statek?

- Nic w tym nadzwyczajnego. Kiedy jechaliśmy tutaj, wiele mówiono o tym, że konieczny jest statek. Prawdopodobnie znaleźli gdzieś coś wysłużonego, odremontowali, ucharakteryzowali na coś dawnego - i tak to wszystko się odbyło.

Lawon surowym głosem:

- A więc to był czyjś żart. Głupi żart, niegodny autentycznych ludzi. Ja, oczywiście, niezupełnie uwierzyłem, jednak...

- Jednak w głębi pańskiej duszy żyła jakaś wiara. To dobrze.

- To dla mnie kara - powiedział Lawon. - Za bardzo zamknąłem się w sobie. Diuny, morze, zachody słońca, książki. W walce z realnością życia usunąłem się na stronę i oberwałem po głowie... Źle mi, czuję się pokrzywdzony...

Oburzyła się.

- Proszę mi wybaczyć, ale to bzdura. Wszystko odbyło się tak, jak trzeba. Przez chwilę uwierzyliśmy, że baśni nie usypuje się z piasku. Jak panu nie wstyd narzekać na życie? Mnie bywa ciężej: chyba nie ma na świecie bardziej prozaicznych ludzi, niż aktorzy. To są realiści aż do szpiku kości, gdyż pałac księżniczki to dla nich po prostu płótno, odpowiednio zachlapane farbą. To są dobrzy ludzie, trudno jednak z nimi wytrzymać - trzeba wszystko ukrywać w duszy i udawać kocicę.

Lawonowi zrobiło się przykro. Ujawnił się jako ktoś mniej odporny niż ta dziewczyna. Powiedział zwyczajnie:

- Naczytałem się starych ballad. Są przecież czarujące. I oto zdarzyło się tak, jak w którejś z nich:

Statek przez morza mknie w czarodziejskim śnie,

Od trzystu lat nie mamy spokoju.

Niechaj dziewczyna nie czeka na mnie,

Niech mirt zasuszy, który czeka mnie -

My nie wrócimy nigdy do domu...

- Żyłem tą legendą i właśnie...

Maria uśmiechnęła się:

- Dzięki Bogu, że tak się stało. Trochę nastroju i legendy, to dobrze, choć cała ta legenda w naszych czasach, to coś zabawnego tylko. No, bo proszę sobie wyobrazić, że pan znajduje trzechsetletnią dziewczynę, a ja ujrzałam marynarza w zardzewiałym pancerzu. Przecież miałby chroniczny katar, trudno bowiem przeżyć trzysta lat we mgle na pokładzie statku i nie ulec tej obrzydliwej chorobie. Na pewno zwróciłby się do mnie w taki jakiś sposób: "Prze Bóg, otemknijcie, panno, to ja niezbożny junosza!"

Chwilę milczała.

- Niestety, legendy w naszych czasach nie powstają. Ale, żebyśmy nie stali się do reszty nieczuli, żebyśmy się nie stali ludźmi, którzy tylko myślą o pieniądzach, powinna ona znajdować się po trochu we wszystkim: w kawałku chleba, w marzeniu grubasa, który siedzi zagapiony w spławik, w metalu pod młotem, nawet w tym, że człowiek niekiedy biegnie ku leśnej przesiece, aby rozłożyć ognisko, jak to działo się wtedy, gdy dużo było podań, a mało chleba.

- I nawet, żeby była w tym człowieku, który wtargnął do cudzego mieszkania i zanudza jego mieszkańców, co wcale nie myślą o truciźnie.

- I nawet w tym człowieku - orzekła spokojnie.

- I tak jest bardzo dobrze - ucieszył się Kasaczeuski.

Obojgu zrobiło się lekko i wesoło, jakby różne troski odeszły w przeszłość.

- Niech pan pije herbatę - przypomniała. - Całkiem wystygnie... A jednak to bardzo głupi żart. W taki sposób można zabić w człowieku to, co jest w nim szlachetne.

- To nie jest takie łatwe - z przekonaniem odparł Kasaczeuski.

- Żart zaplanowany dokładnie i w sposób... szczególnie złośliwy. O, są u nas wielcy od tego specjaliści! Dlatego tak ich nie cierpię. Nie znoszę błazeństwa i wulgarności. Powierzchowna elegancja, zadbany wygląd - tfu!

- Zostawmy to, Mario Siargiejeuna - uspokajająco poprosił Lawon. - Ja tam nie mam do nich żalu. Bierz ich licho! Nawet jestem zadowolony. Gorzej byłoby, gdyby wystawili mnie na pośmiewisko wielu ludzi, przed którymi wręczyłbym list pierwszej lepszej Marii, a potem odwieźliby do szpitala psychiatrycznego.

- Pan nie wszystko zrozumiał - odparła Maria. - Ten żart jest jak kij o dwóch końcach. Nie dali panu pierwszego lepszego adresu, ale właśnie mój. Chcieli uderzyć nie tylko w pana, ale i we mnie, bo ja zawsze wykpiwam sentymentalizm, uchodzę za osobę szorstką i ostrą, co to nie należy do rodzaju kotek, które wystarczy pogłaskać, żeby słodko mruczały.

- Inaczej mówiąc, pani po prostu nie chce wśród nich za taką uchodzić - zauważył Kasaczeuski.

Nie uchylała się:

- Owszem, ja zwyczajnie tym się brzydzę. Te ręce osiągną wszystko bez czyjejkolwiek pomocy.

- To tym rękom będzie bardzo trudno - uzupełnił Kasaczeuski.

- Za to będzie lekko na sercu. A co do rąk, cóż? Są zdrowe, chłopskie. To głupie przymykać na wszystko oczy. I dlatego tak się zachowuję: niezła aktorka i trudny człowiek. Reżyser Hrabouski na ogół ma mnie za chłopkę, za pomiotło w sukience... od czasu pewnego wydarzenia.

Dodała z naciskiem:

- To pociągający i przekonywujący podrywacz.

Kasaczeuski jakoś zawsze stawał w obronie nawet nie lubianych przez siebie ludzi.

- Co tam! Nie taki on znowuż zły chłop, jak to o nim mówią.

- To też prawda. Nie dlatego go nie lubię, że jest złym człowiekiem, ale że za takiego chce uchodzić. To bardzo niedobrze, jeśli ktoś zgrywa się na rozpuszczonego, skoro nim nie jest. A więc jest słaby, nie chce przeciwstawiać się swojemu środowisku.

- Skąd pani pochodzi? - z uśmiechem zapytał Kasaczeuski.

- Z Mścisławia.

- O, mścisławianie nie dają się zjeść w kaszy. Teraz rozumiem, czemu ma pani taki języczek. To ludzie, którzy nie lubią umierać u siebie w domu.

- A pan skąd?

- Z Mohylewa.

- Ooo! - Tym samym tonem powiedziała Jakubowicz: - Teraz rozumiem, skąd się bierze pańska ufność. To u was, jeśli dobrze pamiętam, kapustę kiszono w studniach.

- Osobiście tego nie robiłem. Mnie jakoś zawsze wydawało się, że kapusta ze studni nie może być smaczna.

- Aaa, to w takim razie pan na pewno w Wilnie poznał swoją wronę i kulebiakę mierzył łokciami. Bardzo mi miło!