38936.fb2
W dniu, w którym odkryła trzeci list, nie spodziewała się niczego niezwykłego. Był to zwykły letni dzień w Bostonie – gorący i wilgotny. Podano w dzienniku, że jak zazwyczaj w taką pogodę, doszło do kilku napadów i dwóch morderstw.
Teresa siedziała w pokoju redakcyjnym i szukała danych o dzieciach autystycznych. „Boston Times” dysponował doskonałą bazą danych o artykułach opublikowanych w poprzednich latach w różnych czasopismach. Za pośrednictwem komputera miała również dostęp do biblioteki Harvardu oraz Uniwersytetu Bostońskiego. Zbiory składające się z dziesiątków tysięcy artykułów ułatwiały poszukiwania, zbieranie danych i pozwalały znacznie oszczędzić czas.
Po dwóch godzinach Teresa znalazła blisko trzydzieści tekstów napisanych w ciągu ostatnich trzech lat i opublikowanych w czasopismach, o których nigdy nie słyszała. Sześć tytułów zapowiadało się interesująco. W drodze do domu miała przejeżdżać obok Harvardu i postanowiła, że wtedy je odbierze.
Już miała wyłączyć komputer, gdy nagle przyszła jej do głowy pewna myśl i cofnęła rękę? Dlaczego nie? – zadała sobie w duchu pytanie. – To strzał na chybił trafił, ale co mam do stracenia?
Usiadła przy biurku, ponownie wybrała dostęp do bazy danych Harvardu i wystukała słowa: LIST w bUTELCE. W systemie bibliotecznym artykuły są układane tematycznie lub według nagłówka. Teresa zdecydowała się na wyszukiwanie według nagłówka, by przyśpieszyć procedurę. Na ogół klucz tematyczny pozwalał odnaleźć więcej artykułów, ale przeglądanie ich było bardzo nużące, a ona nie miała na to czasu.
Lista ją zdumiała. Z tuzin różnych artykułów, które napisano na ten temat w ciągu ostatnich kilku lat! Większość z nich opublikowano w periodykach naukowych, a ich tytuły sugerowały, że butelki wykorzystano do badań prądów oceanicznych.
Trzy artykuły wydawały się interesujące, spisała tytuły, żeby również i ich odbitki zabrać z biblioteki w drodze do domu.
Panował duży ruch, samochody posuwały się powoli. Pokonanie odległości z redakcji do biblioteki, zrobienie odbitek dziewięciu wybranych artykułów zabrało jej więcej czasu, niż przewidywała. Późno dotarła do domu, telefonicznie zamówiła kolację z pobliskiej chińskiej restauracji i usiadła na kanapie z trzema artykułami o listach w butelkach.
Pierwszy tekst, który wybrała, ukazał się na łamach „Yankee” przed rokiem w marcu. Opisano w nim historię listów pozostawianych w butelkach i przytoczono przykłady butelek wyrzuconych na brzeg Nowej Anglii w ciągu ostatnich kilku lat. Niektóre ze znalezionych listów były naprawdę godne wzmianki. Teresie szczególnie spodobał się fragment tekstu o Paolinie i wikingu Ake.
Ojciec Paoliny znalazł w butelce list wysłany przez młodego szwedzkiego marynarza Ake. Ake nudził się w czasie kolejnej morskiej wyprawy, nakreślił kilka słów skierowanych do młodej, ładnej kobiety z prośbą, żeby odpisała. Ojciec przekazał list Paolinie, ta zaś napisała do Ake. Po pierwszym liście nadszedł kolejny, potem następne. Kiedy Ake odwiedził Sycylię, by odwiedzić Paolinę, uświadomili sobie, że bardzo się kochają. Niedługo potem wzięli ślub.
Pod koniec artykułu Teresa natrafiła na dwa akapity poświęcone listowi wyrzuconemu na plażę Long Island:
Większość listów wysyłanych w butelkach zawiera prośbę do znalazcy o odpowiedź. Nadawca ma bowiem nadzieję na długotrwałą korespondencję. Czasami jednak nadawca nie oczekuje odpowiedzi. Właśnie taki list, wzruszający hołd dla utraconej miłości, znaleziono w zeszłym roku na Long Island. Oto jego fragment:
Czuję pustkę w duszy, nie mogąc trzymać Cię w ramionach. Wśród tłumu szukam Twojej twarzy – wiem, że to niemożliwe, ale nie mogę nic na to poradzić. Moje poszukiwanie Ciebie jest nie kończącą się pogonią skazaną na przegraną. Rozmawialiśmy o tym, co się zdarzy, gdybyśmy zostali zmuszeni do rozstania, ale nie potrafię dotrzymać obietnicy, którą złożyłem Ci tamtej nocy. Przepraszam, Najdroższa, ale nigdy nikt Cię nie zastąpi. Słowa, które Ci wyszeptałem, były głupie, i wtedy powinienem o tym wiedzieć. Pragnąłem Ciebie i tylko Ciebie, a teraz gdy odeszłaś, nikogo już nie pragnę. Póki śmierć nas nie rozłączy – wyszeptaliśmy w kościele. Zacząłem wierzyć, że słowa te są prawdziwe tylko do dnia, w którym i mnie śmierć zabierze z tego świata.
Przerwała jedzenie i gwałtownie odłożyła widelec.
To niemożliwe! To po prostu nie może być… Ale… ale… czy mógłby to być kto inny?
Otarła czoło i zauważyła, że trzęsą się jej ręce. Jeszcze jeden list? Przełożyła kartkę i zerknęła na nazwisko autora. Artykuł napisał doktor Arthur Shendakin, wykładowca historii w Boston College, co oznaczało…
…że musi mieszkać w pobliżu.
Zerwała się i wyciągnęła z regału książkę telefoniczną. Było w niej około dziesięciu Shendakinów, chociaż tylko dwóch wchodziło w rachubę. Oba nazwiska poprzedzała litera „A” jako inicjał imienia. Teresa zerknęła na zegarek, zanim sięgnęła po telefon. Dziewiąta trzydzieści. Późno, ale nie za późno. Wystukała numer. Odezwała się kobieta, która powiedziała, że to pomyłka. Kiedy Teresa odłożyła słuchawkę, zdała sobie sprawę, że zaschło jej w gardle. Poszła do kuchni i nalała sobie szklankę wody. Upiła długi łyk, odetchnęła głęboko i wróciła do telefonu.
Upewniła się, że wystukała prawidłowy numer i czekała na sygnał.
Raz.
Dwa.
Trzy razy.
Przy czwartym sygnale straciła nadzieję, ale przy piątym usłyszała, że ktoś podnosi słuchawkę.
– Halo – odezwał się mężczyzna. Sądząc z brzmienia głosu, musiał mieć około sześćdziesięciu lat, uznała Teresa. Odchrząknęła.
– Mówi Teresa Osborne z „Boston Times”. Czy to pan Arthur Shendakin?
– Przy telefonie – odparł nieco zdziwiony.
Uspokój się – nakazała sobie w duchu.
– Dobry wieczór. Dzwonię do pana, ponieważ chciałam się dowiedzieć, czy jest pan tym Arthurem Shendakinem, który w zeszłym roku opublikował w magazynie „Yankee” artykuł o listach w butelkach.
– Tak, to ja go napisałem. Czy mogę pani w czymś pomóc?
Poczuła, że zwilgotniała jej dłoń trzymająca słuchawkę.
– Zaciekawił mnie jeden list, który, jak pan napisał, znaleziono na Long Island. Wie pan, o czym mówię?
– Czy mogę zapytać, dlaczego to panią interesuje?
– Tak. „Times” rozważa możliwość opublikowania artykułu na ten sam temat i bylibyśmy wdzięczni za kopię tego listu.
Skrzywiła się, słysząc kłamstwo we własnych ustach, ale ujawnienie prawdy wydawało się jej jeszcze gorsze. Jak by zabrzmiała? „Cześć! Jestem zauroczona pewnym mężczyzną, który wysyła listy w butelkach, i zastanawiam się, czy nie napisał listu, który pan znalazł?”
Shendakin odpowiedział z ociąganiem.
– Sam nie wiem. Właśnie ten list zainspirował mnie do napisania całego artykułu… Muszę się zastanowić.
Teresa poczuła skurcz w gardle.
– Zatem ma pan ten list?
– Tak. Znalazłem go dwa lata temu.
– Panie Shendakin, mogę pana zapewnić, że jeśli pozwoli nam pan wykorzystać list, chętnie zapłacimy panu jakąś niewielką kwotę. Nie potrzebujemy oryginału listu. Wystarczy nam kopia, więc de facto zachowa go pan.
Zorientowała się, że jej rozmówca jest zaskoczony.
– O jakiej kwocie mówimy?
– Nie wiem, wymyśliłam to od ręki. Ile chcesz?
– Jesteśmy gotowi zaproponować panu trzysta dolarów. Oczywiście, będzie pan wymieniony jako znalazca listu.
Zawahał się na moment.
Teresa odezwała się znowu, uprzedzając ewentualną odmowną odpowiedź.
– Panie Shendakin, rozumiem, że obawia się pan, iż pański artykuł i nasz tekst okażą się podobne. Zapewniam pana, że w istocie będą się bardzo różniły między sobą. Przygotowywany przez nas artykuł dotyczy kierunków, w których pływają butelki – rozumie pan, chodzi o prądy morskie i tak dalej, Chcemy zamieścić kilka autentycznych listów, żeby zainteresować naszych czytelników ludzkim aspektem tego tematu.
– Skąd pochodził?
– Cóż…
– Proszę, panie Shendankin. To dla mnie tak wiele znaczy.
Umilkł na dłuższą chwilę.
– Tylko kopię? Tak!
– Oczywiście. Podam panu numer faksu. Może pan przesłać ksero pocztą. Czy mam wystawić czek na pana?
Zawahał się, zanim odpowiedział.
– Tak… tak sądzę. – W jego głosie brzmiała niepewność, jakby postawiono go w sytuacji przymusowej, z której nie potrafił znaleźć wyjścia.
– Dziękuję, panie Shendakin.
Zanim zdążył zmienić zdanie, Teresa podała mu numer faksu, wzięła od niego adres i zanotowała sobie, że musi rano wypełnić przekaz. Doszła do wniosku, że czek z jej konta osobistego mógłby mu się wydać podejrzany.
Nazajutrz zadzwoniła do biura Shendakina w Boston College i zostawiła mu wiadomość, że wysłała pieniądze. Poszła do pracy. Kręciło się jej w głowie. Nie potrafiła myśleć o niczym innym oprócz tego, że ktoś znalazł trzeci list. Nadal nie wiedziała, czy list napisał ten sam mężczyzna, ale jeśli tak, to nie miała pojęcia, jak powinna postąpić. Prawie całą noc rozmyślała o Garretcie. Próbowała wyobrazić sobie, jak wygląda, co lubi robić. Nie rozumiała własnych uczuć, ale doszła do wniosku, że pozwoli, aby o wszystkim zadecydował trzeci list. Jeśli nie napisał go Garrett, zamknie tę sprawę. Przestanie szukać w Internecie, nie będzie próbowała odnaleźć innych listów. Jeśli zaś okaże się, że nie może pozbyć się obsesji, wyrzuci wcześniejsze dwa listy. Nie dopuści do tego, by ciekawość zniszczyła jej życie.
Z drugiej strony, jeśli ten list napisał Garrett…
Nie wiedziała, co zrobi. Jakaś jej część liczyła na to, że tak nie jest, wtedy nie musiałaby podejmować decyzji.
Podeszła do swojego biurka i celowo zatrzymała się przy nim na dłużej, nie ruszyła prosto do faksu. Włączyła komputer, zadzwoniła do dwóch lekarzy, z którymi musiała porozmawiać o tekście do przygotowywanej przez siebie kolumny, nagryzmoliła kilka zdań o nowych tematach. Gdy już skończyła się krzątać, niemal udało się jej przekonać siebie samą, że listu nie napisał Garrett. Pewnie tysiące listów pływało w morzach – powiedziała sobie. – Bardziej niż pewne, że napisał go ktoś inny.
Kiedy nie mogła już myśleć o niczym innym, podeszła do faksu i zaczęła przeglądać stos nadesłanych dokumentów. Jeszcze ich nie posortowano. Wśród kilkudziesięciu kartek zaadresowanych do różnych osób znalazła kilka ze swoim nazwiskiem. Przyjrzała się im bliżej. Zauważyła – tak jak w poprzednich listach – sylwetkę żaglowca w prawym górnym rogu. List ten był krótszy od poprzednich i zdążyła go przeczytać, zanim wróciła do biurka. Ostatni akapit Arthur Shendakin zacytował w artykule.
Dwudziesty piąty września 1995
Droga Catherine,
Już miesiąc minął od czasu, gdy pisałem po raz ostatni. Upłynął o wiele wolniej niż zwykle. Życie mija teraz jak krajobraz za oknem samochodu. Oddycham, jem i śpię, jak zawsze to robiłem, ale czynię to zupełnie bezwolnie, nie mam żadnego celu. Po prostu unoszę się na powierzchni jak listy, które do Ciebie wysyłam. Nie wiem, dokąd zmierzam ani kiedy tam dotrę.
Nawet praca nie łagodzi bólu. Mogę nurkować dla własnej przyjemności lub pokazywać innym, jak to się robi, ale gdy wracam do sklepu, bez Ciebie wydaje się taki pusty. Sprawdzam magazyn i zamawiam tak, jak zawsze to robiłem, ale nawet teraz oglądam się czasem przez ramię i wołam Cię. Gdy piszę te słowa, zastanawiam się, kiedy i czy w ogóle to się zmieni.
Czuję pustkę w duszy, nie mogąc trzymać Cię w ramionach. Wśród tłumu szukam Twojej twarzy – wiem, że to niemożliwe, ale nie mogę nic na to poradzić. Moje poszukiwanie Ciebie jest nie kończącą się pogonią skazaną na przegraną. Rozmawialiśmy o tym, co się zdarzy, gdybyśmy zostali zmuszeni do rozstania, ale nie potrafię dotrzymać obietnicy, którą złożyłem Ci tamtej nocy. Przepraszam, Najdroższa, ale nigdy nikt Cię nie zastąpi. Słowa, które Ci wyszeptałem, były głupie i wtedy powinienem o tym wiedzieć. Pragnąłem Ciebie i tylko Ciebie, a teraz, gdy odeszłaś, nikogo już nie pragnę. Póki śmierć nas nie rozłączy… wyszeptaliśmy w kościele. Zacząłem wierzyć, że słowa te są prawdziwe tylko do dnia, w którym i mnie śmierć zabierze z tego świata.
Garrett
– Deanna, masz wolną chwilę? Muszę z tobą pomówić.
Deanna oderwała spojrzenie od komputera i zdjęła okulary.
– Oczywiście, że mam. O co chodzi?
Teresa bez słowa położyła na biurku trzy listy. Deanna brała je jeden po drugim z oczyma rozszerzonymi zdumieniem.
– Skąd masz pozostałe dwa listy?
Teresa wyjaśniła, w jaki sposób natrafiła na ich ślad. Kiedy skończyła mówić, Deanna w milczeniu przeczytała listy. Teresa usiadła na krześle po drugiej stronie biurka.
– A więc to tak – powiedziała, odkładając ostatni list – trzymałaś to w tajemnicy.
Teresa wzruszyła ramionami.
– Chodzi o coś więcej niż znalezienie listów, prawda?
– Co masz na myśli?
– To – zaczęła Deanna z przebiegłym uśmiechem – że nie przyszłaś do mnie z powodu listów. Przyszłaś, bo zainteresował cię Garrett.
Teresa otworzyła usta, by zaprzeczyć, ale Deanna roześmiała się głośno.
– Nie miej takiej zaskoczonej miny, Tereso. Nie jestem zupełną idiotką. Wiedziałam, że od kilku dni coś się dzieje. Byłaś roztargniona, nieobecna myślami. Zamierzałam zapytać cię o przyczynę, ale doszłam do wniosku, że kiedy będziesz gotowa, sama mi powiesz.
– Sądziłam, że nad wszystkim panuję.
– Być może inni niczego nie zauważyli. Znam cię dostatecznie długo, by zorientować się, że coś cię gryzie. – Znowu się uśmiechnęła. – Opowiedz mi, co się dzieje.
Teresa zamyśliła się na chwilę.
– To naprawdę dziwne. Chodzi mi o to, że nie potrafię przestać o nim myśleć i nie rozumiem dlaczego. Zupełnie jakbym znowu była w szkole średniej i zadurzyła się po uszy w kimś, kogo nigdy nie spotkałam. Tym razem jest podobnie. Nie tylko nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą, ale nawet go nie widziałam. Niewykluczone, że właśnie skończył siedemdziesiątkę.
Deanna oparła się wygodniej i pokiwała głową.
– To możliwe, ale tak nie myślisz, prawda?
– Nie, chyba nie.
– Ani ja – przytaknęła Deanna i znowu wzięła listy do ręki. – Z ich treści wynika, że zakochali się w sobie, kiedy byli młodzi. Nie pisze nic o dzieciach, uczy nurkowania i wspomina Catherine tak, jakby byli małżeństwem tylko przez kilka lat. Wątpię, żeby był bardzo stary.
– Ja też.
– Chcesz wiedzieć, co o tym myślę?
– Naturalnie.
Deanna ostrożnie dobierała słowa.
– Uważam, że powinnaś pojechać do Wilmington i spróbować odnaleźć Garretta.
– Ale wydaje mi się to… takie śmieszne, nawet dla mnie…
– Dlaczego?
– Ponieważ nic o nim nie wiem.
– Tereso, wiesz o wiele więcej o Garretcie niż ja o Brianie, zanim go poznałam. Poza tym nie każę ci wychodzić za niego za mąż. Powiedziałam, że powinnaś pojechać i go odnaleźć. Może stwierdzisz, że w ogóle ci się nie podoba, ale przynajmniej będziesz o tym wiedziała? Cóż to szkodzi?
– A jeśli… – Teresa urwała, a Deanna dokończyła za nią.
– A jeśli nie jest taki, jak go sobie wyobraziłaś? Tereso, już teraz mogę ci zagwarantować, że nie będzie taki, jak myślisz. Nigdy tak nie jest. Moim zdaniem jednak to nie powinno mieć żadnego wpływu na twoje decyzje. Szczerze ci radzę – jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś więcej, jedź. W najgorszym wypadku stwierdzisz, że nie jest mężczyzną, jakiego szukałaś. Co wtedy? Po prostu wrócisz do Bostonu, ale będziesz znała odpowiedź. Czy może być bardzo źle? Prawdopodobnie nie gorzej niż teraz.
– Nie uważasz, że to wariactwo?
Deanna pokręciła głową.
– Tereso, od dawna na to czekałam. Tak jak ci powiedziałam na wakacjach. Zasługujesz na to, by znaleźć mężczyznę, z którym mogłabyś dzielić życie. Teraz nie wiem, czy uda ci się to z Garrettem. Gdybym się miała założyć, powiedziałabym, że prawdopodobnie do niczego nie dojdzie. Jednak to nie oznacza, że nie należy próbować. Gdyby każdy, kto uważał, że mu się nie uda, nawet nie spróbował, to gdzie bylibyśmy dzisiaj?
Teresa milczała chwilę.
– Za dużo w twoich słowach logiki…
– Jestem od ciebie starsza i wiele przeszłam. Życie mnie nauczyło, że czasami trzeba zaryzykować. Moim zdaniem nie podejmujesz wielkiego ryzyka. Nie opuszczasz męża ani rodziny, aby kogoś odnaleźć, nie porzucasz pracy ani nie wyjeżdżasz z kraju. W końcu nie wybierasz się na koniec świata. Jeśli czujesz, że powinnaś jechać, jedź. Jeśli nie chcesz jechać, nie jedź. To naprawdę jest proste. Poza tym Kevina nie ma w domu i zostało ci jeszcze sporo urlopu.
Teresa zaczęła zawijać pasmo włosów na palec.
– A moja kolumna?
– Nie martw się. Mamy w zapasie tekst, którego nie zamieściliśmy, ponieważ zamiast niego wydrukowaliśmy list. Możemy też dać kilka powtórek z ubiegłych lat. Większość gazet nie publikowała wtedy twojej kolumny, więc nawet się nie zorientują.
– W twoich ustach brzmi to tak prosto.
– Bo jest proste. Najtrudniejsze to odnaleźć Garretta. Uważam jednak, że w listach jest dość informacji, które możemy wykorzystać. Co powiesz na kilka telefonów i małe polowanko w komputerze?
Obie umilkły na dłuższą chwilę.
– Dobrze – odezwała się w końcu Teresa. – Mam nadzieję, że nie będę tego żałować.
– Od czego zaczynamy? – spytała Teresa.
Przestawiła krzesło tak, że znalazła się obok Deanny.
– Przede wszystkim sprawdźmy to, czego jesteśmy pewne. Po pierwsze, powinnyśmy założyć, że naprawdę ma na imię Garrett. Tak podpisał wszystkie listy i nie sądzę, żeby zawracał sobie głowę używaniem innego imienia niż własne. Ponieważ w grę wchodzą trzy listy, jestem przekonana, że to jego pierwsze lub drugie imię. W każdym razie na pewno tak się do niego zwracają.
– I – dodała Teresa – prawdopodobnie mieszka w Wilmington, w Wrightsville Beach lub w innej pobliskiej osadzie.
Deanna skinęła głową.
– We wszystkich listach wspomina o oceanie, oczywiście tam wrzuca butelki. Z ich tonu wynika, że pisze je, gdy czuje się samotny lub gdy myśli o Catherine.
– Tak właśnie sądzę. Nie wspominał w listach o żadnej specjalnej okazji. Opisywał codzienne życie i swoje odczucia.
– Tak – potwierdziła Deanna, kiwając głową. Była coraz bardziej podeskcytowana. – Wymienił też nazwę łódki…
– „Happenstance” – podpowiedziała Teresa. – Napisał, że odnowili łódź i razem żeglowali. To prawdopodobnie żaglówka.
– Zanotuj to – doradziła Deanna. – Może uda się nam dowiedzieć czegoś więcej przez telefon. Niewykluczone, że gdzieś rejestrują łodzie według nazwy. Chyba mogę zwrócić się do lokalnej gazety, żeby sprawdzili to dla nas. Czy było coś jeszcze w drugim liście?
– Nic mi nie przychodzi do głowy. Natomiast w trzecim liście jest trochę więcej informacji. Wynika z nich…
– Że Catherine naprawdę umarła – wtrąciła Deanna.
– Tak, poza tym prawdopodobnie Garrett jest właścicielem sklepu ze sprzętem do nurkowania, w którym pracowali oboje z Catherine.
– Trzeba to zapisać. Uważam, że to ważny ślad. Coś jeszcze?
– Chyba nie.
– To bardzo dobry początek. Może pójdzie nam łatwiej, niż sądziłyśmy. Zaczynamy dzwonić.
Deanna zatelefonowała najpierw do „Wilmington Joumal”. Przedstawiła się i poprosiła o rozmowę z kimś, kto zna się na łodziach. Po kilku przełączeniach trafiła do Zacka Nortona dziennikarza, który pisał na temat wędkarstwa sportowego oraz innych sportów morskich. Po wyjaśnieniu, że chce się dowiedzieć, czy jest prowadzony rejestr łodzi według nazw, usłyszała, że taki spis nie istnieje.
– Łodzie rejestruje się według numerów, podobnie jak samochody – oznajmił, przeciągając samogłoski. – Jeśli zna pani nazwisko właściciela, może pani poszukać nazwy łodzi w formularzu, o ile została wymieniona. Nie wymaga się podania tej informacji, a mimo to wiele osób ją umieszcza. – Deana nagryzmoliła na kartce: „Łodzie nie są rejestrowane według nazw” i pokazała Teresie.
– Ślad donikąd – powiedziała cicho Teresa.
Przyjaciółka przykryła dłonią słuchawkę i szepnęła:
– Może tak, może nie. Nie poddawaj się tak szybko.
Deanna podziękowała Zackowi Nortonowi i odłożyła słuchawkę. Przejrzała notatki, namyślała się chwilę, a potem postanowiła zadzwonić do biura numerów, by uzyskać informacje o sklepach ze sprzętem do nurkowania w rejonie Wilmington. Teresa przyglądała się, jak Deanna zapisuje nazwy i telefony jedenastu sklepów.
– Czy mogłabym jeszcze w czymś pomóc? – spytała telefonistka.
– Nie, dziękuję. Bardzo mi już pani pomogła. – Odłożyła słuchawkę, a Teresa spojrzała na nią z zaciekawieniem.
– O co masz zamiar zapytać, kiedy się dodzwonisz?
– Spytam o Garretta.
Teresie mocniej zabiło serce.
– Ot tak?
– Właśnie tak – przytaknęła Deanna z uśmiechem i wykręciła pierwszy numer. Skinęła ręką, by Teresa wzięła drugą słuchawkę. Obie czekały cierpliwie, aż zgłosi się sklep „Atlantyckie Przygody”. To była pierwsza nazwa, jaką im podano.
Kiedy wreszcie ktoś podniósł słuchawkę, Deanna wzięła głęboki oddech i zapytała uprzejmie, czy Garrett mógłby udzielić kilku lekcji.
– Przykro mi, podano pani zły numer – usłyszała Deanna. Przeprosiła i natychmiast się rozłączyła.
Pięć następnych rozmów zakończyło się tym samym. Nie zniechęcona Deanna zerknęła na następny numer z listy i go wystukała. Spodziewała się tej samej odpowiedzi, więc zaskoczyło ją, gdy mężczyzna, który odebrał telefon, zawahał się na chwilę, po czym spytał:
– Mówi pani o Garretcie Blake'u?
Garrett.
Na dźwięk jego imienia Teresa zamarła. Deanna potwierdziła, a mężczyzna mówił dalej.
– On pracuje w „Nurkowaniu na Wyspach”. Jest pani pewna, że nie możemy pani pomóc? Niedługo zaczynamy kilka kursów.
Deanna szybko zaczęła się tłumaczyć.
– Nie, przykro mi. Naprawdę muszę się uczyć u Garretta. Obiecałam mu, że się zgłoszę.
Odłożyła słuchawkę na widełki i uśmiechnęła się szeroko.
– Jesteśmy coraz bliżej.
– Nie mogę uwierzyć, że to było takie łatwe…
– Wcale nie było łatwe, jeśli się nad tym zastanowisz, Tereso. Byłoby niemożliwe, gdybyśmy miały tylko list, który ty znalazłaś.
– Uważasz, że to ten sam Garrett?
Deanna uniosła głowę.
– A ty tak nie uważasz?
– Nie wiem. Może.
Przyjaciółka wzruszyła ramionami, słysząc jej odpowiedź.
– Wkrótce się dowiemy. Coraz bardziej mnie to wciąga.
Deanna raz jeszcze zadzwoniła do biura numerów i spytała o telefon do urzędu, w którym w Wilmington rejestruje się łodzie. Po uzyskaniu połączenia przedstawiła się i poprosiła o skierowanie do kogoś, kto mógłby pomóc jej w sprawdzeniu pewnej informacji.
– Byliśmy z mężem na wakacjach – zaczęła, gdy zgłosiła się jakaś kobieta – i zepsuła się nam łódka. Znalazł nas taki miły pan i pomógł nam dostać się na brzeg. Nazywał się Garrett Blake, a pływał chyba na „Happenstance”, o ile się nie mylę. Chcę mieć pewność, nim o tym napiszę.
Deanna mówiła dalej, nie pozwalając tamtej kobiecie wtrącić nawet słówka. Opowiedziała jej, jak bardzo się bała i jak się ucieszyła, gdy Garrett ofiarował się im z pomocą. Dodała, że na Południu mieszkają mili ludzie, a w szczególności w Wilmington i zapewniła, że chce napisać artykuł o gościnności południowców oraz ich uprzejmości wobec obcych. Po takiej przemowie kobieta po drugiej stronie linii była gotowa jej pomóc.
– Skoro pani tylko sprawdza informację, a nie prosi o nic, czego pani nie wie, jestem pewna, że nie będzie z tym problemu. Proszę poczekać.
Deanna bębniła palcami po blacie biurka, gdy tymczasem ze słuchawki płynęła piosenka Barry'ego Manilowa. Po chwili kobieta się zgłosiła.
– Zobaczymy… – Deanna usłyszała stukot klawiatury, potem dziwny dźwięk. Wreszcie kobieta wypowiedziała słowa, które obie, Deanna i Teresa, chciały usłyszeć.
– Tak. Właśnie tak jest. Garrett Blake… Dobrze zapamiętała pani nazwisko, przynajmniej według naszych danych. Napisano tu, że łódź nosi nazwę „Happenstance”.
Deanna podziękowała jej gorąco i poprosiła o nazwisko, żeby „mogła napisać o jeszcze jednej osobie będącej wzorem gościnności i uprzejmości”. Po przeliterowaniu nazwiska kobiety, rozpromieniona, odłożyła słuchawkę.
– Garrett Blake – powiedziała z triumfującą miną. – Nasz tajemniczy nadawca nazywa się Garrett Blake.
– Nie mogę uwierzyć, że go znalazłaś.
Deanna pokiwała głową zdumiona, że udało się jej osiągnąć coś, w co sama wątpiła.
– Uwierz. Staruszka nadal umie szukać informacji.
– Z pewnością.
– Czy chciałabyś jeszcze coś wiedzieć?
Teresa zastanawiała się chwilę.
– Czy możesz dowiedzieć się czegoś o Catherine?
Deanna wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, ale warto spróbować. Zadzwonimy do „Wilmington Journal”, żeby sprawdzono, czy ukazała się jakaś wzmianka. Jeśli był to wypadek, to może o nim napisano.
Deanna zadzwoniła raz jeszcze do gazety i poprosiła o połączenie z działem miejskim. Niestety, po kilku rozmowach dowiedziała się, że egzemplarze archiwalne z ostatnich lat przeniesiono na mikrofisze i bez znajomości dokładnej daty nie da się łatwo dotrzeć do tekstu. Deannie, na jej prośbę, podano nazwisko osoby, z którą mogła skontaktować się Teresa, gdyby po przyjeździe chciała szukać tej informacji na własną rękę.
– Uważam, że to wszystko, co mogłyśmy teraz zrobić. Reszta zależy od ciebie, Tereso. Przynajmniej wiesz, gdzie go szukać.
Deanna podała jej kartkę z nazwiskiem. Teresa zawahała się. Przyjaciółka przyglądała się jej chwilę, potem odłożyła kartkę na biurko. Raz jeszcze podniosła słuchawkę.
– Do kogo teraz dzwonisz?
– Do biura podróży. Musisz mieć bilet na samolot i miejsce do spania.
– Jeszcze nie powiedziałam, że jadę.
– Jedziesz.
– Jak możesz być taka pewna?
– Ponieważ nie zamierzam pozwolić, żebyś przez cały przyszły rok snuła się po redakcji, rozmyślając, co by było, gdyby… Źle pracujesz, kiedy coś rozprasza twoją uwagę.
– Deanna…
– Nie marudź. Wiesz, że nie zaspokojona ciekawość doprowadziłaby cię do obłędu. Mnie już doprowadza.
– Ale…
– Dość tego. – Deanna zamilkła na chwilę, po czym dodała łagodniejszym tonem: – Tereso, pamiętaj, nie masz nic do stracenia. Najwyżej po paru dniach wrócisz z niczym. To wszystko. Nie wyruszasz na wyprawę w poszukiwaniu plemienia ludożerców. Jedziesz sprawdzić, czy twoja ciekawość była usprawiedliwiona.
Popatrzyły na siebie w milczeniu. Deanna miała przebiegłą minę. Teresa poczuła mocniejsze bicie serca, gdy uświadomiła sobie, że decyzja zapadła. Mój Boże, naprawdę to zrobię. Nie mogę uwierzyć, że zamierzam to zrobić.
Mimo to podjęła jeszcze ostatnią, niepewną próbę sprzeciwu.
– Nawet nie wiem, co mu powiedzieć, kiedy go wreszcie spotkam.
– Jestem pewna, że coś wymyślisz. Teraz pozwól, że zajmę się telefonami. Idź po torebkę. Będzie mi potrzebny numer twojej karty kredytowej.
Teresie kręciło się w głowie, kiedy szła do swojego pokoju. Garrett Blake. Wilmington. „Nurkowanie na Wyspach”. „Happenstance”. Słowa te powracały, jakby ćwiczyła tekst roli.
Otworzyła dolną szufladę, w której trzymała torebkę, i znowu ogarnęły ją wątpliwości. Odsunęła je jednak od siebie, pomaszerowała do gabinetu Deanny i w końcu podała jej kartę kredytową. Następnego wieczoru miała pojechać do Wilmington w Karolinie Północnej.
Deanna kazała jej odpocząć przed podróżą. Gdy Teresa wyszła z redakcji, poczuła się jak ktoś schwytany w pułapkę. Pewnie podobnie czuł się pan Shendakin.
W przeciwieństwie do niego, w głębi duszy była zadowolona, a gdy następnego dnia samolot wylądował w Wilmington, zameldowała się w hotelu, zastanawiając się, dokąd to wszystko zaprowadzi.