38937.fb2
Każda trasa miała swoje ciemne strony i zagadki. I tylko całoetatowi znali je wszystkie. Nie było więc ani jednego dnia bez bzdurnych kłótni z odbiorcami przesyłek, bez obscenicznych gestów, ciągle można było stać się ofiarą zabójstwa, gwałtu czy tych zajebanych już do końca psów, nie licząc innych kretynizmów, których tak dużo w ludzkich łbach.
Oczywiście, że całoetatowi nie zdradzali nikomu tych swoich małych tajemnic. I tylko na tym polegała ich przewaga nad nami no może ważne było jeszcze i to, że po dziesiątkach lat pracy dokładnie znali, na pamięć!, rozmieszczenie wszystkich skrzynek pocztowych we wszystkich rejonach.
Jako nowy pracownik urzędu pocztowego musiałem liczyć się z tym, że czaiły się wokół tej pracy niezliczone niespodzianki na trasie, ale i w samym urzędzie, a tym bardziej na mnie, czyli na tego, który ostro tankował cały wieczór, szedł o drugiej spać, a o wpół do piątej rano, po nocy pełnej cielesnych cudowności i sprośnych piosenek, niestrudzenie lazł do swego miejsca pracy.
Kiedyś tak mi się udało, że starczyło nawet czasu na obiad, co przy zupełnie nowej trasie jest wyczynem co najmniej mistrzowskim. Mój Boże – myślałem – czym sobie zasłużyłem, że po raz pierwszy od dwóch lat w miarę spokojnie mogę zjeść coś ciepłego, i w dodatku w czasie godzin pracy!.
Po obiedzie niewiele już mi zostało, mała kupka listów adresowanych do kościoła. Niestety, brakowało numeru posesji, na kopertach widniało tylko jakieś święte imię i nazwa ulicy, przy której jakoby miał stać ten kościół.
Znalazłem go. I dopiero teraz poczułem kaca i zawroty głowy. Szukanie skrzynki na listy kosztowało mnie dużo wysiłku. Nie znalazłem jej. Znalazłem za to jakieś drzwi wejściowe. Otworzyłem je i wszedłem do środka. Ani jednej skrzynki, ani jednego człowieka, przepicie coraz mocniej dawało mi się we znaki. W dali dostrzegłem parę palących się świec, a także małe pojemniczki na święconą wodę. Nagle, nad głową pojawiła się ambona. Sprawiała wrażenie jakby wytrzeszczała na mnie swoje święte gały, a głębiej stały statuy, jasnoczerwone, bladoniebieskie i wytarto – żółtawe, skąpane wszystkie w świetle cuchnącego i gorącego przedpołudnia.
No, i czy ty się w to wczuwasz, Boże?
I szybko wyszedłem na zewnątrz. Obszedłem kościół dokoła, ściskając list w dłoni. Po prawej stronie, schodząc schodami w dół, dostrzegłem przymknięte drzwi.
I jak myślicie, co ja zobaczyłem za tymi drzwiami?
Rzędy kiblów! I natryski. Zmrok. Światła były pogaszone. Jak miałem w takim zmroku dostrzec te jebane skrzynki? Po chwili walki z ciemnością zobaczyłem kontakt! Przekręciłem go – cały kościół i wszystko wokół niego rozświetliło się rzęsiście. Idąc dalej wlazłem do jakiegoś pomieszczenia, w którym stał stół, a na nim porozkładane różnokolorowe kapłańskie szaty. Przy nodze stała butelka wina.
Do kurwy nędzy – pomyślałem sobie – dlaczego muszę zawsze wdepnąć w taki grząski teren?
Przechyliłem butelkę, i to chyba nieraz, rzuciłem listy na te kolorowe szmatki i wróciłem do tych znajomych mi już kiblów i natrysków. Zgasiłem światło i w ciemności ulokowałem się na jednym ze sraczy. Czerwone wino przyspiesza przemianę materii – to nie było odkrywcze, ale za to zgodne z chwilowymi potrzebami mojej ciasnej powłoki. Zapaliłem papierosa i pomyślałem sobie o przyjemności i rozkoszy stania pod prysznicem. I dopiero wtedy odkryłem napis na podłodze, pod moimi stopami: LISTONOSZU! – TARGNIJ SIĘ NA KREW PAŃSKĄ I ZMYJ SZYBKO TEN GRZECH KĄPIĄC SIĘ NAGO W RZYMSKOKATOLICKIM KOŚCIELE.
Propozycja została przyjęta z zadowoleniem, ale dwudziestominutowe spóźnienie zostało oczywiście zarejestrowane przez Jonstone'a. Kolejne ostrzeżenie wylądowało w koszu na śmieci.
Dopiero później wyniuchałem, że pocztę oddaje się proboszczowi mieszkającemu za rogiem. Jedyna korzyść z tego wszystkiego ta, że już wiem, gdzie mogę się wysrać i wykąpać, jeśli nagle poczuję się przyciśnięty do muru. W plenerze.