38937.fb2
Ulubionym listonoszem Stone'a był Mathew Bettles.
Jego koszule były zawsze świeże i wyprasowane. Prawie wszystko co miał na sobie zawsze wyglądało jak nowe, dopiero kupione. Buty. Koszula. Spodnie. Czapka. Buty były zawrze wypolerowane na najwyższy błysk i połysk… Chyba niczego nie prał dwa razy. Najmniejsza plamka na koszuli czy spodniach musiała powodować grymas jego niesmaku…! wdzięczny wyrzut którejś z kończyn górnych w stronę kubła z „aż tak zapaskudzoną” częścią garderoby.
Kiedykolwiek pojawiał się Mathew na horyzoncie, bądź przechodził w dali, Stone szeptał:
– Przypatrujcie się mu, to prawdziwy listonosz.
Mówił to zawsze niezwykle dramatycznie, a na pewno serio. Oczy zachodziły mu prawie łzami z tej miłości do tak wzorowego urzędnika amerykańskiej poczty.
A Mathew stał przed tym swoim pulpitem rozdzielczym, dniami, a często i nocami, wyprostowany i czysty, w uroczyście i odświętnie lśniących butach, pełen animuszu i niepojętej radości wpychał amerykańskie przesyłki w odpowiednie przegródki.
– Pan jest przykładem dla wszystkich listonoszy, Mathew!
– Dziękuję, dziękuję bardzo, Mr. Jonstone.
Pewnego ranka, o wpół do piątej rano, pojawiłem się jak zwykle w biurze Jonstone'a. Siedział przy biurku, w tej swojej ciemnoczerwonej koszuli, złamany w pół, z wbitym w blat stołu czołem. Moto podszedł do mnie i wyszeptał:
– Mathew został wczoraj aresztowany!
– Aresztowany?
– No, wybierał pieniądze. Otwierał listy kierowane do świątyni Nekalayla i wyciągał gotówkę. I to przez piętnaście lat.
– Jak go przyskrzynili? Kto na to wpadł?
– Te stare ciotki. Te szajbuski wysyłały banknoty w listach i nigdy nie otrzymywały słów podzięki ani żadnej informacji zwrotnej o nadejściu datku.
– Nekalayla zameldowała o tym policji, a policja zaczęła obserwować Mathew. Złapali go w końcu, jak otwierał listy i kasował szmalec.
– I ja mam w to uwierzyć?
– No. Złapali go wczoraj, w samo południe.
Musiałem oprzeć się o ścianę.
Nekalayla zbudował tę olbrzymią świątynię i kazał pomalować ją na ohydny zielonkawy kolor, myśląc chyba przy tym o kolorze amerykańskich nominałów. Trzydziesto – czy nawet czterdziestoosobowy team nie zajmował się niczym innym jak otwieraniem kopert, wyciąganiem z nich banknotów i czeków, wpisywaniem w księgi datków sum jakie wpłynęły, dat ich nadejścia oraz nadawców z adresami. Inna grupa, tej samej chyba wielkości, zajmowała się tylko wysyłaniem broszur i informacji o Nekalayli, i ciężko harując pod olbrzymim portretem mistrza, powiększonym do niebotycznych rozmiarów, na którym on, otulony kapłańskimi szatami i ozdobiony brodą, spoglądał w dół, kontrolując pracę swoich wyznawców.
Nekalayla rozprzestrzeniał naukę, w myśl której, chodząc po pustyni miał jakoby spotkać Jezusa Chrystusa, z którym uciął sobie wyczerpująca pogawędkę. Mieli zasiąść na skale, a Jezus Chrystus jakoby miał wypaplać mu wszystko z najdrobniejszymi detalami. Te tak zwane tajemnice mistrz Nekalayla puszczał teraz w obieg, z jednym tylko zastrzeżeniem, że mogły one docierać tylko do tych, którzy mogli sobie na to pozwolić. W każdą sobotę odprawiał mszę świętą, w trakcie której jego pomocnicy, będąc także jego zwolennikami, uruchamiali przy każdym wejściu oraz każdym wyjściu każdego uczestnika mszy zegar kontrolny, wychodząc ze słusznego założenia, że czas to pieniądz.
I czy wobec takich faktów możliwa byłaby jakakolwiek próba przechytrzenia takiego Nekalayli, mądrzejszego o tajemnice Jezusa Chrystusa wypowiedziane na pustyni, przez niejakiego Mathew Bettlesa, nawet jeśli ten ostatni wyczyści sobie buty na superglanc?
– Czy ktoś już ze Stone'em o tym rozmawiał? spytałem cicho.
Urwałeś się czy jak?
Więc siedzieliśmy tak razem. Godzinę chyba. W zupełnym milczeniu. Ja i Stone.
Ktoś zajął miejsce Mathew przy stole rozdzielczym, ktoś inny dostał już też robotę. Tylko ja nic. Więc po godzinie tego cholernego milczenia, wstałem i podszedłem do biurka Jonstone'a.
– Mr. Jonstone?
– Tak, Chinaski.
– Gdzie jest Mathew? Czy on jest dzisiaj chory?
Stone spuścił głowę. Popatrzył na jakiś papier leżący przed nim, a potem podał mi go. Przeczytałem i wróciłem na moje stare miejsce. Usiadłem. Godzinę później Jonstone odwrócił się do mnie.
– Nic nie mam dziś dla pana, Chinaski.
Więc wstałem i chciałem wyjść. W drzwiach zatrzymałem się.
– Do widzenia Mr Jonstone. Myślę, że mimo wszystko będzie to pogodny dzień także i dla pana.
Nie odpowiedział nic.
Zszedłem na dół, do sklepu z alkoholem i kupiłem sobie butelkę marki Grandad.
Na śniadanie.