38937.fb2
Któregoś ranka siedziałem półdrzemiąc przy stole rozdzielczym obok G.G. Wszyscy go tak przezywali – G.G. Jego nazwisko i imię brzmiało coś jak George Green. Ale już od lat wszyscy znali go jako G.G. – a on sam nawet zaczął już i tak wyglądać. G.G. był G.G. i koniec.
Od czterdziestu lat był już listonoszom, teraz kończył chyba sześćdziesiątkę. Jego głos nie należał do przeciętnych i normalnych. On nie mówił. On jęcząc skrzeczał. A jak już coś jęcząc wyskrzeczał, to dużo nie powiedział. Ani się go lubiło, ani się go nie lubiło. Był tu i to wszystko.
Twarz pomarszczona, pełna krzywolinijnych bruzd i niezbyt atrakcyjnych wzniesień. Brakowało jej połysku i jasności. Był jednym z tych, co to wykonywali ciężką pracę… i nic więcej. G.G. – oczy głęboko osadzone i wymarłe, przypominały matowe grudki gliny. Najlepiej było nie myśleć o nim, ani mu się przypatrywać.
Po wielu latach ciężkiej pracy w służbie publicznej cieszył się G.G. przywilejem obsługiwania najlżejszej i najprzyjemniejszej trasy w naszym dystrykcie. Dzielnicy bogaczy, leżącej na samym skraju podlegającego nam pocztowego obwodu. Mimo że domy były tam stare, to jednak duże, pojemne, najczęściej dwupiętrowe. Duże ogrody i trawniki były pielęgnowane przez japońskich ogrodników. Kilka gwiazd filmowych mieszkało tam. Słynny karykaturzysta. Autor książkowych bestsellerów, a także dwóch byłych gubernatorów stanowych.
Nikt tutaj na nikogo nie krzyczał, nikt nikogo nie zaczepiał. Może tylko na samym obrzeżu dzielnicy, tam, gdzie stały trochę tańsze domy, widziało się wrzeszczące dzieciaki, niekiedy ostro zachodzące za skórę. G.G. był kawalerem. Ale nie to było powodem jego sławy. Sławna stała się jego fajka z wibrującym gwizdkiem.
Zaczynając swoją pracę, stawał wyprostowany na skraju chodnika, wyjmował fajkę, miała duże rozmiary i dmuchał w nią tak silnie, że ślina rozpryskiwała się na wszystkie strony.
Dzieci tylko na to czekały. Biegły jak oszalałe, a on rozdawał im cukierki. Jedząc te słodkości, towarzyszyły mu w czasie jego pracy, aż miały ich dość i przesłodzone wracały do swoich mam.
Dobry, stary G.G.
Za pierwszym razem, kiedy dostałem jego trasę, nic nie wiedziałem o tych cukierkach. A zresztą Stone niechętnie dawał mi taką trasę. Tylko wtedy, kiedy już nie miał żadnego innego wyjścia. Chodziłem więc od domu do domu, nie uprzedzając jednak mojej bytności dźwiękami jakiejś fajki z gwizdkiem. Nie miałem takiej.
Z jednego z tych bogatych domów wybiegł do mnie chłopak i powiedział:
Ty, a gdzie jest dla mnie cukierek?
– Jaki cukierek? – ja na to.
– O tej porze należy mi się cukierek od umundurowanych!
– Mój mały – postawiłem natychmiast diagnozę – chyba zwariowałeś! Dlaczego twoja matka nie przymknęła cię w zakładzie dla psychicznych? Chłopak przypatrzył się mi bardzo szczególnie i bardzo osobliwie.
Pewnego dnia G.G. naraził się na grube nieprzyjemności. Jak zwykle, dobry i poczciwy, rozdzielał te już swoje słynne cukierki. Dając je jednej dziewczynce, powiedział: „Jesteś bardzo śliczna, mała panienko. Bardzo bym chciał mieć taką”. Matka dziecka, siedząca w oknie usłyszała to i krzycząc w niebogłosy, wpadła do urzędu, oskarżając G.G. o próbę uwiedzenia nieletniej. Nie znała G.G., widywała go tylko z daleka, ale jak usłyszała to, co on powiedział do jej dziecka i do tego wszystkiego zobaczyła, że daje jej cukierka, matczyne ślepe szaleństwo wzięło górę nad rozsądkiem.
Stary i poczciwy G.G. oskarżony o uwiedzenie nieletniej?
Skończyłem właśnie trasę i wczłapałem się do biura, gdzie Stone, chyba po raz kolejny któryś, starał się przekonać matkę, żeby dała sobie spokój z adwokatami, że G.G. jest człowiekiem zasługującym na szacunek i że to wszystko nie może być prawdą. G.G. siedział obok niego, prawie sparaliżowany, z martwym spojrzeniem. Jak Stone skończył te przepychanki na argumenty, powiedziałem:
– Nie musi pan jej lizać tyłka! One wszystkie mają zafajdane fantazje i chore wyobrażenia. Szczególnie na punkcie dzieci, ale nie tylko. Cha, cha, cha, cha. Połowa wszystkich amerykańskich matek, razem z ich wspaniałymi i niepowtarzalnymi małymi córeczkami i razem z ich własnymi, wspaniałymi i niepowtarzalnymi wielkimi piździochami, powtarzam raz jeszcze, połowa takich matek ma niezdrowe i odjazdowe wyobrażenia o wszystkim! A szczególnie o swoich córeczkach! Niech pan nie pozwoli robić sobie z własnego mózgu cuchnącej gnojówki. Przecież jemu pewno już od lat nic nie staje ani tym bardziej nie furczy. I to chyba też pan już wie, co?
Stone kiwał tylko głową:
– Nie, nie, ostrożnie, opinia publiczna jest zbyt niebezpieczna. Gorsza niż dynamit!
I to było wszystko, co on miał w tej sprawie do powiedzenia. Wszystko! Wielokrotnie jeszcze słyszałem, jak Stone rozmawiał z którymś kolejnym idiotą, dzwoniącym do urzędu z nic nie wartymi skargami. Błagał ich, żebrał, prawie płakał, przechylając się do tyłu i do przodu, na lewą i prawą stronę, podskakując i podrygując wokół własnego biurka…
Siedziałem właśnie obok G.G., sortując trasę 501. Dużo tego nie było, a sama trasa nie zaliczała się do bardzo skomplikowanych i niebezpiecznych. Ale tak, jak to już bywa, niczego bez pracy nie ma!
Cha, cha, cha, cha!
Mimo, że G.G. mógł z zawiązanymi oczami wykonywać prace sortownicze, zauważyłem, że jego ręce stawały się coraz wolniejsze. Chyba za dużo nasortował się już w swoim życiu – pomyślałem – nawet jego ciało było coraz mniej ruchliwe, jakby przytępione i zobojętniałe. Parę razy tego przedpołudnia byłem świadkiem, jak walczy ze słabością, jak traci siły. Kiwał się przy tym lekko, wpadał w stany braku kontaktu z otoczeniem, a nagle podrywał się do pracy, wstając przy tym na nogi.
Nie mogłem powiedzieć, że go lubiłem. Nic nie zrobił ze swoim życiem, a ono samo nie warte było nawet funta kłaków. Ale ilekroć stojąc tak obok mnie, tracąc świadomość, zamykał się nagle przed światem, tylekroć ogarniał mnie niepokój. Sam byłem tym zdziwiony. Przypominał wtedy starą i wymęczoną chabetę, nie mogącą zrobić już ani jednego kroku do przodu, albo stare auto, okradzione z silnika i wszystkich opon. Dużo było pracy tego dnia, i jak niekiedy, ukradkiem, spoglądałem w jego stronę, zimny strumień potu wolno spływał mi po karku. Po raz pierwszy od czterdziestu lat G.G. mógł się nie wyrobić z czasem i nie załapać na samochód rozwożący listonoszy. Dla takiego człowieka jak on, dumnego ze swojej pracy i zawodu, mogło to być katastrofą. Dla mnie, mającego na szczęście inny stosunek do pracy, przegapienie odjazdu samochodu nie było niczym szczególnym. Ładowałem worki do mojego grata i sam wyruszałem na podbój adresatek. Cha, Cha, Cha, Cha!
I znowu zaczynał się niebezpiecznie kiwać! A jak straci równowagę! Mój Boże – pomyślałem – czy tylko ja sam jestem świadkiem tego rozpadu? Rozejrzałem się dookoła. Wszyscy byli zajęci własnymi sprawami. Kiedyś, i to wszyscy zgodnym chórem, wyrażali się o nim – G.G. stary, ale dobry kumpel. Ale teraz, ten stary i dobry kumpel, rozkładał się na części i nikt tego nie chciał dostrzec.
Liczba przesyłek leżących przede mną zmniejszała się szybko, pomyślałem więc, że pomogę G. G. posortować przynajmniej czasopisma. Nagle ktoś dorzucił nową porcję.
Nie miałem więc już teraz żadnej szansy, żeby wesprzeć sąsiada. Ale nadziei nie traciłem. Zacisnąłem zęby, zwarłem pośladki i rzuciłem się w wir opętańczej roboty. Dwie minuty przed odjazdem samochodu G.G. i ja byliśmy gotowi – przesyłki posortowane, gazety też, worki i torby popakowane, przesyłki lotnicze oddzielone na specjalnym regale. Zamartwiałem się więc bez powodu. A tu nagle zjawił się Stone z dwoma tłustymi plikami jakichś mniej lub bardziej urzędowych okólników. Jeden był dla mnie, a drugi dla G.G.
– Trzeba posortować i włączyć do dzisiejszych tras – powiedział i poszedł.
Stone musiał wiedzieć, że w ten sposób nie wyrobimy się z pracą do odjazdu samochodu.
Zmęczony, ale nieźle wkurwiony rozciąłem sznurki związujące paczkę tych druków i usiłowałem szybko zrobić z tym porządek. G.G. siedział bez ruchu, wpatrzony w związaną jeszcze sznurkami swoją paczkę. Jego głowa pochyliła się ku przodowi, chwycił ją rękoma i cicho zapłakał. Tego się po nim nie spodziewałem.
Obejrzałem się w stronę pozostałych. Ci sprawiali wrażenie, że nic nie dostrzegają, zajęci swoimi torbami i workami, dowcipami i półsłówkami.
– Hej, wy tam – krzyknąłem parę razy – hej!
Żaden z nich nie zareagował.
Poszedłem więc do G. G., położyłem rękę na jego ramieniu i zapytałem:
– G.G., czy można ci w czymś pomóc?
Podskoczył nagle i wybiegł na schody prowadzące do przebieralni męskich urzędasów pocztowych. Popatrzyłem za nim. Nikt chyba, poza mną, niczego nie dostrzegł. Wróciłem do pracy, ale po chwili udałem się tam, gdzie prawdopodobnie był G.G.
Siedział przy stole, ręce splątane wokół twarzy. Nie płakał już cicho. Teraz głośno łkał i szlochał. Całe jego ciało, w regularnych odstępach czasu, drgało i dygotało. Mogło to jeszcze długo potrwać.
Zbiegłem więc na dół, prosto do Stone'a.
– Hej, hej, Stone – na miłość Boga – Stone!
– Co jest? – spytał.
– G.G. oklapł zupełnie! Nikt się o niego nie troszczy! Jest na piętrze i płacze! Trzeba mu pomóc!
– Kto przejmie dzisiaj jego trasę!
– Ja to pierdolę! Mówię panu raz jeszcze, że on jest CHORY! Jemu trzeba pomóc!
– Natychmiast trzeba znaleźć kogoś, kto obejmie jego trasę.
Stone wstał od biurka i zniknął wśród ludzi, chyba w tej bezdennej głupiej nadziei na to, że znajdzie jakiegoś frajera, który zgodzi się odbębnić dwie trasy w tym samym czasie.
Pobiegłem za nim.
– Niech pan mnie wysłucha, Stone – ktoś musi odwieźć tego człowieka do domu. Niech pan mi powie, gdzie on mieszka, a ja już go odwiozę! Ten czas może pan sobie odliczyć, buchalterze! A potem mogę się zająć jego trasą, dla dobra pańskiej kariery!
Stone zamachał ślepkami.
– A kto się zajmie pańskimi skrzynkami?
– Teraz, to ja to pierdolę i nic więcej!
– NIECH PAN SIĘ ZAJMIE SWOIMI SKRZYNKAMI!
Rzucił się do telefonu. Usłyszałem tylko jeszcze jego słodkie i przesłodzone:
– Eddie, potrzebuję jednego z twoich ludzi…
Dzieci nie dostały tego dnia cukierków.
Wróciłem do stołu. Wszyscy już dawno pojechali. Dokończyłem ten plik druków. Tam dalej, leżał taki sam plik przydzielony G.G. Oczywiście, że już miałem olbrzymie spóźnienie. Samochód pocztowy nie zawiózł mnie do dzielnicy, gdzie miałem roznosić korespondencję. Jak wróciłem wieczorem, otrzymałem, zgodnie zresztą z moimi przewidywaniami, kolejne ostrzeżenie wyrażone na piśmie.
G.G. nie widziałem już nigdy więcej. Nikt nie mógł powiedzieć, co się z nim stało. Nikt nigdy więcej nie wymienił ani jego imienia, ani nazwiska. „Dobry kumpel, mimo że tak stary!”. „Pełen oddania listonosz!”. Nie potrafił pokonać jednej przeszkody, którą okazało się być pismo okólne Stowarzyszenia Hodowców Warzyw do swoich klientów, proponując gratisowe opakowania mydła za zakup towarów o wartości nie mniejszej niż trzy dolary.