38937.fb2
Dom, gdzie mieszkaliśmy, pełen był zapachu czy fetoru śmierci. Poczułem to już pierwszego dnia, a upewniłem się, Juk zobaczyłem roje much, unoszących się podczas otwierania i zamykania drzwi wejściowych. Zawsze witał mnie dziwny odgłos brzęczenia, szumienia, bzyczenia, wirowania milionów much unoszących się ku górze. Chmury much. Za domem była łąka z wysoką zieloną trawą i tam były ich gniazda lęgowe.
No i tak, Panie Boże, i zapomniałeś zesłać nam chociaż jednego pająka! I to ma być ta twoja niezwykła harmonia gatunków?
I kiedy tak stałem w oczekiwaniu na reakcję Boga, te miliony much zaczęły wracać na ziemię, lądując w trawie, na płocie, w moich włosach, oblepiając mi ramiona i uda. Były więc znowu wszędzie. A jedna z nich, chyba najgorsza piekielnica, ukąsiła mnie boleśnie. Zakląłem, popędziłem do sklepu i kupiłem największy spray przeciwko insektom i wszelkiej gadzinie. Parę godzin trwało polowanie na nie, wydałem im prawdziwą bitwę, bezlitosną i bezpardonową, dziką i bezwzględną – kaszląc i dusząc się, trując się oparami chemii. Skończyłem. Obejrzałem się wokół i zobaczyłem znowu te same milionowe roje tych samych much. Miałem wrażenie, że śmierć jednej z nich powodowała, w boski zaiste sposób, narodziny kilkunastu innych. Zarzuciłem pomysł ich totalnej likwidacji. Bóg znowu był górą!
Nasze małżeńskie łoże oddzielone było od reszty sypialni czymś w rodzaju kolumnady. Na kolumnach i między nimi ustawione były malowniczo doniczki z geranium. W trakcie naszych pierwszych miłosnych wędrówek w nowym wspólnym domu i w nowym wspólnym łożu, zauważyłem, że kolumny dziwnie się trzęsą, wykonując dość zabawne w istocie ruchy wokół własnej osi. Dał się posłyszeć także lekki chrobot.
– Auuu – wrzasnąłem.
– Co się dziej? – zapiszczała Joyce. – I nie waż się teraz zatrzymać. Dalej! Dalej! Nie wolno ci teraz ustawać!
– Panienko najsłodsza – właśnie na mojej dupie roztrzaskała się glina z twoimi kwiatkami.
– Nie wolno ci teraz ustawać. Nie możesz mi tego zrobić!
– No dobra, już dobra – robię, co mogę!
Wdarłem się w nią głębiej, a nawet udało mi się odnaleźć właściwy rytm ku małżeńskim pożytkom cielesnym.
– Auuu, kurwa! – wrzasnąłem znowu.
– Co jest grane?- Co znowu się stało?
– Kolejna donica rozkwasiła mi tyłek i krzyż, podrapała mi pośladki i stoczyła się na podłogę!
– Pierdolę te kwiaty – skwitowała małżonka. – A ty skoncentruj się może na tym, co teraz robisz!
– Proszę bardzo… proszę bardzo!
Przez cały czas wypełniania obowiązków małżeńskich, donice regularne spadały mi na tyłek i plecy. Czułem się tak, jakbym pierdolił się z kimś w czasie nocnego, dywanowego, zmasowanego bombardowania. Wreszcie nadszedł finał.
– Musimy coś z tymi geraniami zrobić – powiedziałem po paru minutach ciszy i spokoju, zbolały i tu, i tam.
– Nie waż się ich dotknąć!
– Dziewczynko, a dlaczego nie?
– Są rozkoszne, jak się patrzy na nie z dołu – i pełne rozkoszy jak spadają ci na twój tyłek!
– I to ci się tak podoba?
– I to jak!
– Czy tobie nic nie odbiło? Zaśmiała się jak zwykle filuternie. Doniczki z geranium stały się moim wrogiem. Ale do wszystkiego można się jakoś przyzwyczaić.