38937.fb2
Po dziewięciu czy dziesięciu godzinach pracy, ludzie stawali się ospali i leniwi, i cudem tylko udawało się im chronić głowę przed gwałtownym i bardzo bolesnym „spotkaniem” z zielonkawą metalową kratą wózka rozdzielczego. Sortowaliśmy pocztę według dzielnic. Jeśli adres zawierał numer 28, to trzeba było przesyłkę umieścić w wózku rozdzielczym z takim samym numerem. I proste to, i głupie!
Jakiś czarny chłopak zaczął nagle podskakiwać i wymachiwać ramionami. Typowa i klasyczna walka ze snem, po której zawsze cierpi się na silne zawroty głowy.
– Boże Przenajświętszy, dłużej tego nie wytrzymam! – gardłował.
A był silny i mocny jak byk.
Powtarzać w nieskończoność ciągle te same ruchy – to nie tylko, że bolało, to było morderczo bolesne.
W samym końcu korytarza stał wartownik – taki drugi Stone, z ciągle taką samą miną przylepioną do ryja – spróbujcie kiedyś tego przed lustrem, to wcale nie jest tak łatwo zniekształcić własną twarz, żeby wiedzieć, że cały, bez wyjątku cały świat ma wiedzieć, że ten wartownik czy też właściciel i kreator tej miny uważał i będzie uważać wszystko i wszystkich za nic nie wartą kupę gówna. Kiedyś byli listonoszami albo zasuwali w sortowni, a teraz… Nigdy nie mogłem tego pojąć. Bez wątpienia jednak wartownikami zostawali specjalnie dobierani beznadziejni debile.
Jedną nogę trzeba było postawić na krawędzi wózka, a drugą gdzie tylko się dało. Rozmowy były zabronione. Dwie krótkie dziesięciominutowe przerwy w ciągu ośmiogodzinnego dnia pracy. Dokładnie zapisywano czas wejścia do toalety i wyjścia z niej. Zostawało się w niej dłużej niż trzynaście minut, draka murowana. Kara też.
Ale płacili lepiej niż w sklepie z antykami, Myślałem, że za takie pieniądze można się do wszystkiego przyzwyczaić.
Nigdy mi się to nie udało.