38937.fb2
I ciągle jeszcze nie opuszczała mnie Joyce, z tymi jej geraniami i milionami po ojcu i dziadku. Bo udawało się mi sprostać jej oczekiwaniom! Joyce i muchy, i geranie!
Pracowałem na nocną zmianę, przez dwanaście godzin, a ta całymi dniami dreptała wokół mnie, grzebała w spodniach, chcąc mnie już wyssać zupełnie ze wszystkiego. Nawet budziłem się z najgłębszego snu, kiedy jej nieostrożna ręka głaskała mnie i pieściła. O żadnej odmowie nie było mowy. Figlowaliśmy więc godzinami, a ona szalała i była szczęśliwa.
Wróciłem pewnego ranka do domu, a ona przemówiła do mnie:
– Hank, tylko nie bądź zły!
Byłem zbyt zmęczony, żeby jeszcze pozwolić sobie na cokolwiek.
– Co jest, baby? spytałem.
– Mamy psa, młodego szczeniaka, przyprowadziłam go do domu!
– Okay. Psy są w porządku. Może być nam z nim bardzo przyjemnie. Gdzie on jest?
– W kuchni. Nazywa się Picasso.
Poszedłem więc do kuchni, żeby przypatrzeć się naszemu nowemu nabytkowi. Chyba nic nie mógł widzieć. Włosy całkowicie zakrywały mu oczy. Przez chwilę przypatrywałem się mu, obserwowałem, jak się porusza. Wziąłem go na ręce. Biedny Picasso!
– Baby, czy ty aby wiesz, co ty narobiłaś?
– Już go nie lubisz, tak?
– Nie powiedziałem, że go nie lubię. Ale ten pies to przygłup! Przytachałaś idiotę, a nie psa!
– A skąd ty możesz wiedzieć?
– Bo mu się bardzo uważnie przyjrzałem!
I właśnie w tym momencie Picasso zaczął sikać. I trwało to dość długo. Picasso był pełen moczu. Długi żółty strumyk przecinał kuchenną podłogę. A kiedy skończył, obejrzał się za siebie i nieruchomo wpatrywał się w to, co właśnie z niego wyciekło.
Chwyciłem go za kark i podniosłem do góry.
– A teraz to wycieraj, pojemniku na szczyny!
Picasso stał się więc jeszcze jednym, dodatkowym problemem. Nawet po dwunastogodzinnej harówce na nocnej zmianie, kiedy to Joyce pieszczotami zmuszała mnie pod geraniami do tego, do czego nie miałem siły i ochoty, to ja właśnie musiałem pamiętać jeszcze o tym biednym zwierzaku.
– Gdzie jest Picasso?
– Ach, do cholery z nim – niecierpliwie odpowiadała wtedy Joyce.
A ja wyłaziłem wtedy z łóżka, z tą sterczącą długą tyką pod brzuchem i udawałem się na poszukiwania psa.
I tylko nic mi już nie, mów, że pies znowu jest na zewnątrz. Mówiłem ci już tyle razy, że nie powinnaś wypuszczać go na podwórko.
I lazłem na podwórko, nagi, zbyt zmęczony, żeby się ubrać. A on położył się pod jakimś wyłomem w ścianie domu. Leżał tam, ten biedny Picasso, a pięćset much nad nim, a parę milionów na nim. Rzuciłem się biegiem w jego stronę, tyczka pod brzuchem, mimo że już dawno mniejsza, waliła mnie po miednicy, ale pędziłem dalej, przeklinając te wstrętne muchy. Siedziały mu w oczach, we włosach, w uszach, na siusiaku, w pysku… wszędzie. A on spokojnie leżał i uśmiechał się do mnie. Uśmiechał się do mnie, a muchy wżerały mu się w ciało. I ciągle jeszcze uśmiechał się. Może wiedział więcej niż my wszyscy razem do kupy? Wziąłem go na ręce i wniosłem do domu.
… the little dog laughed
to see such sport;
And the dish ran away
with the spoon.
– Na miłość Boga, Joyce, jak często muszę ci to powtarzać i powtarzać, i powtarzać.
– To ty zrobiłeś z niego pokojowego stwora. Zapominasz, że nawet taki pokojowy stwór musi czasami wyjść na dwór. Bo to sika i sra też!
– Ale kiedy się już wysikał i wysrał też, mogłabyś wpuścić go do domu. Sam sobie drzwi przecież nie otworzy. Na to jest za głupi. I pamiętaj też, żeby jego odchody zakopywać. No, chyba że chcesz stworzyć muchom raj na ziemi!
I ledwo udało mi się zamknąć oczy, poczułem głaskającą mnie i moje uda rękę Joyce. Ta droga do tych kilkunastu milionów nie była ani lekka, ani łatwa.