38937.fb2
Nie. Joyce nie była prawdziwą „gliną” czy „polipem” – ona tylko z takimi pracowała. Po powrocie z pracy opowiadała coraz częściej o takim jednym, który nosił czerwoną szpilkę do krawata i miał być „prawdziwym dżentelmenem”.
– Ach, ten to jest naprawdę miły i dobry dla mnie.
Każdego wieczora musiałem coś o nim usłyszeć.
– No, jak się powodzi tej „czerwonej szpilce”?
– Ach, wiesz co – powiedziała. – Wiesz, co się dzisiaj stało?
– No nie wiem, dlatego pytam.
– Ach, on jest naprawdę prawdziwym dżentelmenem!
– To pięknie, to pięknie. A co się stało?
– Wiesz, on już tyle przeżył!
– Ty i ja też mamy już sporo za sobą!
– Umarła jego żona. Twoja jeszcze żyje, wiesz?
– Moja nie umarła i prędko mi tego nie zrobi!
– Nie bądź taki dowcipny! Powiedziałam tylko, że jego żona umarła i kosztowało go to piętnaście tysięcy dolarów – rachunki lekarzy i firm pogrzebowych.
– No i co?
– Schodziłam właśnie korytarzem na dół, kiedy on nadchodził z przeciwnego kierunku. Spotkaliśmy się. On popatrzył na mnie i powiedział z tym swoim tureckim akcentem: „Ahhha, ale pani jest śliczna!” I wiesz, co on zrobił?
– No nie wiem, maleńka. Ale ty mi to powiesz?
– On pocałował mnie w czoło, lekko, lekko, delikatnie. I poszedł sobie dalej!
– To teraz ja ci coś powiem, mała. On oglądał za dużo filmów.
– A skąd ty wiesz?
– Jak to skąd?
– Bo on jest właścicielem samochodowego kina. Po skończonej pracy w biurze obsługuje projektor filmowy!
– Niczemu się więc już nie dziwię.
– Ale on jest prawdziwym dżentelmenem, co?
– Wiesz mała, ja nie chcę cię obrażać, ale…
– Co, ale!
– No wiesz, ty pochodzisz z małego miasteczka. Ja już pracowałem w pięćdziesięciu różnych miejscach, może nawet stu. Nigdzie nie chciałem zagrzać miejsca zbyt długo. To, co chcę ci powiedzieć, to tylko to, że w tych biurach, w całej Ameryce, urzędasy wymyślają sobie takie gierki i zabawy. I to wszystko z nudy, bo nie wiedzą co mają ze sobą zrobić, kombinują sobie, ogryzając paznokcie, takie różne podchody pod samice, nazywające się „biurowymi romansami”. W większości przypadków nie oznacza to nic innego, jak tylko zabijanie czasu pracy. Może, czasami, uda się takiemu jednemu czy drugiemu przewalić na biurko koleżankę z pracy – ale to i tak nie jest niczym więcej jak zapełnianiem czasu w godzinach służbowych. Tak samo jak wolny od pracy czas spędzony przy telewizorze czy graniu w kręgle, przy piciu piwa na sylwestrowym party. Ty musisz wreszcie pojąć, że to nic nie znaczy. Jeśli to pokapujesz, to te wszystkie incydenty nie będą więcej rozpalały twojej fantazji i nie pozostawią żadnych spustoszeń. Czy ty to rozumiesz?
– Ja myślę, że pan Patisian jest uczciwym człowiekiem.
– No, uważaj, bo nadziejesz się na tę jego czerwoną szpilkę od krawata i nie zapominaj, że ja tu jeszcze jestem. Lepiej nie chodź korytarzami, po których łażą te oślizłe jak węgorze typki. Oni są fałszywi, tak jak fałszywe są studolarówki.
– On nie jest fałszywy. On jest dżentelmenem. Prawdziwym dżentelmenem. Chciałabym, żebyś i ty był taki.
Nie miałem już ochoty na takie rozmowy. Usiadłem na łóżku z tabelą w ręku i zacząłem się uczyć Babcock Boulevard na pamięć.
Dzieliło się go na sekcje o numerach 14, 39, 51, 62.
Ale by się śmieli, gdybym oblał ten egzamin.