38937.fb2
Uroczystości pogrzebowe wyznaczono na godzinę wpół do jedenastej, a z nieba lał się już żar. W największym pośpiechu kupiłem najtańszy czarny garnitur. Był to mój pierwszy, nowy garnitur od bardzo wielu lat. Udało mi się odszukać syna Betty Jechaliśmy właśnie jego nowym mercedesem benz. Przypadkowo wpadła mi w ręce kartka papieru z adresem jego teścia. Wykonałem chyba dwa telefony i już go miałem namierzonego. Jak przyjechał do szpitala, matka już nie żyła. Umierała, kiedy ja kłóciłem się z telefonistkami, szukając jej syna. Chłopak miał na imię Larry, nie mógł jakoś znaleźć sobie nigdzie miejsca. Nagminnie kradł samochody. I to nie jakieś tam samochody, lecz wyłącznie samochody swoich przyjaciół. A inni przyjaciele pomagali mu zawsze wyjść z sądowych tarapatów. Po tym zwinęli go do woja, tam zrobił jakieś kursy, a po ukończeniu służby załapał się do wcale dobrej roboty. I wtedy przestał odwiedzać matkę.
– A gdzie jest pańska siostra – zapytałem go.
– Nie wiem.
– Niezły samochodzik, nie? Wcale nie słychać pracy silnika.
Larry śmiał się. Lubił rozmowy o dobrych samochodach.
Trzy osoby odprowadzały Betty: syn, kochanek i mocno upośledzona na umyśle siostra właścicielki hotelu, Marcia. Marcia uporczywie milczała. Nigdy nie słyszałem, żeby powiedziała choć jedno słowo. Na ustach ciągle ten sam kretyński uśmieszek. Na głowie kępka suchych, żółtych włosów i kapelusz, zawsze krzywo spadający jej na czoło. Reprezentowała właścicielkę hotelu, pracodawcę Betty. Francuzka musiała pilnować interesów. Ja oczywiście, na niezłym kacu. Musiałem napić się kawy. Uroczystość jeszcze się nie zaczęła, ale za to pojawiły się pierwsze kłopoty. Larry odbył pokazową pyskówkę z katolickim księdzem. Pojawiły się wątpliwości, czy Betty rzeczywiście była prawdziwą katoliczką. Ksiądz zagroził odmową wykonania ostatniej posługi. Po długich, głośnych, kupieckich zmaganiach zawarto kompromis. Ksiądz zaproponował skróconą wersję obrządku. Lepsza skrócona niż żadna. Nawet z kwiatami mieliśmy niezły burdel. Zamówiłem krzyż, z różnych rodzajów róż. Kwiaciarka pracowała nad zamówieniem całe popołudnie. Ekspedientka znała Betty bardzo dobrze. Przed paru laty, jak mieszkałem z Betty i z psem w tej okolicy, obie panie spotykały się często i obalały po niejednej butelczynie. To była Delsie. Zawsze miałem na nią ochotę, ale jakoś nic z tego nie wyszło.
Delsie zadzwoniła do mnie:
– Hank, w co oni pogrywają?
– A kto ma w co grać?
– Te typy z kostnicy!
– Co jest z nimi?
– Chłopcy chcieli zawieźć zamówiony przez ciebie wieniec, ale nie wpuszczono ich do środka. Powiedziano im, że kostnica pracuje tylko do osiemnastej. Ty wiesz, jaki to cholerny kawał drogi trzeba tam jechać, nie?
– I co dalej, Delsie?
– Pozwolono oprzeć wieniec na drzwiach wjazdowych, od środka. Zakazali wnosić kwiaty do lodówki. Czy im wszystkim już poodbijało, czy dopiero zaczyna im odbijać, tym zmrożonym kutasom, co?
– Nie mam pojęcia, co się wyrabia w świecie cmentarnych hien.
– Nie mogę przyjść na pogrzeb. U ciebie wszystko w porządku?
– Przyjdź! Przyjdź! Pociesz mnie trochę.
– Musiałabym targać ze sobą Paula.
Paul był mężem Delsie.
– To zapomnijmy o tym!
A teraz jechaliśmy samochodem na cmentarz, gdzie miała się odbyć skrócona ceremonia pogrzebowa Betty. Larry spojrzał na mnie.
– Sprawę pomnika załatwimy później. Teraz jestem zupełnie goły.
– Dobra, dobra – odpowiedziałem.
Larry zapłacił za kawę. Wyszliśmy z baru i wsiedliśmy do mercedesa.
– O rany, chwileczkę – zawołałem.
– Co jest – spytał Larry.
– Chyba czegoś zapomnieliśmy.
Wróciłem do baru.
– Marcia!!!
Siedziała dalej przy stole, wpatrzona w puste filiżanki.
– Marcia, jedziemy!!!
Wstała i uśmiechając się, poczłapała za mną.
Ksiądz coś czytał. Nie słuchałem tego wcale. Patrzyłem na trumnę. To coś, co teraz było w środku, było, jest jeszcze, dobrze mi znaną kobietą. Żar, słońce, oślepione muchy właziły wszędzie, szukając schronienia przed bezlitosnymi promieniami. W połowie skróconej wersji ceremonii pogrzebowej pojawiły się dwa typy w roboczych ubraniach, niosąc zamówiony przeze mnie wieniec w kształcie krzyża. Róże zwiędły zupełnie, dogorywały w piekielnym skwarze. Ci dwaj „lordowie” delikatnie ułożyli wieniec przy sąsiednim drzewie, opierając go o pień. Przy końcu ceremonii krzyż z róż złamał się w pół, a martwe kwiaty rozsypały się dokoła. Na napis na szarfie nikt już nie mógł zwrócić uwagi. A potem był koniec. Zbliżyłem się do księdza i podałem mu rękę: „Dziękuję”. On uśmiechnął się. Teraz już na dwóch twarzach dostrzegłem podobne uśmiechy: Marcii i księdza.
W drodze powrotnej Larry powiedział:
– Napiszę do pana w sprawie pomnika. Wkrótce.
To wkrótce trwa do dzisiaj.