38937.fb2 Listonosz - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 67

Listonosz - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 67

4

Właśnie czekałem w barze na kolejny bieg i zobaczyłem tę kobietę. Bóg, czy coś podobnego, tworzy bez przerwy kobiety i wyrzuca je na ulice. Jedna ma za duży tyłek, druga za oszczędnościowe cycki, są bardzo szalone i mniej zwariowane, religijne i te, co wróżą z fusów, takie, które nie trzymają na wodzy swoich „wiatrów,” a także z za długimi nosami czy zbyt szczupłymi udami…

Ale od czasu do czasu pojawia się istota… boska? Kobieta pękająca w szwach… seks – maszyna, przekleństwo, początek i koniec Wszechrzeczy. Właśnie usiadła przy barze. Niestety, nie obok mnie! Była mocno wstawiona. Barman nie chciał już jej niczego podawać. Zaczęła szemrać i głośno ryczeć, nawet kląć. Zadzwoniono na policję i te umundurowane polipy chwyciły ją za ramiona i ściągnęły ze stolika.

Wypiłem swojego drinka i zwróciłem się spokojnie do nich:

– Panowie! Panowie!

Popatrzyli się na mnie.

– Czy moja żona w czymś przesadziła?

– Przypuszczamy tylko, że jest bardzo mocno wstawiona. Chcieliśmy ją wyprowadzić na zewnątrz!

– Ma brać udział w następnej gonitwie?

Zaśmieli się z mojego durnego „cha cha cha – dowcipu”.

– Nie. Nie. Odstawimy ją na parking za torami.

– Ja sam to zrobię. Od tego jestem jej mężem. Także od tego!

– Nie zgłaszamy sprzeciwów. Prosimy zwrócić tylko uwagę na samopoczucie pańskiej żony.

Nie bawiłem się z nimi dłużej. Chwyciłem ją za ręce i usadziłem na stoliku.

– Niech Bogu będzie chwała, a i panu, skoro uratowaliście moje życie westchnęła.

Jej biodra musnęły okolice mojego pępka.

– Fantastycznie! Nazywam się Hank!

– A ja Mary Lou.

– Mary Lou – powiedziałem – kocham panią.

Roześmiała się.

– I mam nadzieję, że nie chowa się pani za kolumnami w operach?

– Nigdy niczego nie chowam – powiedziawszy to, zdecydowanym ruchem wypięła piersi do przodu.

– Chciałaby się pani czegoś napić?

– Zawsze! Ale ci tu nie chcą mnie już obsługiwać!

– Tu mają więcej barów, Mary Lou. Chodźmy na pierwsze piętro. Tylko nie krzycz i nie klnij. To płoszy konie. Co pijemy?

– Wszystko i zawsze!

– Scotch z wodą?

– Natychmiast!

Piliśmy do końca biegów. Przyniosła mi szczęście. Wygrałem dwie gonitwy z trzech.

– Przyjechała pani samochodem?

– Tak. Z jakimś pokręconym, w krostach. Możemy o nim zapomnieć.

– Jeśli pani to potrafi, to ja tym bardziej.

W samochodzie rzuciliśmy się na siebie, a jej język wił się jak zagubiona żmija nerwowo szukająca wyjścia z pułapki. Jechaliśmy wybrzeżem w poszukiwaniu lokalu. Tego wieczora miałem szczęście. Stolik z widokiem na wodę był wolny. Wypiliśmy parę drinków, czekając na sałatę i steki. Wszyscy wlepiali w nią swoje ślepia. Zapaliłem cygaro, wiedząc już, że wyszukałem sobie kogoś rzeczywiście bardzo szczególnego. Każdy z gapiących się w naszą stronę wiedział, o czym ja myślę, Mary Lou też to wiedziała, a ja uśmiechałem się do samego siebie nad palącą się zapałką.

– Ocean – patrz, jak napiera, jak dobiera się do brzegu, i jak go zdradza, odpływając. A w nim miliony gatunków ryb, biednych stworzeń zwalczających się i pożerających się nawzajem. My chyba jesteśmy też takie rybki, tylko trochę wyżej, nad powierzchnią tej cudownej wody. A mimo to, jeden fałszywy krok, i po tobie. Czasami dobrze jest się nad tym zastanowić, nawet i przez krótką chwilę. Czasami wydaje się nam, że też opanowaliśmy sztukę pływania.

Wyciągnąłem następne cygaro i zapaliłem.

– Jeszcze raz to samo, Mary Lou?

– Tak jest, Hank.