38937.fb2 Listonosz - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 85

Listonosz - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 85

ROZDZIAŁ VI1

Siedziałem obok młodej dziewczyny, której podobnie jak mnie, nie udało się nigdy opanować słynnych tabel bezbłędnie i na zawsze.

– A 2900 Roteford – pytała.

– Przegródka 33 – podpowiedziałem.

Pilnowacz stał przy niej i rwał ją, przeginając w tym pałę.

– Czy nie mówiła pani wczoraj, że urodziła się pani w Kansas City? Moi rodzice pochodzą z tamtych okolic!

– Niemożliwe!

Zwróciła się do mnie:

– A gdzie mam wetknąć 8400 Meyers?

– Wrzuć do osiemnastki.

Była trochę rozkojarzona i rozdygotana, czując obecność dwóch samców obok siebie. Była też ponętna i kusząca, tak jak ponętne i kuszące są dojrzałe i soczyste owoce spadające do pazernych łap ogrodnika. Postanowiłem spasować. Nie miałem ochoty, na razie, wdawać się w te przepychanki samczo – samicze. Pilnowacz dostawiał się do niej coraz nachalniej.

– Mieszka pani w pobliżu poczty?

– Nie.

– A podoba się pani u nas?

– Tak. Nie narzekam. Jeszcze.

Zwróciła się do mnie:

– A co z 6200 Albany?

– Do szesnastki.

Mój kosz, był pusty, wstałem i wtedy pilnowacz pokazał mi swoje prawdziwe zamiary.

– Chinaski, zmierzyłem czas! Posegregowanie przesyłek z tego kosza zabrało wam 28 minut!

Nie dawałem się sprowokować.

– Czy normy wam są znane, Chinaski?

– Nie.

– Chinaski, jak długo tu pracujecie?

– 11 lat.

– Jesteś tu 11 lat i nie znasz norm?

– Tak jest. Nie znam.

– Sortujecie przesyłki, ale wszystko inne macie w dupie, tak?

Dziewczyna siedząca obok mnie zaczęła razem ze mną, a jej kosz nie był nawet w połowie posortowany.

– I przeszkadzacie innym w pracy, zabawiając głupawymi rozmówkami tę siedzącą obok was damę.

Zapaliłem papierosa.

– Chinaski, podejdźcie tu na chwilę!

Pilnowacz wbił swoje obleśne ślepia w jakąś metalową puszkę, dając mi do zrozumienia, że powinienem zrobić to samo. W sali powstał lekki szum, przesyłki zaczęły szybciej, dużo szybciej niż zwykle, lądować w odpowiednich przegródkach, ramiona kolegów coraz zamaszyściej i dynamiczniej cięły martwo dotąd wiszące nad nimi powietrze. Nawet moja sąsiadka dała się ponieść temu nagłemu przyśpieszeniu, musiała sobie nawet przypominać dane z tabeli, bo przestała już mnie o nie pytać.

– Chinaski, widzisz tę liczbę w rogu, tu, na dole?

– No, jasne!

– Ta liczba, jak dobrze wiesz, określa liczbę przesyłek, które należy posortować w ciągu jednej minuty. Kosz o długości 60 centymetrów musi być pusty po 23 minutach. Pan, panie Chinaski, potrzebował pięciu minut więcej!

Wskazał palcem cyfrę 23.

– 23 minuty jest normą!

– To nic nie znaczy.

– A co to ma znaczyć?

– To znaczy tylko tyle, ze jakiś przypadkowy gość przechodził tędy bawiąc się tubką pasty i z nudów wymalował to cudo!

– Nie, nie, Chinaski, takim przygłupem to chyba jeszcze nie jesteś. Ta norma jest całkiem nieźle wykombinowana. Oni to wiedzą. Ja to wiem i ty też to wiesz. A jak nie wiesz, to się dowiesz!

– I na co te przysrywy?

To pytanie pozostało bez odpowiedzi.

– Muszę to zanotować, Chinaski. Czymś muszę zapełnić te rubryki w moich codziennych raportach, prawda? Zasłużyliście na naganę, właśnie udzielam jej tobie, a oprócz tego będziecie dodatkowo pouczeni na specjalnym spotkaniu z przełożonymi. W bardzo bliskiej przyszłości!

Wróciłem do stołu i usiadłem na nim. Jedenaście lat! Miałem dokładnie tyle samo pieniędzy w kieszeni, co wtedy, kiedy tu zaczynałem przed jedenastu laty. I mimo że każda z tych wielu nocy wydawała mi się piekielnie długa, to te jedenaście lat minęło błyskawicznie, albo jeszcze szybciej. Może właśnie dlatego, że odwalałem tę robotę nocami, a może dlatego, że wykonywałem ciągle te same monotonne i wiecznie się powtarzające ruchy górnymi kończynami. Kiedyś, na samym początku, jak pracowałem u Stone'a, nie miałem nigdy pojęcia, co mi się nagle zwali na głowę. Tu, na etacie, nie było żadnych odlotowych zaskoczeń i niespodzianek.

Te jedenaście lat przekotłowało mi się przez głowę. Ci nieliczni, którzy zaczynali jeszcze ze mną, przypominali teraz wypatroszone indory, wiszące na hakach w przedśmiertnych drgawkach łysych odwłoków. Jimmy Potts z urzędu w Dorsey! Kiedy widziałem go pierwszy raz, był dobrze zbudowanym chłopakiem w podkoszulku. Teraz, wykończony i załatwiony, kiwał się na taborecie, żeby raz jeszcze nie zwalić się na pysk, zapierał się stopami o nogi stołu sortowniczego. Od trzech lat miał na tyłku te same spodnie, zmieniał koszulę dwa razy w tygodniu, chodził coraz ślamazarniej, był zbyt zmęczony, żeby iść do fryzjera i obciąć sobie włosy. Poczta powoli zabijała go. Miał dopiero pięćdziesiąt pięć lat, do emerytury zostało mu jeszcze siedem. – Nie dociągnę – powiedział kiedyś. Albo przypominali wypatroszone indory, albo tłuszcz wciskał się im we wszystkie możliwe zakamarki ich sflaczałych ciał, szczególnie w okolicach tyłków i brzuchów. Powód był bardzo prosty, ciągłe siedzenie na taboretach, ciągle te same ruchy, ciągle te same głupie gadanie i paplanie. Ja nie byłem od nich gorszy, ale za to bogatszy w zawroty głowy, bóle ramion, pleców, w piersiach, prawie wszędzie. Spałem cały dzień, żeby móc zasuwać w nocy, a w niedziele musiałem jeszcze dodatkowo chlać, żeby nie myśleć o tym więcej. Przed jedenastu laty ważyłem 84 kilogramy, a teraz prawie dwadzieścia więcej. Brak ruchu nas wykańczał, jedyną częścią ciała poruszającą się przez te jedenaście lat, i to bez przerwy, było prawe ramię.