38937.fb2
Kiedyś nad ranem, wracałem z kantyny, do której udało mi się wśliznąć niepostrzeżenie po paczkę papierosów, cały napięty i skupiony na tym, żeby stać się niewidzialny i niesłyszalny, i nagle przed nosem zjawiła się znajoma twarz.
Tom Moto! Ten sam, z którym zaczynałem pracę pomocnika za czasów Stone'a.
– Moto, stary chuju – wyszeptałem.
– Hank! – odpowiedział.
Podaliśmy sobie ręce.
– Słuchaj, właśnie myślałem o tobie. Jonstone odchodzi w tym miesiącu na emeryturę. Chcemy mu zrobić pożegnalny bal. Wiesz, to ten, który tak chętnie łowił ryby. Wynajmujemy łajbę i wypływamy na jezioro. Może pojechałbyś z nami. Mógłbyś wreszcie popchnąć go za burtę! Może by utonął! Wybraliśmy już jedno bardzo piękne i bardzo głębokie jezioro.
– Ach, nie, nie rób mi tego stary, na tego wała nie mogę więcej patrzeć.
– Ale ty jesteś też ZAPROSZONY!
Moto wyszczerzył się w tym swoim długim i wąskim uśmiechu, sięgającym od tyłka aż po sterczące nad oczami brwi. I dopiero teraz spojrzałem na jego koszulę, a raczej na oznakę na niej. Był pilnowaczem!
– Tom – spytałem – to prawda!
– Hank – jak się ma czworo dzieci… a te ciągle są głodne!
– No to – strapiłem się, czy też tylko udałem strapienie! Odwróciłem się do niego plecami i odszedłem.