38937.fb2
Przestałem się już zastanawiać, jak ludzie ciągnęli do końca miesiąca. Ja wiedziałem tylko tyle, że muszę płacić regularnie na dziecko, że potrzebuję forsy na picie, czynsz, koszule, skarpetki i te inne duperele. Tak jak wszyscy pozostali nie mogłem obejść się bez jedzenia, bez używanego samochodu i paru innych rzeczy, jak kobiety i zakłady na wyścigach konnych. Lecz w chwili, kiedy postanawia się ryzykować wszystkim, wiedząc że innego wyjścia nie ma, przestajemy się nad tym zastanawiać, bo to staje się mało ważne, a nawet zupełnie nieważne.
Zaparkowałem samochód naprzeciwko budynku Stanowego Zarządu Poczt, poczekałem chwilę na zielone światło i przeszedłem na drugą stronę. Obrotowe drzwi przeraziły mnie prędkością ruchu. Przylgnęły do mnie, jakbym miał wszyty kawałek magnesu. Przez chwilę nie potrafiłem się z tym uporać. Wkroczyłem na pierwsze piętro, otworzyłem kolejne drzwi, i pojawili się oni. Urzędnicy tej instytucji. Pierwsza kobieta, którą tam namierzyłem, była młodą dziewczyną, biedne stworzenie bez jednej ręki, chyba zostanie tu już do końca – pomyślałem. Przegwizdana sprawa! No cóż – jak to mówili moi koledzy – gdzieś trzeba ten szmalec tłuc! I tacy jak ona, i jak ja, najczęściej nie mają wyboru. Muszą akceptować to, co im się daje!
– Ach, to taka przypadkowa refleksja białego niewolnika – pomyślałem sobie, i chyba byłem już pewien, że ja sam zaliczyłem się do tych niewolników. Młoda, czarna dziewczyna podeszli do mnie. Była bardzo dobrze ubrana i prawdopodobnie świetnie się czuła w tym urzędniczym świecie. Ja bym zwariował, ale ucieszyłem się, jak zobaczyłem jej szczerze zadowolony wyraz twarzy.
– Słucham pana – spytała wdzięcznie.
– Jestem pracownikiem jednego z urzędów pocztowych – odpowiedziałem. – Chciałbym złożyć wymówienie z pracy.
Wyciągnęła z biurka kupę jakichś formularzy.
– I ja mam to wszystko wypełnić?
Uśmiechnęła się.
– Mogę panu pomóc!
– Nie, nie, dam sobie jakoś radę sam.