38937.fb2
Chlanie. Chlanie. Chlanie. Rano i wieczorem. Tygodniami upierdolony do samego końca. Pewnej nocy przyłożyłem sobie już nóż do gardła, ale trzęsła mi się ręka i chyba tylko dlatego zacząłem myśleć, chociaż wcale tego nie chciałem, że może kiedyś moja jedyna córka będzie chciała iść ze mną do ogrodu zoologicznego. Budki z lodami, szympanse, tygrysy, zielone i czerwone ptaki, promienie słońca padające na jej główkę, jasne włosy pełne moich pocałunków… czekaj, czekaj, trzeba dać sobie szansę… czekaj, ty stary uchlany kutasino!
I jak udało mi się otworzyć oczy, co nie było wcale takie proste, zobaczyłem, że jestem w jakimś pokoju, zupełnie mi nie znanym. Palący się papieros zgasiłem na własnym nadgarstku, splunąłem zdrowo na dywan i wtedy wstrząsnął mną potężny wybuch śmiechu. Śmiałem się i śmiałem. Zwariowałem? A potem znowu się śmiałem i tak rzucany o ściany kolejnymi falami śmiechu, dostrzegłem tego młodego studenta medycyny. Między nami, na nocnym stoliku, stał słoik po konfiturach, a w nim było serce jakiegoś człowieka. Na szkle była widoczna etykietka z imieniem byłego właściciela organu, Francis, a dokoła, wszędzie, piętrzyły się puste butelki whisky, olbrzymi zbiór opakowań szklanych po innych trunkach oraz puszki po piwie, popielniczki i masa różnych śmieci i resztek. Od dwóch tygodni nie miałem nic w ustach. Nie kończące się tłumy ludzi przewalały się przez ten pokój. Osiem czy dziesięć orgiastycznych przyjęć zostawiło swoje widoczne ślady na podłodze i wszystkich ścianach, a ja darłem się na cały głos: „Dolewać! Dolewać! Zalać mnie! Może się utopię w tym boskim nektarze!”. Wydawało mi się, że jestem w drodze do nieba. Tamci gadali, dyskutowali, krzyczeli, obmacywali się, jęczeli z rozkoszy, a ja ciągle byłem w drodze do nieba.
– Chyba w nim byłem – powiedziałem studentowi. – Czy masz do mnie jakąś sprawę?
– Zostanę pana osobistym, domowym lekarzem.
– Nie mam nic przeciwko temu, panie doktorze, żądam tylko, żeby natychmiast sprzątnął pan ten słoik z resztką Francisa!
– Nie. Nie.
– Co?
– Serca się nie tyka!
– Ja nawet nie wiem, jak pan się nazywa.
– Wilbert.
– Słuchaj, ty, Wilbert, ja nie wiem, jak się tutaj przyplątałeś i po co, ale tego Francisa zabierz ze sobą.
– On zostanie z panem.
Zaczął majsterkować przy małym, ciemnym pudełku, a potem wyciągnął z niego gumową rurę z gruszką na końcu, podwinął moje rękawy od koszuli do góry i wpompowywał powietrze w gumowy pas wokół przedramienia.
– Ma pan ciśnienie jak dziewiętnastolatek – powiedział.
– Sram na to. Czy to jest zgodne z prawem i zwyczajem, żeby ludzkie serce zamykać w wecku i nosić w lekarskiej walizce?
– Pojawię się tu znowu i wtedy go zabiorę. A teraz zrób głęboki wdech!
– Zawsze myślałem, że to poczta zrobiła ze mnie oszołoma. Teraz patrząc na ciebie, zmieniam zdanie.
– Wdech!
– To, czego ja teraz potrzebuję, to jest kawał chrupiącej dupy, panie doktorze, i nic więcej.
– Czternasty krąg nie jest tam, gdzie powinien być, Chinaski. Zmiana położenia tego kręgu powoduje napięcia, nieoczekiwane i nieprzewidywane napady szału, często prowadzące do stanu zwanego imbecylizmem.
– Sram na to – powiedziałem.
Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ten dżentelmen opuścił moje mieszkanie. Obudziłem się o 13.10. Było bardzo gorąco. Śmierć stała przede mną i siedziała za mną, a promienie słońca przenikały przez porwane żaluzje padając na słoik po konfiturach. „Francis” spędził ze mną całą noc, chłodząc się w roztworach substancji konserwujących, pływając w lepkich wydzielinach, będących produktem rozkurczu serca. I to wszystko pod moim nosem!
Biedny „Francis” wyglądał jak kupa nieszczęścia albo jeszcze gorzej. Ostrożnie chwyciłem słoik, przeniosłem go do szafy i zakryłem podartą koszulą. Potem musiałem szybko pobiec do łazienki, bo chwyciły mnie wymioty. A jak skończyłem rzygać, a szybko to się nie stało, popatrzyłem na własną twarz, pokrytą coraz gęściejszą, czarną szczeciną. I wtedy złapał mnie skurcz żołądka, ledwo zdążyłem usiąść na kiblu… czym miałbym srać, skoro od dwóch tygodni nic nie jadłem. Trwanie na klopie zaliczyłem do jednych z najmilszych przeżyć w moim życiu. To było zawsze odprężające, człowiek czuł się lżejszy i czystszy od środka.
Rozległ się dzwonek u drzwi. Wytarłem sobie szybko tyłek, założyłem jakieś stare łachy i otworzyłem drzwi.
– Tak, proszę!
Jakiś młody gość z długimi jasnymi włosami, sztywno się ukłonił, a obok niego czarne dziewczę, nieprzerwanie czkające i śmiejące się na przemian, jak mocno zaawansowana w przypadłości wariatka.
– Hank!
– Hnnn. A wy kto jesteście?
– Nie przypominasz sobie? Byliśmy na party. A teraz przynieśliśmy ci kwiaty.
– No coś podobnego. Właźcie, właźcie!
Wnieśli te swoje kwiaty do środka, czerwone i pomarańczowe na jednej zielonkawej łodydze. Udało mi się odnaleźć jakiś wazon, wstawiliśmy kwiaty do niego, cudem było w domu trochę wina, które postawiłem na nocnym stoliku.
– Nie możesz sobie jej przypomnieć? Mówiłeś przecież, że miałbyś ochotę przelecieć ją czy nawet puknąć!
Śmiała się.
– Pomysł wcale dobry, tylko błagam, nie teraz.
– Chinaski, a jak ty dasz sobie radę bez poczty? Czy ty to wytrzymasz?
– Nie wiem. A może cię jednak puknę! Co? Albo ty mnie, co? Kurwa, już sam nie wiem.
– Zawsze się możesz u nas przekimać, wiesz, z braku laku dobra i podłoga, co?
– To będę mógł was podglądać, jak się tam gzicie?
– No jasne!
Wino wypiliśmy bardzo szybko. Jej imię przypomniałem sobie, a później zapomniałem. Pokazałem im serce w słoiku. Prosiłem, żeby wzięli z sobą ten pływający eksponat. Nie potrafiłem go, ot tak, wyrzucić na śmietnik. Może ten student potrzebuje go jeszcze na jakimś egzaminie albo zgłosi się do mnie, kiedy upłynie termin oddania „pomocy naukowej” do pracowni preparatów anatomicznych, albo sam już nie wiem co. A potem zeszliśmy na dół do nocnego klubu, obejrzeliśmy striptiz, tankowaliśmy, śmieliśmy się, wrzeszczeliśmy. Nie pamiętam, kto płacił za to wszystko, ale myślę, że to on miał forsę. Wreszcie udało mi się pochlać za cudze pieniądze! Rechotaliśmy wszyscy bez ustanku, ja dowiedziałem się wszystkiego o zgrabnym tyłku i foremnych łydkach dziewczyny, całowaliśmy się, nikomu to nie przeszkadzało. Tak długo jak masz pieniądze, tak długo nic nikomu nie przeszkadza!
Odprowadzili mnie do domu. Ona nie została ze mną. Bo i po co! W drzwiach pożegnałem się z nimi, włączyłem radio, znalazłem butelkę scotcha, wlałem wszystko w siebie, śmiałem się coraz głośniej, czułem się coraz lepiej, mogłem się wreszcie rozluźnić i uspokoić nerwy, byłem wolny, nadpaliłem sobie palce niedopałkiem papierosa, udało mi się odnaleźć tapczan, doszedłem do jego krawędzi i upadłem ryjem w poprzek materaca i spałem, spałem, spałem…
Następnego ranka, po nocy nie było już ani śladu, a ja jeszcze żyłem.
Może napiszę książkę – pomyślałem.
I napisałem.