38985.fb2 Los Powt?rzony (powie??) - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Los Powt?rzony (powie??) - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Rozmawiali kiedyś o religii. W dwa lata po tym, jak zachorowała matka. Spotkali się na kilka godzin w Krakowie, gdzie Błażej przyjechał na jakiś kongres. Marcin wtedy zdobył się na odwagę i zapytał go, poproszony przez matkę, dlaczego Ilonka – córka Błażeja – nie przyjęła jeszcze pierwszej komunii. Brat odpowiedział mu, że oboje z Sylwią – żoną – postanowili zostawić wybór samej Ilonce. Zdecyduje, gdy dorośnie. Tak zaczęła się ich rozmowa o Bogu i religii.

Z Błażejem bardzo trudno rozmawiało się o tych sprawach. Głównie przez jego chorobliwy brak pokory wobec autorytetów. Wydawało mu się, że uczciwość wymaga, aby zwątpienie, a tym bardziej pokorę dzielić wobec wszystkich i wszystkiego po równo. I jeśli już, to dopiero wtedy, gdy wobec pokory nie ma się żadnej innej alternatywy. W dodatku swoją wiedzą, swoimi wątpliwościami, a najbardziej swoimi pytaniami budził niepokój.

– Wierzysz, że Bóg może być sprawiedliwy, miłosierny i nieskończenie mądry, a jednocześnie niewidzialny, niedostępny i milczący jak głaz? Wierzysz w to i nie widzisz w tym podstawowej sprzeczności? A nawet jeśli, z niezrozumiałych mi powodów, tak jest, to czy nie uważasz, że każdy Bóg gardziłby myślą, że jest idolem? Że buduje Mu się pomniki, świątynie, które swoim doprowadzonym do granic kiczu bogactwem dają świadectwo pychy, pada się przed Nim na twarz, całuje obrazy, składa krwawe ofiary i jako dowód uwielbienia dla Niego przebija dłonie gwoździami w ekstatycznym amoku? Czy nie uważasz, że absurdem jest nasze przekonanie, że wszechmogący i nieskończenie doskonały, bezgranicznie dobry Bóg ma jedną z najnędzniejszych ludzkich słabości, jaką jest próżność i nigdy nienasycone pragnienie poklasku? Ja nie mogę uwierzyć w takiego Boga… Wielu ludzi nie wierzy w Boga, bo to dla nich zbyt obciążające. Ja nie wierzę w Boga, bo to zbyt wygodne.

Gdy pamiętało się z dzieciństwa wspólne modlitwy przed posiłkami przy stole, codzienne „niech będzie pochwalony” po powrocie do domu ze szkoły i pełne uniesienia góralskie pasterki w kościele w Biczycach, trudno było słuchać wypowiadanego przez własnego brata zdania typu „Boga można było uniknąć, gdyby ludzie zawierzyli swojej mądrości”. Kiedy rozstawali się po tej rozmowie, Błażej prosił go, aby nie powtarzał niczego matce.

– Ta wiedza mamie się do niczego nie przyda, a może ją zranić…

Marcin pamiętał także, jak kilka dni po odebraniu nominacji profesorskiej w Belwederze gdańska prasa komentująca to wydarzenie opublikowała obszerny wywiad z Błażejem. Szymon przyjechał wtedy specjalnie do niego do muzeum i przywiózł ten numer „Dziennika Polskiego”. Obok zdjęcia Błażeja w laboratorium widniał krzyczący wielkimi literami prowokujący tytuł: „Bóg to tylko (neuro)peptyd”. Stara Siekierkowa, która zaczynała dzień od czytania gazety, natychmiast rozpoznała Błażeja na fotografii. Artykułu nie czytała. Wystarczyło jej, że „Błażejek Marcinowej” mówi coś o Bogu. Chodziła potem podniecona z tą gazetą po wsi, pokazując ją każdemu, kogo spotkała, i opowiadała, jak to „Błażejek kradł najpierw jabłka z mojego ogrodu, a teraz pokazują go w gazecie” i jak dumna powinna być Marcinowa, że wychowała „takiego geniusza”. Poszła też z tą gazetą na plebanię do księdza Jamrożego, prosząc go, aby z ambony w niedzielę po zapowiedziach ogłosił wszystkim, jakiego to „Biczyce doczekały się Polaka”. Z plebanii poszła do gospody i siedziała tam tak długo, aż ajent wysłał jedną ze swoich kucharek do kiosku. Dopiero gdy wycinek z gazety zawisł na gwoździu obok kartki z długą listą nazwisk dłużników, którzy w gospodzie piją „na krechę”, wyszła i wróciła do domu. W niedzielę, gdy proboszcz Jamroży „nie powiedział nic o Błażeju”, postanowiła, że nie będzie więcej nic dawać na tacę.

Marcin wiedział, co to są (neuro)peptydy. Gdy „po Marcie” miał napady lęku i łykał według swojego grafika wszystko, co mogło ten lęk uspokoić i okiełznać, starał się dowiedzieć i zrozumieć, dlaczego jakaś magiczna substancja w małej zielonej, różowej lub białej tabletce czyni to, czego on nie potrafił wywołać swoimi myślami. Oczywiste było dla niego, że ta substancja musi coś robić z jego mózgiem, bo tam zagnieździł się jego lęk. To, że serce waliło mu jak oszalałe lub że musiał biec, aby rozładować napięcie mięśni, było tylko fizjologicznym przejawem tego, co tak naprawdę odbywało się w mózgu. Nie musiał tego usłyszeć od psychiatry. Jeśli już potrzebował do czegoś psychiatry, to tylko do tego, aby mu doradził, jak radzić sobie bez tych tabletek. Instynktownie czuł, że sam się oszukuje i że nie można całe życie oszukiwać mózgu jakimiś substancjami chemicznymi. Dlatego chciał się dowiedzieć, jak te substancje działają. Jak to się dzieje, że serce się uspokaja i jego puls spada z dwustu uderzeń na minutę do normalnych osiemdziesięciu, przestają drżeć dłonie, nie czuje pancerza uciskającego mu głowę, czuje natychmiast odrętwienie, obojętność, a czasami nawet błogość już w kilkanaście minut po łyknięciu xanaksu. Wtedy właśnie, szukając odpowiedzi na te pytania, zetknął się z terminem „peptyd”.

Do dzisiaj pamięta swoje zdumienie, gdy czytając w bibliotece podręczniki farmakologii, odkrył, że Natura w swoim podstawowym zamyśle i konstrukcji jest w zasadzie bardzo prosta. Jeśli Naturę stworzył Bóg, bardzo sprytnie to wymyślił. Trzy litery w czteroliterowym A-T-C-G alfabecie DNA kodują dwadzieścia liter aminokwasów. Istnieje bowiem tylko dwadzieścia aminokwasów, każdy oznaczany jedną literą, które układają się w białka, a te z kolei budują organizmy i determinują ich życie. Triada życia: DNA – aminokwasy – białka. To przecież zrozumiałaby bez większego trudu nawet Siekierkowa! Tyle że z pewnością byłaby przekonana, iż ta triada to tylko inne słowo na Świętą Trójcę. Może nawet miałaby rację…

Dwadzieścia kawałków układa się w puzzle i te puzzle to białko. Obojętnie jak duże są puzzle, to i tak składają się tylko z dwudziestu różnych kawałków. Gdy układanka jest mała, zbudowana z nie więcej niż stu połączonych z sobą aminokwasów, to nazywa się peptydem. Gdy ma ich kilkaset, jest polipeptydem. Gdy ma ich tysiące, nazywa się ją proteiną. Dla postronnych i niewtajemniczonych wszystko to razem wzięte nazywa się zwyczajnie białkami.

Często zastanawiał się, czy naukowcy zawsze muszą tworzyć tylko sobie znane hermetyczne języki pełne tajemniczej terminologii. Czasami miał wrażenie, że robią to z czystej próżności i żeby wszystko skomplikować jak najbardziej. Niech broń Boże nikt spoza klanu nie zdoła ich zrozumieć. Kiedyś zagadnął brata na ten temat.

– Masz rację – odpowiedział Błażej – często robią to z autentycznej próżności. Niektórzy naukowcy więcej czasu poświęcają na wymyślanie chwytliwej nazwy dla tego, co odkryli, niż spędzili przy samym odkryciu. Już raczej są gotowi użyć cudzej szczoteczki do zębów niż cudzej terminologii – dodał, śmiejąc się w głos.

Marcin podziwiał tych niewielu, którzy gotowi byli podzielić się z innymi swoją wiedzą, i to w taki sposób, jak robił jego brat, przy którym miało się wrażenie, że gdy opowiada o syntetyzowaniu peptydów, mówi o klejeniu figurek z plasteliny. Ma się potem przekonanie, że wystarczy kupić plastelinę, przypomnieć sobie jego słowa i zrobić to samo, a może nawet zrobić to o wiele lepiej. Przy tym wszystkim jego brat kleił jeśli nie najpiękniejsze, to na pewno najważniejsze figurki. Przysłał mu kiedyś na adres muzeum fragment pisanej przez siebie książki popularnonaukowej. Załączył krótki list:

Jeśli czegokolwiek z tego nie zrozumiesz, to znaczy, że piszę złą książkę. Powiedz mi to natychmiast, abym miał czas coś zmienić.

Zrozumiał wszystko. Tak jak rozumie się słowa złożone z liter w alfabecie. Aminokwasy to litery układające się w słowa, które są peptydami, polipeptydami lub białkami. Układając te słowa w zdania, można wydawać komendy. Takie zdania w komendy układa głównie mózg. Albo sam syntetyzując peptydy lub inne neuroprzekaźniki i rozsyłając je z krwią do wszystkich organów, albo dając sygnały tym organom, aby same takie peptydy lub neuroprzekaźniki wytworzyły. Gdy już się tak stało, to przedostają się one do wnętrza komórek i wywołują te zmiany, których mózg oczekuje. Wzrasta ciśnienie krwi i przyśpiesza serce, gdy neuroprzekaźnikiem jest adrenalina, żołądek i jelita zaczynają trawić, gdy neuroprzekaźnikiem jest acetylocholina, wzrasta poziom cukru, gdy peptydem jest insulina, kurczy się macica podczas porodu lub tworzy się mleko w piersiach matki, gdy peptydem jest oksytocyna. Za każdy proces życiowy odpowiada jakiś peptyd. I to miał na myśli jego brat Błażej, gdy mówił: „Bóg to tylko (neuro) peptyd”. Neuro – by podkreślić, że chodzi mu o ten wytwarzany w mózgu.

Jeśli się nad tym zastanowić, to Błażej miał rację i mógł tak powiedzieć dziennikarce z gazety. Z drugiej strony Marcin był pewien, że ta dziennikarka wyjęła zdanie z kontekstu i użyła w tytule, aby zaszokować, zbulwersować, zatrzymać uwagę czytelnika. Nie ma nic bardziej atrakcyjnego, jak w katolickiej Polsce w wysokonakładowej gazecie, dużą czcionką, zaprzeczyć istnieniu Boga. Najlepiej cudzymi słowami. Bezpiecznie i wygodnie, dla siebie i dla gazety. A przy tym prowokacyjnie. Włożyć kij w mrowisko i zacierając ręce, czekać na reakcję mrówek.

Znał brata na tyle dobrze, aby wiedzieć, że takie zdanie wypowiedział z pokorą, jako przypuszczenie i z pewnością ze znakiem zapytania na końcu. Zresztą po przeczytaniu całego artykułu nie można było mieć co do tego najmniejszych wątpliwości.

Nikt nie zna do dzisiaj odpowiedzi na pytanie, jak to się dzieje, że wytwarzane są takie a nie inne peptydy i kto lub co programuje mózg, aby peptydami przekazywał swoje komendy. Peptydy nie wykluczają Boga. Może nawet potwierdzają jego istnienie. Błażej to wyraźnie powiedział w tym wywiadzie.

Nie powiedział przy tym wielu innych dużo bardziej interesujących rzeczy. Tych, które nie dotyczą zwykłej fizjologii, ale dotykają czegoś, co wszystkim kojarzy się z emocjami, duszą, świadomością, a więc poprzez to z religią. Nie powiedział na przykład tego, że ludzie kochają dzięki (neuro)peptydom. Że Boga, którego wcale nie musi być, ale którego można mimo to kochać, kochają także właśnie dzięki nim. Jego brat takimi peptydami się zajmował – odpowiedzialnymi za przeżywanie emocji. W książkach z farmakologii, które Marcin czytał, gdy chciał zrozumieć swój lęk, większość odnośników dotyczyła prac naukowych zagranicznych autorów. Jeśli cytowano kogoś z Polski, to głównie jego brata. Niezwykłe uczucie – czytać swoje nazwisko na stronach tych książek. Pamięta, że gdy zdarzyło się to pierwszy raz, wybiegł podniecony z czytelni i z automatu telefonicznego w holu natychmiast zadzwonił do brata. Błażej zupełnie zignorował to, co chciał mu powiedzieć. Że jest dumny, że go podziwia, że mama z pewnością się ucieszy. Przerwał mu po trzech pierwszych zdaniach.

– Marcin, po jaką cholerę czytasz takie książki? – zapytał zaniepokojony. – Czy coś się stało? Po co bierzesz te prochy?

Nie powiedział mu nic o swoim lęku. Wstydził się. Skłamał, że trafił na tę książkę zupełnie przypadkowo, że usłyszał o niej od kolegi. Że u niego wszystko w porządku. Gdy odłożył słuchawkę, zastanawiał się, czemu tak zrobił. Czemu nie powiedział mu o tak po prostu: „Słuchaj, Błażej, jestem od jakiegoś czasu jak warzywo, które odczuwa tylko lęk. Boję się zasnąć i boję się obudzić. Skrzywdziła mnie kobieta. Połykam tabletki, aby się nie bać. A jednocześnie boję się, co te tabletki ze mnie zrobią. Chcę wiedzieć, czego się lękam, i chcę zrozumieć, dlaczego po tych tabletkach jest mi na krótki czas lepiej. Dlatego czytam takie książki. Tylko dlatego”.

Nie. Tego nie powiedziałby nikomu bliskiemu. Także swojemu bratu. Może nawet szczególnie jemu. Górale nie powinni się bać.

Trzy dni później w portierni akademika czekała na niego duża pękata koperta. Błażej przysłał mu odbitki wszystkich swoich artykułów dotyczących szczególnych peptydów, które nazywał „molekułami emocji”. Wzorami chemicznymi opowiadał, jak to się dzieje, że ludzie czują wstręt, rozkosz, smutek, przywiązanie, tęsknotę, podniecenie lub wstyd. Opisywał mechanizmy reakcji, w których te molekuły biorą udział. Marcin długo siedział ze słownikami i mozolnie tłumaczył teksty artykułów – większość była po angielsku – starając się zrozumieć każde słowo.

Obraz, który się wyłonił z tego, co zrozumiał, zachwycił go i przeraził jednocześnie. Odczuwanie jest możliwe prawie wyłącznie dzięki ułożonym z aminokwasów peptydom, a te, aby dotrzeć do komórek w mózgu, muszą znaleźć na ich powierzchni rodzaj otworu, przez który mogłyby przecisnąć się do wnętrza komórki. Taki otwór przypomina dziurkę od klucza i znajduje się w pływających na powierzchni komórki receptorach, które nie są niczym innym, jak tylko dużymi białkami. Peptyd przeciśnie się do środka komórki jedynie przez pasującą do niego dziurkę od klucza w receptorze. Insulina nie będzie pasowała do receptora, który przepuszcza przez swoją dziurkę od klucza oksytocynę. Gdy taki peptyd znajdzie się już w środku komórki, następuje cały łańcuch reakcji, które przekładają się na to, co ludzie nazywają odczuwaniem. Czerwienią się policzki, gdy jesteśmy zawstydzeni, serce bije szybciej, gdy jesteśmy podnieceni, mamy uczucie bezpieczeństwa lub nawet błogości, gdy peptydem, który przecisnął się przez receptor, jest coś, co swoją strukturą przypomina morfinę. „Morfinę” wytwarzaną wewnętrznie w mózgu, a nie tą wstrzykiwaną z ampułki przez lekarza lub pielęgniarkę. Takich wewnętrznych narkotyzujących „morfin” wytwarza mózg człowieka mnóstwo. A także innych peptydów, które w swoim działaniu podobne są do innych narkotyków. To one przekładają się na emocje. Dzięki nim tak naprawdę czujemy oszołomienie i fascynację, gdy jesteśmy zakochani. Także dzięki nim odczuwamy pragnienie bliskości. Pragnienie tak mocne, że chcemy się rozbierać i dotykać.

Przez swoje podobieństwo do narkotyków powodują to, co wywołać mogą wszystkie narkotyki: uzależnienie. To podobieństwo chemii emocji do chemii narkotyków było z jednej strony zdumiewające, a z drugiej niebezpieczne. Myśl, że heroina i miłość tak naprawdę na poziomie mózgu funkcjonują według tego samego schematu, była sama w sobie oszałamiająca. Przecież Bóg powinien wiedzieć, iż ludzie bardzo szybko zorientują się, że ich receptory przez swoje dziurki od klucza przepuszczą nie tylko wewnętrzne „poprawne” peptydy, ale znajdą sobie namiastki! I na dodatek będą one wszędzie pod ręką. W soku niedojrzałych makówek i ich łodyg, w liściach koki, które Indianie żuli już trzy tysiące lat temu, w suszonej konopi indyjskiej, którą muzułmanie palili już w starożytności. Ponieważ ludzie żyją tak naprawdę tylko po to, aby przeżywać emocje, jasne musiało być, że szybko odkryją działanie tych roślin. A gdy zaczną tworzyć naukę chemii, nie będą im nawet do tego potrzebne żadne rośliny. Sami sobie zsyntetyzują gazy, proszki i płyny pełne emocji. Niektóre z nich będą potem sprzedawać w aptekach.

Nagły brak emocji – podobnie jak brak narkotyków odczuwany przez ćpuna – powoduje symptomy odstawienia. Magda, dziewczyna z bandażem na przegubie dłoni z poczekalni u psychiatry w Katowicach, nie chciała nic innego, niż tylko mieć dostęp do substancji, którymi mogłaby zapchać chociaż na krótki czas swoje receptory w mózgu!

Gdy Marcin czytał to wszystko, zaczynał rozumieć, jak działają kolorowe tabletki. Składnikami tych tabletek zapychał receptory swojego mózgu. Z jakiegoś powodu wszystko, co przeżył „po Marcie”, zaburzyło mu funkcjonujący dotychczas poprawnie jego chemiczny mózg i te tabletki, na krótko, przywracały tę utraconą równowagę. Nie rozumiał jedynie, dlaczego akurat symptomy odstawienia w jego przypadku przejawiały się wyłącznie jako paniczny lęk.

To, co jednakże najbardziej poruszyło go i dało mu najwięcej do myślenia po lekturze artykułów brata, dotyczyło czegoś o wiele ważniejszego niż zwykłych zapisków laboranta na temat chemicznej teorii emocji z miłością włącznie. Jego brat, jak sam to nazywał, „kleił” o wiele ważniejsze peptydy. I właśnie z ich powodu zapraszany był do najbardziej renomowanych instytucji naukowych na całym świecie. Każda z tych instytucji chciała, aby kleił je u nich, kusząc dostępem do najlepszej aparatury i najbardziej uznanych mózgów pracujących w tej samej dziedzinie. Jak Sylwia znosiła nieustanne wyjazdy męża? W porównaniu z Błażejem nawet marynarzy można było nazwać bywalcami w domu.

Peptyd, którym zajmował się Błażej, miał zapchać dziurkę od klucza w wyjątkowym receptorze. Receptor ten znajdował się nie tylko na powierzchni komórek mózgu, ale przede wszystkim na komórkach limfocytów w układzie immunologicznym każdego człowieka. Wirus HIV, gdy patrzeć na niego pod mikroskopem elektronowym, przypomina jeża. Igły tego jeża są proteinami, które idealnie pasują do receptorów na limfocytach. Do zakażenia HIV dochodzi wtedy, gdy te proteiny połączą się z białkiem receptora, prześlizną się do wnętrza limfocytu i praktycznie go zabijają. Gdyby udało się „skleić” peptyd, który także pasowałby do receptora na limfocycie, i zapchać nim jego dziurkę od klucza, zablokowałoby się drogę dla HIV! Taki mechanizm działał doskonale na receptorach komórek mózgowych. Opisywały to wszystkie podręczniki farmakologii. Wystarczyło wstrzyknąć kilka miligramów naloxanu, aby uratować życie narkomanowi, który przedawkował heroinę i zapadł w stan śpiączki. Magicznie działający naloxan blokował receptory heroiny na neuronach w mózgu, zamykając drogę cząsteczce narkotyku. O tym wiedzieli nawet policjanci w każdym większym amerykańskim mieście znajdujący nieprzytomnych narkomanów w toaletach dworcowych. Nie nosili wprawdzie ze sobą strzykawek z naloxanem, ale wzywając karetki pogotowia, prosili, aby sanitariusze zabrali go ze sobą.

Brat Marcina sklejał coś podobnego do naloxanu. Tylko że to coś miało blokować nie heroinę ze „złotego strzału”, ale wirusa wywołującego AIDS.

Być może, jego brat kleił najważniejszy peptyd na świecie…

*

Wzruszył go ten e-mail od Błażeja. Tak na dobrą sprawę był pełen smutku i rozgoryczenia. Zdanie w postscriptum: „Gdybym mógł cofnąć czas i zacząć wszystko od nowa, to tak pokierowałbym swoim życiem, aby mieć więcej czasu dla ludzi, a nie dla projektów i nauki”, było jak wyznanie kogoś, kto źle pokierował swoim życiem. W klimacie niekwestionowanego sukcesu, który kojarzył mu się z tym, co robi Błażej, nie potrafił zrozumieć jego rozczarowania.

Odpisał natychmiast. Listy z Waszyngtonu przychodziły regularnie przez następne trzy miesiące. Miał wrażenie, że poznał brata przez te trzy miesiące lepiej niż przez całe dzieciństwo w Biczycach. Człowiek, który miał wszystkie powody, aby być dumny z siebie, aby korzystać ze wszystkich wyróżnień, które niesie sukces, pozostał małym zagubionym Błażejkiem, którego matka musiała wypychać z szeregu, aby odebrał nagrodę za dobrą naukę w podstawówce. Wychodził wtedy zawstydzony, czerwienił się, gdy wymieniano jego nazwisko, i jak najszybciej chował się z powrotem w grupie uczniów. Gdy siadali przy stole do kolacji, zawsze czekał, aż wszyscy napełnią talerze, i dopiero wtedy sięgał po swoją porcję. Czasami zostawała dla niego tylko resztka wyławiana z brei na dnie miski. Nigdy nie narzekał. Brał resztki i jadł tak samo długo, jak inni. Aby tylko nikt nie zauważył, że ma mniej. Taki był zawsze. Nie chciał wychodzić z cienia. A teraz musiał stać w świetle reflektorów.

Po powrocie Błażeja z Waszyngtonu do Gdańska korespondencja nagle ustała.

Brat nie odpowiadał na e-maile. Marcin zaczął się niepokoić. Po sześciu tygodniach znalazł w skrzynce list od Sylwii, żony Błażeja. Był zaskoczony. Sylwia nigdy dotąd do niego nie pisała.

Marcinie,

Błażej odszedł od nas. Poprosiłam go, aby to zrobił. Z bezsilności i rozpaczy. Wcale się nie sprzeciwiał. To boli mnie najbardziej. Spakował swoje książki i zniknął. Ilonka nawet tego nie zauważyła. Myśli cały czas, że tata znowu gdzieś wyjechał.

Sylwia

Pojechał do Błażeja następnego dnia. Późnym wieczorem dotarł do Gdańska i prosto z dworca taksówką pojechał do instytutu, w którym pracował Błażej. Strażnik zaprowadził go do biura na trzecim piętrze. Zagracony ciemny pokoik z książkami i kartkami papieru leżącymi na każdym wolnym miejscu. Ściany obwieszone arkuszami białego papieru z rysunkami struktur chemicznych, strzałek, komentarzy i wykrzykników. Na małym stoliku pod oknem parował czajnik z wrzącą wodą. Pod ścianą, przy metalowym biurku, na którym stał monitor komputera, siedział Błażej.

– Panie profesorze, przyprowadziłem panu gościa – powiedział strażnik, gdy weszli do biura.

– Marcin! Dlaczego nie zadzwoniłeś?! Wyjechałbym po ciebie na dworzec…

Podszedł, objął go. W czarnym wełnianym golfie, bosy, zarośnięty i wychudzony stał przed nim jego brat. Ukradkiem ocierał łzę.

– Zrobię ci herbaty. Akurat woda się gotuje – powiedział cicho. – Proszę, usiądź – dodał, wysuwając krzesło i stawiając je na arkuszach papieru zalegających podłogę.

Otworzył szafę i w świetle lampy na biurku obok komputera sprawdzał, czy filiżanka na herbatę jest czysta.

– Nie pisałeś, martwiłem się, że coś się stało – powiedział Marcin. – Dostałem wczoraj e-mail od Sylwii – dodał cicho.

Błażej odwrócił się gwałtownie, rozlewając wrzątek. Złożył ręce jak do modlitwy.

– Od Sylwii?

Zaczął opowiadać. Chodził pomiędzy nim a komputerem i opowiadał. Tak jak gdyby czekał, że ktoś przyjdzie i poprosi go w końcu o tę opowieść.

*

Sylwia urodziła mu Ilonkę. Nic ważniejszego nie mogło mu dać życie. I nic ważniejszego nie może mu odebrać. Już przez ten fakt Sylwia jest najważniejszą kobietą w jego życiu. I taka pozostanie. Nie tylko urodziła. Sprawiła także, że Ilonka jest takim dzieckiem, jakie zawsze chciał mieć. Najcudowniejszą córką, jaką można być obdarzonym przez los i jaką można zostawić po sobie. Lecz on także przecież to sprawił. Owszem, wyjechał do USA na rok, aby robić doktorat, w trzy miesiące po urodzeniu Ilonki, ale przecież musiał. Miał wyjechać półtora roku wcześniej, lecz wprowadzono stan wojenny, został internowany, o podróży nie miał co marzyć. Dopiero w październiku 1983 roku dostał zgodę na wyjazd. Nie widział córeczki przez rok.

Nie mógł wtedy pracować naukowo w Polsce, gdzie biochemia kojarzyła się z odkrywaniem nowych nawozów sztucznych lub manipulowanych genetycznie nowych gatunków kukurydzy dla rolnictwa. To, że pomagał matce przy żniwach w Biczycach, nie znaczy, że jako biochemik musi kochać rolnictwo. Nie mógł zrezygnować z tej wyjątkowej szansy. Nie zostawił Sylwii samej z dzieckiem dla kariery. Bo on gardzi karierą. Za każdym razem chce mu się wymiotować, gdy ona wypowiada to słowo we wszystkich możliwych przypadkach. Zostawił je obie dlatego, aby mogły być dumne z niego po powrocie. Bez tego doktoratu w Stanach byłby specjalistą od nawozów lub kukurydzy rosnącej poziomo, a nie pionowo. On nie chciał być „biochemikiem w warunkach polskich”. Można być cenionym dobrym polskim historykiem, ale nie można być dobrym polskim biochemikiem. Biochemia to nie unia polsko-litewska. Tego nie można się nauczyć w archiwum w Białymstoku. W biochemii archiwalne są już informacje z ubiegłego tygodnia.

Chciał mieć znaczenie. W nauce, tak mu się wtedy młodzieńczo i naiwnie wydawało, można nabrać znaczenia tylko i wyłącznie przez wiedzę. Teraz wie, że jest inaczej. Ale to tutaj nie jest ważne. I to złudna prawda, że znaczenie mają także jego koledzy, którzy nigdy nie pracowali i nie pracują tyle co on i wracają do domu przed siedemnastą albo jeszcze wcześniej. Oni mają znaczenie prezenterów pogody w wiadomościach telewizyjnych o dziewiętnastej trzydzieści. Tak naprawdę nie traktuje się ich poważnie. Po pierwsze, pogoda jakaś i tak będzie, a po drugie, gdy następnego ranka nie zgadza się z prognozą, jest to najwyżej zabawnie irytujące. On chciał się zajmować naprawdę istotnymi sprawami. Dlatego zostawił Sylwię z trzymiesięczną Ilonką i pojechał na rok do Stanów.