38985.fb2 Los Powt?rzony (powie??) - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Los Powt?rzony (powie??) - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

To on dzielił się z sobą samym opłatkiem w Wigilię w opustoszałym college'u. Nawet strażnik pojechał do domu. To on stał na mrozie z butelką wina w zmarzniętej dłoni i z automatu pod akademikiem przez trzy godziny wybierał numer do Gdańska. Po kierunkowym do Polski czasami miał długi sygnał, ale po 58 do Gdańska zawsze było zajęte. Skończyło mu się wino i rozbił z wściekłością butelkę o automat, raniąc sobie odłamkiem szkła czoło. Nawet dzisiaj, gdy czasami dzwoni skądkolwiek do Gdańska i wybiera 58, to drżą mu ręce.

Nieważne, że jest ateistą. Wigilia ma dla niego znaczenie symboliczne. Nie można być góralem, urodzić się w Biczycach, mieć taką matkę, jaką oni mieli, i traktować Wigilię jak jakieś pogańskie gusła. To przede wszystkim dzień na wyjątkowe spotkanie z najbliższymi. Gdyby nie wyjechał, byłaby to jego – to znaczy ich – pierwsza Wigilia z Ilonką. Katolik dzięki swojej wierze nigdy nie jest w Wigilię sam, bo zawsze spotyka w ten wieczór swojego Boga. Opuszczony w ten wieczór ateista czuje się jak zostawiony w kosmosie astronauta, któremu zerwała się lina łącząca go z sondą. Taka samotność zapiera dech, poraża, paraliżuje. Wigilia wywołuje w nim obawę, że może jednak warto wierzyć w Boga. Nawet jeśli go nie ma.

To on chodził pieszo codziennie ponad sześć kilometrów do uniwersytetu, aby oszczędzić dziewięćdziesiąt centów na bilecie autobusowym w jedną stronę. To on po pięciu czternastogodzinnych dniach w laboratorium wstawał w weekendy o czwartej rano i roznosił gazety. Z tego, co oszczędził lub dorobił, kupili potem w Peweksie skodę i urządzili mieszkanie.

To on nie zobaczył, jak Ilonka stawia pierwsze kroki, i nie usłyszał, jak wypowiada pierwsze słowa. To on cierpiał jak skopany pies i miał łzy w oczach, gdy Ilonka po jego powrocie wylękniona uciekała jak od kogoś zupełnie obcego. Nie mógł wziąć jej na ręce i przytulić. Dobrze, może sam był sobie winny, ale przecież wyjechał także dla całej ich trójki.

Nigdy nie krył, że jest mu trudno się zatrzymać. W nauce nie można się zatrzymać. To nie piłka nożna czy gra w kręgle. Nauka wymaga oddania, wierności i czasu. I jest bezwzględna, trzeba jej dawać z siebie wszystko. Wtedy dopiero można od nauki też żądać wszystkiego. Ale to nieprawda, co myśli Sylwia, że żadna kobieta nie może konkurować z taką kochanką. Chociażby z tego powodu, że nauka nigdy nie była jego kochanką. O kochankach nie mówi się po powrocie do domu. A on chciał z Sylwią o tym rozmawiać. Nie mógł się doczekać, aby w łóżku, zanim zasną lub zanim zdejmie z niej koszulę nocną i będą się kochać, opowiedzieć jej podniecony o tym, że na przykład dzisiaj rano z laborantką zrobili koktajl z mózgu szczura, naznaczyli go nowymi radioaktywnymi peptydami i że receptory T4 w probówce świeciły w liczniku jak lampki na choince! Może nie powinien jej tego mówić w łóżku. Jaka kobieta chce słuchać opowieści o koktajlach z mózgu szczura w łóżku tuż przed seksem? Z pewnością nie powinien, ale dla niego świecenie radioaktywnych peptydów przypinających się do receptorów było nie mniej podniecające niż seks. Zresztą samo łączenie się peptydów z receptorami przypomina seks. To tylko taki inny seks. Na poziomie molekularnym.

Ale ona nie chciała tego słuchać ani przed seksem, ani przy obiedzie. Najpierw wydawało się jej, a potem była absolutnie przekonana, że peptydy są dla niego ważniejsze niż angina Ilonki. I że rozmawiając z nim o peptydach, wyraża przyzwolenie na to, aby tak pozostało. Tak wcale przecież nie było! Nie potrafił jej tego wytłumaczyć. Może nie starał się wystarczająco mocno. Może pochopnie założył, że ona w końcu sama to zrozumie. Bo jest jego żoną, a żony bez słów powinny wiedzieć, co oznacza szczęście dla ich mężów.

Nie rozumiała. Najpierw ignorowała to, co mówi. Potem, gdy częściej zaczął wyjeżdżać, reagowała agresją na każde słowo o instytucie, konferencjach lub nowych publikacjach. W końcu doszło do tego, że wracał do domu i nie mówił jej nic o tym, co robił przez cały dzień. Gdy w niektóre soboty musiał po śniadaniu pojechać do instytutu i przenieść filtry membran mózgowych do liczników, aby mieć wyniki pomiarów na poniedziałek rano, zazwyczaj kończyło się to awanturą lub w najlepszym przypadku jej uporczywym karzącym go milczeniem przez cały weekend. Ale on przecież musiał pojechać. Jego laborantka wracała na weekendy do Sztumu, a na skacowanych młodych asystentach balujących „na mieście” w piątki wieczorem nie można było polegać i oczekiwać, że zwloką się z łóżek i pojadą do instytutu w sobotę rano.

Doszło do tego, że zaczął ją oszukiwać. On, który brzydzi się kłamstwem i oszustwem wszelkiej maści! Mówił, że wychodzi na pół godziny spotkać się z kolegą z uniwersytetu mieszkającym kilka bloków dalej. Pewnego razu w taką sobotę podczas prania pękł wąż odprowadzający wodę z pralki i zalało całą łazienkę. Sylwia w panice wysłała Ilonkę, aby natychmiast przyprowadziła ojca. Przeżył wielki wstyd – no i jaką mu zrobiła awanturę!

Po tym incydencie zupełnie przestał rozmawiać z Sylwią o swojej pracy. Wracał wieczorem do domu i milczał. Zataił przed nią także wiadomość o tym, że jego artykuł przyjęto do druku w „Nature”. Pracował nad tym artykułem osiemnaście długich miesięcy. To dla niego między innymi pozorował te sobotnie poniżające ucieczki z domu. Artykuł w „Nature” dla naukowca to tak, jak gdyby mieć własną ewangelię w Nowym Testamencie.

O tej publikacji wiedziało pół uniwersytetu i wszyscy w jego instytucie. Łącznie ze strażnikami na dole. Tylko żona nie wiedziała. Najbardziej bolało go to, że nie może z nią przeżywać radości z sukcesu. Uczciwie zapracowany prawdziwy sukces niepodzielony z nikim bliskim jest podobny do Wigilii spędzonej w samotności i opuszczeniu. Już raz taką kosmiczną samotność przerabiał. Wtedy w Stanach.

Po tym artykule w „Nature” dostali wreszcie od rektora pieniądze na kupno fantastycznie drogiego polytronu do przekształcania tkanek mózgowych w ciekłą zawiesinę. Cztery lata bezskutecznie składał wnioski o jego kupno. Dopiero ten artykuł przekonał rektora. Gdy uzyskali dostęp do polytronu, wszystko zaczęło się jeszcze bardziej komplikować. Rozpoczęli jako jedyna polska instytucja naukowa współpracę z NIH, National Institute of Health. Amerykanie z NIH wybierają do współpracy tylko najlepszych. Raz w miesiącu, czasami częściej, musiał latać do Waszyngtonu.

Oddalali się coraz bardziej od siebie. Sylwia zamknęła się w swojej szczelnej skorupie rozczarowania i wiecznych pretensji. Gdy słuchał jej wyrzutów, jak to „niszczy ich rodzinę, przedkładając pracę i karierę nad wszystko inne”, czuł się jak ktoś, kto zostaje regularnie niewinnie skazywany za przestępstwa, których nie popełnił. I do tego stawał przed takim sądem za każdym razem bez obrońcy. Myślał, że chociażby osiągnięcia naukowe staną w jego obronie. Tak nie było. Wręcz przeciwnie. Im więcej miał osiągnięć, tym surowsze dostawał wyroki.

Potem nawet przestali się kłócić. Kłótnia w naturalny sposób przerywa milczenie i w związku dwojga rozczarowanych sobą ludzi jest jak nacięcie ropiejącego wrzodu – likwiduje ból, rozpoczyna proces gojenia. Oni nie kłócili się o nic. Praktycznie przestali z sobą rozmawiać o sprawach istotnych. Rozmowa z Sylwią zawsze miała dla niego znaczenie. Gdy się poznali, najbardziej go w niej pociągało nienasycone pragnienie rozmowy. W każdej podróży tęsknił głównie za ich rozmowami. To wszystko powoli umierało. Aż umarło zupełnie. Doszło do tego, że gdy dzwonił do niej z Japonii lub Australii, rozmawiali o rzeczach tak nieistotnych jak na przykład kolor wykładziny do przedpokoju.

Nie potrafił zrozumieć także jej zupełnego braku wdzięczności. Nie żyli w specjalnym bogactwie, to fakt, ale przynajmniej Sylwia nie musiała pracować. Dla niego był to niezbywalny luksus, bo naukowcy miewają zarobki na granicy poniżenia. Ilonka nie musiała mieć niań, nie musiała chodzić do przedszkola, nosić klucza na szyi i wracać po lekcjach do pustego domu. Dom z niepracującą matką czekającą z obiadem to w Polsce autentyczny luksus. Sylwia mogła zostać w domu dzięki jego wyjazdom, oszczędzanym skrupulatnie w ich trakcie dietom lub stypendiom, dzięki zlecanym z zewnątrz projektom, dodatkowym wykładom na uczelniach od Rzeszowa po Dublin, niezliczonym recenzjom lub książkom. On wyrazów wdzięczności od Sylwii nie usłyszał. Wdzięczność to ważna rzecz dla niego. Błażej był zawsze wdzięczny za wszystko, co ma. Nawet gdy to, co ma, mu nie wystarczało.

Doceniał to, że Sylwia prowadziła dom i przejmowała na siebie wychowanie llonki. Rano wychodził do pracy spokojny, bo jego córka była pod najlepszą opieką. Może zbyt mało się tym cieszył, może zbyt szybko przyjął to za oczywiste i zbyt rzadko mówił Sylwii, jak ważne jest to dla niego? Może to on nie wyrażał wdzięczności, a Sylwia tylko odpłacała mu tym samym?

Może on zbierał kolejne tytuły naukowe, wysuwał się przed szereg, spełniał się i realizował, wspinał po drabinie, a Sylwia miała uczucie, że trzyma kurczowo na dole tę drabinę i dostaje tylko bolesnych odcisków na dłoniach? Dzisiaj żywi wątpliwości, czy fakt, że Sylwia od ukończenia studiów nie pracowała poza domem, był dobrym planem na ich życie. Może gdyby od czasu do czasu miała do dotrzymania terminy „na wczoraj”, ciągle niezadowolonego, chimerycznego i niekompetentnego szefa, który od swoich czterdziestych urodzin nieprzerwanie przeżywa andropauzę, musiałaby znieść ciśnienie konkurencji, czyhanie innych na każde jej potknięcie, nieukrywaną zawiść przy każdym jej sukcesie – może wtedy inaczej spojrzałaby na jego pracę. Może najpierw opowiedziałaby mu wieczorem o swoim dniu, a potem, sama wiedząc, jakie to ważne, zechciałaby wysłuchać i jego opowieści? Może gdyby jej życie nie było tak bardzo naznaczone niedocenianą przez nikogo codziennością przebywania w domu, prania, prasowania, gotowania, robienia zakupów, sprzątania, troszczenia się o to, czy rachunki zapłacone, i zajmowania się setkami innych drobnych czynności, których znaczenie zauważa się dopiero wtedy, gdy nie są wykonane, to nie czekałaby na jego powrót z pracy jako na najważniejsze wydarzenie w ciągu jej całego dnia? Może…

On zawsze pracował dużo. Już wtedy, gdy wychodziła za niego za mąż. Nie mógł wracać do domu po piętnastej jak listonosz po rozniesieniu listów. Teoretycznie niby mógł, szczególnie po habilitacji, ale byłby wtedy najbardziej sfrustrowanym mężczyzną na ziemi. Sylwia i Ilonka miałyby go w domu o kilka godzin dłużej, lecz myślami byłby zupełnie gdzie indziej.

Po okresie oddalenia przyszedł etap odrzucenia. Doszło do tego, że żona przestała odbierać telefony od niego. Nawet wtedy, gdy chciał tylko powiadomić, że doleciał bezpiecznie do Waszyngtonu. Któregoś razu wrócił w nocy pociągiem z Warszawy po wylądowaniu na Okęciu i zastał kanapę pościeloną w pokoju stołowym. Nawet nie mógł pocałować śpiącej Ilonki, bo Sylwia wzięła ją do siebie do sypialni. Aby wyraźnie i dotkliwie poczuł, że nikt już na niego nie czeka w tym domu.

Nie chciała budzić się przy nim rano! Dla mężczyzny to chyba najgorszy ze wszystkich dowodów odrzucenia. Najbardziej poniżający i raniący. On nawet w noc poślubną bardziej cieszył się na wspólne przebudzenie niż na to, że zasną razem. Sypiać z nim przestała już bardzo dawno. Unikała jego dotyku, jakby był trędowaty. Nawet gdy jeszcze zasypiali w jednym łóżku, owijała się szczelnie kołdrą i odsuwała od niego jak najdalej. Nie mógł się z tym pogodzić. Czy mieli ze sobą wyjątkowy seks? Nie wiedział, ale na pewno mieli seks spełniony. Mówiła mu przecież o tym. Przed oddaleniem – tak to chciał nazywać – byli długo ze sobą i było im coraz lepiej. Może odwrotnie niż u innych, kiedy to pożądanie ma niekontrolowane erupcje na początku związku, po roku lub dwóch latach ogranicza się do nudy zmieszanej z rzadkimi chwilami uniesienia, po których pozostaje niedosyt wzmagany wspomnieniami i tęsknotą za fazą „początku”. U nich było odwrotnie. Poznawali się i zrzucali wstyd powoli. I do wspomnień z „początku” oboje nie chcieli już wracać. Dlatego też jej odrzucenie było dla niego tak bolesne.

Wtedy i on zamknął się w swojej skorupie. Po sześciu miesiącach takiego życia zaczęli przypominać gości hotelowych zmuszonych wbrew woli do przebywania ze sobą w jednym pokoju. Wstawali rano ze swoich oddzielnych łóżek, spotykali się w łazience lub kuchni, rozstawali się na cały dzień, aby wieczorem, nie patrząc na siebie, przemilczeć razem swoje pensum godzin. Ona, siedząc w fotelu, zmieniała pilotem programy w telewizji, on na kanapie obłożony książkami i notatkami zmuszał się do czytania. Potem ona bez słowa wstawała, zamykała się na klucz w łazience i bez „dobranoc” szła do sypialni. Każdego takiego wieczoru czuł, jak powoli umiera ich miłość.

Czasami, gdy stawało się to nie do zniesienia, odbijali się od siebie z hukiem swoimi skorupami jak bilardowe kule, w kolejnej głośnej kłótni, po której znowu zapadała kilkutygodniowa cisza. Został sam, tylko ze swoją pracą. Tylko tam miał jeszcze jakieś znaczenie.

Rok temu zaproszono go na miesięczne szkolenie do Sztokholmu. Po Amerykanach to właśnie Szwedzi mają największe osiągnięcia w neurobiochemii. Tyle że Amerykanie potrafią zrobić ze swoich sukcesów – bo neuropeptydy są zawsze gorącym tematem przez to, że dotyczą także wagin, penisów, łechtaczek i erekcji – nagłówki nie tylko w „Newsweeku”, ale nawet na pierwszych stronach najpodlejszych brukowców, które pięć minut po wydaniu zaśmiecają ulice i o których wszyscy mówią z pogardą. Szwedzi natomiast publikują wyniki swoich badań bez rozgłosu, wyłącznie w dostojnych czasopismach naukowych, których nie można kupić przy kasach supermarketów i które czytają ich koledzy z komitetu Nagrody Nobla. To Szwed, Miles Herkenham, odkrył receptory opiatu marihuany w mózgu szczurów. Później ich obecność potwierdzono u ludzi. Gdyby odkrył to Amerykanin, najpierw przeciągnięto by go przez wszystkie stacje telewizyjne pomiędzy Oceanem Atlantyckim i Spokojnym, a potem być może – gdyby był wystarczająco przystojny lub poprawiony wystarczająco kunsztownie botoksem – dostałby swój własny talk-show w telewizji. Najlepiej w sobotę i najlepiej nocny, aby przed dwudziestą trzecią nie deprawować amerykańskiej młodzieży mówieniem o marihuanie. Ta młodzież i tak nie oglądałaby jego programu, byłaby bowiem o tej porze w nocnych klubach i już po marihuanie wypalonej w samochodzie, łykając ecstasy do pierwszego drinka i wciągając dobrze po północy swoje kreski kokainy z wypolerowanych do sucha powierzchni umywalek w toaletach.

Nie chciał wcale jechać w lipcu do Sztokholmu. Odmówił. Głównie z powodu Ilonki nie zamierzał zostawić domu na tak długo. W połowie czerwca Sylwia oznajmiła mu, że zabiera Ilonkę ze sobą na wakacje do jej rodziców do Gorlic i „wolałaby pojechać tam bez niego”. Jej rodzice nie muszą się już teraz dowiedzieć, że „ich małżeństwo to żałosna fikcja”.

Wcale tak nie uważał. Wierzył, że odnajdą się jeszcze. Że przeczekają tę fazę ostrego rozczarowania. Że uda mu się to wszystko wyjaśnić. Omówić. Znaleźć jakiś kompromis. Przekonać. Przeprosić. Usłyszeć przeprosiny. Obiecać, że się zmieni. Wysłuchać jej obietnic. Uwierzyć sobie, uwierzyć jej, sprzątnąć gruzy po zniszczeniach, jakie sami zrobili, i zacząć od nowa. Przypomnieć sobie nawzajem utraconą bliskość. Daleko od domu, w obcym miejscu, bez pośpiechu i codzienności znowu jakoś ostrożnie zapomnieć i połączyć się ze sobą.

Ogłosił w instytucie, że bierze zaległy urlop i nie będzie go przez dwa miesiące pod żadnym telefonem. Dla wielu była to „rewelacyjna i szokująca wiadomość” oplotkowywana przez dwa tygodnie w palarniach i instytutowej stołówce.

Chciał spędzić ten czas tylko z Sylwią i Ilonką. Gdy powiedział o tym, wyśmiała go cynicznie.

– Cóż za wyjątkowo heroiczne poświęcenie z twojej strony! Ty przecież nie znosisz wakacji – dodała zgryźliwie. – Napiszesz zaległe publikacje, zrecenzujesz kilka doktoratów, wpadniesz trzy razy do Waszyngtonu lub do Tokio i najważniejsze, że nie będziesz musiał w ogóle wracać na noc do domu. Jak twoja firma, z którą jesteś ożeniony, przeżyłaby tak długą separację?!

Nie dał się sprowokować. Zaczął wyjaśniać. Starał się nie usprawiedliwiać. Tylko spokojnie wyjaśniać. On zawsze z czegoś przed nią się usprawiedliwiał, a ona to traktowała jak przyznanie się do winy. Nie słuchała go. Podczas gdy on mówił, przygotowywała swoje odpowiedzi, w których nie było żadnych argumentów, jedynie pretensje. Trudno przekonać kogoś, kto jest święcie przekonany, że różowe majtki z bawełny najlepiej schną na kaloryferze, który ma największą liczbę żeberek i jest ustawiony poprzecznie do równika. Przed takim argumentami można było uciekać, ale na pewno nie można było uciec. Przed takim argumentami ucieka się tylko w kółko i zawsze wraca do punktu wyjścia.

Zrezygnował. Wyszedł z domu. Nawet nie trzasnął drzwiami. Spokojnie zszedł na parking do samochodu. Nie czuł złości. Tylko rezygnację i obojętność. Właśnie po tej kłótni spędził pierwszą noc w instytucie, spał na podłodze.

Następnego dnia zadzwonił do Sztokholmu i potwierdził, że jednak przyjedzie. Instytut odetchnął z ulgą. Plotki ustały. Na początku lipca odwiózł Sylwię z córką na dworzec. Nawet nie podali sobie dłoni na pożegnanie. Wracał późnymi wieczorami do domu tylko po to, aby odsłuchiwać automatyczną sekretarkę ich telefonu. Wiedział, że Sylwia nigdy nie „poniży się” i nie zadzwoni do niego do instytutu. Do domu także nie zadzwoniła. W połowie lipca poleciał do Sztokholmu. Zamieszkał w hotelu w centrum miasta. Każdego ranka organizatorzy podstawiali specjalny autobus, który zbierał uczestników szkolenia z różnych hoteli i wiózł ich do budynku Arrheniusa na terenie campusu, gdzie mieściły się uniwersyteckie wydziały chemii, biologii i genetyki.

Po tygodniu zaczynał żałować, że przyjął zaproszenie na ten wyjazd. Okazało się, że ściągnęli ich z całego świata na miesiąc w jedno miejsce, aby nauczyć obsługi nowego programu, który chciała zakupić jedna ze szwedzkich firm farmaceutycznych. Szwedzka Akademia Nauk – organizator i gospodarz tego szkolenia – dostała ogromne pieniądze od tej firmy, pod warunkiem że przetestuje program, zapraszając do Sztokholmu i tych, którzy znają się na neurobiochemii najlepiej, i tych zupełnie początkujących, ale z perspektywami. Sprytny pomysł, zważywszy, że koszt programu wraz z kosztami konserwacji sięgał miliona dolarów. Finansująca szkolenie firma liczyła, że wydrenuje najlepsze mózgi. Błażej nie znał wprawdzie tego programu, ale uważał, że nie warto było z jego powodu spędzać całego miesiąca w deszczowym i zimnym Sztokholmie. Amerykanie robią takie szkolenia w Internecie i zajmuje im to nie dłużej niż tydzień. Poza tym liczył, że spotka tam Herkenhama, ale okazało się, że ten na stałe wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i rzadko pojawiał się w Szwecji.

Po tygodniu organizatorzy zaprosili wszystkich na uroczystą powitalną kolację w holu Stadshuset, historycznego sztokholmskiego ratusza. Gdy wreszcie skończyły się wszystkie oficjalne przemówienia, których trzeba było wysłuchać, aby móc ruszyć do zastawionych stołów, postanowił, że napije się wina i przejdzie spacerem do hotelu. Podszedł do kelnera we fraku i sięgnął po kieliszek.

– Czy mogę napić się z panem? – usłyszał pytanie z tyłu. Po polsku.

Tak poznał Kingę. Przyjechała z Krakowa. Ze Sztokholmu miała wrócić na kilka dni do Polski i wyjechać do Baltimore na studia doktoranckie – dostała stypendium z fundacji Fulbrighta. Znała go z jego publikacji. Podziwiała go. Wszyscy w Krakowie go podziwiali. Długo wahała się, zanim podeszła do niego tego wieczoru. Mówiła o tym, czerwieniąc się jak mała dziewczynka. Wiedziała, gdzie są Biczyce. Jej brat mieszkał w Nowym Sączu. Tylko kilka ulic od budynku, w którym jest muzeum z ikonami.

Wypili dużo wina tego wieczoru. Żartował, że upije się „na smutno”, gdy nie przestanie w końcu zwracać się do niego tym okropnie oficjalnym i zbędnym „panie profesorze”. Obiecała, że przestanie, ale tylko wtedy, gdy on będzie mówił jej po imieniu. Rozmawiali cały wieczór. W pewnym momencie zauważył, że zostali sami w opustoszałym holu ratusza i wszyscy kelnerzy im się dziwnie przypatrują. Wyszli. W taksówce okazało się, że mieszkają w tym samym hotelu.

Następnego dnia spotkał ją przy śniadaniu w hotelowej restauracji. Zapytała go, czy podoba mu się jej szminka. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Zaczął przyglądać się jej ustom. W końcu uznał, że ma zbyt piękne usta, aby zakrywać je wiśniową powłoką. Woli, gdy usta kobiety są w naturalnym malinowym kolorze. A delikatnie zwilżone są wyjątkowo śliczne. W czasie przerwy na lunch zauważył, że usunęła szminkę z ust.

Zawsze przychodziła nieco spóźniona na kolację do hotelowej restauracji. Nie mógł nie zauważyć, jak mężczyźni odwracają za nią głowy. Wybierała zawsze pusty stolik. Trzeciego wieczoru podszedł do niej z talerzem i nieśmiało zapytał, czy może się przysiąść. Od tego wieczoru zawsze jadali razem. Po tygodniu bez pytania zaczęto stawiać na jego stoliku dwa kieliszki do wina. Wkrótce też zauważył, że najważniejszym wydarzeniem w ciągu całego dnia jest dla niego kolacja z Kingą. Któregoś dnia opuścił popołudniowe zajęcia i poszedł do centrum handlowego w centrum Sztokholmu, aby kupić nowe koszule. Ostatnią koszulę kupiła mu Sylwia tuż przed nominacją profesorską w Belwederze kilka lat temu.

Czasami wieczorami wychodzili na spacer do miasta. Mieli swoją ulubioną trasę prowadzącą wąskimi krętymi uliczkami Skeppsholmen, jednej ze sztokholmskich wysp z dala od przepełnionej turystami starówki. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz zwykła rozmowa z kimś dawała mu tyle radości. Uczucie czyjegoś zasłuchania, czyjejś absolutnej uwagi jest tak samo ważne jak czułość. Albo może nawet ważniejsze. On takiego uczucia przy niej doznawał za każdym razem, gdy rozmawiali. Odnajdywał je w jej zdumieniach wyrażanych całym ciałem, w jedności myśli, gdy zapadli we wspólne milczenie, w jej ciągłym zaciekawieniu. Ale także w czymś tak banalnym jak w pionowej zmarszczce, która pogłębiała się na jej czole, gdy bardzo starała się mu coś wytłumaczyć.

Któregoś razu podczas spaceru spadł ulewny deszcz. Po chwili stromymi ulicami spływały potoki wody. Pamięta, że zdjęła buty, pobiegła boso do butiku, który minęli, i kupiła parasol. Czuł niepokój i zawstydzenie, gdy przytuliła się do niego pod parasolem, zostawiając plamę po mokrych włosach na ramieniu jego koszuli. Następnego dnia rano w łazience, gdzie suszył tę koszulę, ciągle czuł zapach jej perfum.

Odkąd mieli te swoje kolacje, za każdym razem czuł rodzaj żalu z powodu kończącego się dnia, gdy wieczorem odprowadzał ją pod drzwi pokoju hotelowego. Nigdy nie zaprosiła go do środka. On także nigdy nie przełamał swojej nieśmiałości. Całował ją w rękę i odchodził.

Po trzech tygodniach wybrali się do filharmonii. To ona odkryła, że w Sztokholmie będzie koncertował Krystian Zimerman. Wieczorem tuż przed koncertem zapukała do jego pokoju. Z ozdobnego pudełka wyjęła jedwabny krawat.

– Te kolory najlepiej pasują do twojej koszuli. I do twoich oczu.

Stała przed nim w długiej szyfonowej czarnej sukni. Rozwiązała krawat, który miał na sobie, i zaczęła mu wiązać ten przyniesiony ze sobą. Zamknął oczy, aby nie patrzyć na jej nagie piersi w rozcięciu sukienki.

Po koncercie wrócili do hotelu i usiedli w restauracji na kieliszek wina. Była zamyślona i smutna. Odprowadził ją do pokoju. Wrócił do siebie, usiadł w ciemnym pokoju i kłócił się z samym sobą. To najgorszy rodzaj kłótni. Nie można wtedy nikogo zbyć krzykiem, milczeniem ani nawet obłudnym „ty po prostu tego nigdy nie zrozumiesz”. W kłótni z samym sobą nigdy nie ma się racji. Zawsze się jest pokonanym. Można tylko oszukać się chwilowym przekonaniem, że wybrało się mniejsze zło. Mniejszym złem byłoby w tym przypadku nie pójść do jej pokoju. Mniejszym, ponieważ samo pragnienie pójścia tam było złe. Po godzinie zszedł na dół, kupił w restauracji butelkę wina i wjechał windą na jej piętro. Nie spała. Bez słowa zaprosiła go do środka. W przyciemnionym pokoju słuchała muzyki z płyty kompaktowej, którą kupiła po koncercie w foyer filharmonii. Usiedli w fotelach. Milczeli. Po chwili wstała, uklękła przed nim na dywanie i zapytała szeptem, czy mógłby zostać z nią całą noc. Gdy dotknął palcami jej ust, zsunęła z obu ramion materiał sukienki.

To była noc pełna wzajemnego zabiegania o siebie, czułości i intymności. Gdyby nie uczucie grzechu nad ranem – tak, on doskonale ciągle pamięta, jak czuje się grzech, do tego niepotrzebna jest spowiedź – nie kłóciłby się z sobą każdego następnego wieczoru, zanim jechał windą na jej piętro.

Ona pewnie także kłóciła się z sobą. Pewnie dlatego tłumaczyła mu, że kto jak kto, ale oni przecież muszą wiedzieć, że przeżywają tylko chwilowe zapchanie swoich receptorów emocji. Że jeszcze przez kilka dni mogą spacerować, trzymając się za ręce, bo gdy wiedzą, że to chwilowe odurzenie, nie parzy aż tak bardzo obrączka, którą on nosi na palcu. Wrócą przecież za chwilę do swoich światów, wszystko się uspokoi i zapiszą Sztokholm w jakimś obszarze pamięci, do którego będą wracać, być może, tylko w snach. Takie emocje wyłuskane z plew codzienności zawsze są idealne. A przecież to, jak żyją tutaj w Sztokholmie, nie ma nic wspólnego z codziennością. Zapomną. I tak będzie najlepiej. I dla świata, i dla receptorów.

Na lotnisku w Warszawie, gdy odbierali swój bagaż w pełnej ludzi hali przylotów, wsunęła mu do kieszeni swoją wizytówkę i znikła w tłumie. Po kilku dniach w kopercie adresowanej do jego instytutu znalazł płytę z koncertu Zimermana. Słucha jej każdego dnia. I kłóci się z sobą.

Ilonka wróciła z Sylwią pod koniec sierpnia. Nie zawiadomiła go nawet, którego dnia wraca. Chciał czekać na dworcu. Sylwia przecież musiała wiedzieć, jak bardzo jest szczęśliwy, gdy Ilonka po każdym takim rozstaniu biegnie do niego i rzuca mu się w ramiona z okrzykiem „tatusiu!!!”. Czasami celowo zatrzymywał się przy wejściu na peron i nie zbliżał do pociągu. Chciał jak najdłużej przeżywać radość na widok biegnącej do niego z wyciągniętymi rączkami córki. Potem tulił ją, a ona obejmowała go mocno za szyję i całowała po twarzy i nie przestawała opowiadać z przejęciem o pani z przedziału w pociągu, która „chrapała nawet głośniej niż ty”, lub o nowym kotku, którego urodziła i schowała na strychu stara kocica Karolina, ta od sąsiadów babci Józi w Gorlicach.

Przyjechały bardzo późnym wieczorem. Ilonka spała na rękach Sylwii. Taksówkarz pomógł wnieść ich bagaże na górę. Błażej chciał Sylwię pocałować, ale odchyliła głowę. Wziął Ilonkę z jej rąk i ostrożnie przeniósł na łóżko. Nie budząc małej, przebrał ją w piżamę. Przez kilka minut patrzył na śpiącą córkę. Zanim wrócił, Sylwia zdążyła zamknąć się w sypialni. Na podłodze w przedpokoju leżała jego pościel.

Wrócił z tą pościelą na swoją kanapę w salonie. Zastanawiał się, dlaczego jest taki pogodzony z tym kolejnym odrzuceniem. W przeszłości nie wyobrażał sobie, że mógłby poczuć taką obojętność wobec kobiety, która była jego żoną. Przecież jeszcze nie tak znowu dawno z wściekłością kopnąłby tę pościel i trzasnąłby drzwiami, wychodząc z domu. Przeszedłby się kilka razy dookoła osiedla i gdy zrobiłoby mu się zimno i wykrzyczałby w myślach wszystkie swoje pretensje, wróciłby skruszony do domu i wszedł jak najciszej, aby jej nie budzić. Chociaż pewnie by nie spała, tylko czekała na niego, płacząc pod kołdrą. Następnego dnia pewnie byłby w domu już przed siedemnastą i na przeprosiny przyniósłby jej książkę. Zawsze uważał, że nowa książka to lepszy prezent niż kwiaty.