38985.fb2
Nie miał prawa tęsknić za Kingą. Przecież gardził kłamstwem, obłudą i każdym rodzajem zdrady. Czuł się jak wiarołomny mnich, który łamie swoje śluby i doskonale wie, że wobec wszechobecnego Boga nie można tego ukryć. Mimo to tęsknił. Czasami wybierał numer jej telefonu, który podała mu na wizytówce, ale za każdym razem w ostatniej chwili odkładał słuchawkę.
W październiku tuż po rozpoczęciu nowego roku akademickiego poleciał na kilka dni do Waszyngtonu. Miał ustalić zasady finansowania nowego wspólnego projektu i wygłosić referat w trakcie wewnętrznego seminarium NIH. Na lotnisko Amerykanie wysłali po niego samochód z młodym stypendystą z Polski. Z Krakowa. Zarozumiały bufon, bez pytania w ciągu krótkiej drogi z lotniska do hotelu zdążył mu opowiedzieć całą swoją naukową biografię usłaną długą listą nagród, wyróżnień i kolorowych dyplomów. Mówił praktycznie bez przerwy, sepleniąc i plując. Zanim dojechali do hotelu, Błażej wiedział nawet i to, że ten młodzieniec był genialny już w przedszkolu. Gdy zdołał na chwilę dojść do słowa, zapytał mimochodem o Kingę. Mogli się znać z Krakowa. Usłyszał, że Kinga robi doktorat w szkole medycznej przy uniwersytecie Johns Hopkins w Baltimore. Niedaleko od „pałacu” – jak stypendysta nazywał gmach NIH – około pół godziny drogi autostradą, gdy nie ma korków. Nie musiał mu tego mówić. W Hopkins w Baltimore Błażej był już, zanim tego smarkacza przyjęli do przedszkola. Miał nadzieję, że nigdy więcej nie natknie się na tego bufona w „pałacu”.
Spotkał go już niestety następnego dnia rano. Przy drzwiach do auli, w której miało odbyć się seminarium. NIH ściągnął z całego świata wszystkich szefów krajowych projektów. Młody geniusz rozdawał swoje wizytówki i wyciągał do wszystkich rękę na powitanie. Większość wchodzących patrzyła na niego z nieukrywanym zdziwieniem. Niektórzy nie reagowali na jego wyciągniętą dłoń. Na szczęście gdzie jak gdzie, ale akurat w NIH łatwo odróżnia się ludzi zdolnych od ludzi zdolnych do wszystkiego. Błażej patrzył na to z zażenowaniem, mając nadzieję, że nie wszyscy wiedzą, iż ten arogancki cwaniaczek jest z Polski. Nauka to nie nowa pizzeria na osiedlu, którą trzeba reklamować ulotkami. Latami robił wszystko, aby Polska, przynajmniej ta z naukowego – jego – świata, kojarzyła się z godnością i szacunkiem. To, co ten szczeniak tam wyprawiał, było jak wbijanie mu palca w oko.
Jego prezentacja była druga w kolejności. Usiadł w drugim rzędzie obok Japończyka, który zasnął, gdy tylko przygaszono światła. Japończycy – zaobserwował to już w czasie wielu konferencji – mają niesłychaną umiejętność dyskretnego zasypiania i budzenia się na zawołanie. Tym razem nie było to zbyt dyskretne. Prelegent, młody Austriak, zupełnie nieprzygotowany do wykładu, opowiadał monotonnym głosem tak banalne oczywistości, że Błażej zaczynał zazdrościć śpiącemu obok Japończykowi. Po piętnastu minutach chrapanie Japończyka było na tyle głośne, że gdy Austriak milkł, cała sala bez wątpienia słyszała odgłosy dochodzące z drugiego rzędu. W pewnym momencie Austriak, nie mogąc dłużej udawać, że tego nie słyszy, wyraźnie speszony przerwał wykład i zwracając się do Błażeja, powiedział:
– Czy mógłby pan, proszę, obudzić swojego sąsiada po prawej stronie?
– Pan go uśpił swoim wykładem, więc niech go pan teraz sam obudzi – odpowiedział Błażej spokojnie.
Sala wybuchła gromkim śmiechem. W tym momencie Japończyk obudził się i sądząc, że to koniec wykładu, zerwał się z fotela i zaczął głośno klaskać. Rozbawienie na sali sięgnęło zenitu. Austriak nie mógł dojść do słowa. Wreszcie prowadzący seminarium szef NIH, z trudem ukrywając rozbawienie, poprosił „o większą dyscyplinę”. Wieczorem w czasie powitalnego rautu, na którym nie było ani Austriaka, ani Japończyka, nie rozmawiano o niczym innym jak o incydencie z porannego wykładu. Błażeja śmieszyły gratulacje, które musiał przyjmować, aby nie wypaść na gbura. Szczególnie te od Amerykanów, którzy nie przepadają za Niemcami ani za Japończykami i z radością wyłapują każde ich potknięcie. Taka gratka, aby jednym jajkiem trafić jednocześnie i Japończyka, i Niemca, nie zdarza się często. Poklepywali go jowialnie po ramieniu, wykrzykując ze śmiechem:
– Ale przyłożył pan temu Niemcowi. Pierwsza klasa!
– A Japoniec też już więcej nie przyleci się tutaj wysypiać!
Najpierw próbował zwracać im uwagę, że prelegent był Austriakiem, a nie Niemcem, ale za którymś razem dał sobie spokój. Amerykanie często myślą, że Austria to jakieś miasto w Niemczech.
Lot powrotny do Warszawy miał zarezerwowany na niedzielę wieczór. Po południu w niedzielę czekał go późny lunch z szefem projektu w NIH. Prosto z restauracji zamierzał taksówką pojechać po bagaż do hotelu i zaraz potem na lotnisko w Waszyngtonie. Zorganizował swój pobyt tak, aby wszystko zamknąć do piątku. W sobotę rano wynajął samochód i pojechał do Baltimore. Nie odważył się zadzwonić do niej przed tą wizytą. Bał się, że usłyszy jakieś wymyślone ad hoc kłamstwo, że na przykład dzisiaj nie może, że nic nie wiedziała o jego przyjeździe i ma już dawno umówione spotkanie. Nie uwierzyłby, ale po czymś takim nie zdobyłby się na to, aby tam pojechać.
Dotarł do Baltimore około południa. Bez kłopotu trafił na miejsce. Wydział medyczny mieścił się w slumsowej dzielnicy śródmieścia Baltimore. Gdyby przez przypadek nie zabrał przepustki do NIH, strażnik nie wpuściłby go na parking przy uniwersytecie. Jak się okazało, przynależność do świty „pałacu” otwierała bramy także poza Waszyngtonem. Nawet te prowadzące na parking. Miejsce do parkowania na amerykańskim uniwersytecie to dowód największego wyróżnienia. Niektórzy jego amerykańscy koledzy żartowali sarkastycznie, że zastanawiają się, czy nie zaznaczać tego w swoich CV. Pamięta wywiad z Miłoszem, który ukazał się w „Los Angeles Times” po tym, jak Miłosz z Nagrodą Nobla powrócił ze Sztokholmu do Kalifornii, gdzie pracował jako profesor literatury w prestiżowym uniwersytecie Berkeley. Na pytanie dziennikarza, co zmieniło się w jego życiu po otrzymaniu Nagrody Nobla, Miłosz rozbrajająco odpowiedział:
– Dostałem w końcu miejsce do parkowania na uniwersyteckim parkingu.
Błażej zaparkował przy zachodnim skrzydle budynku starego laboratorium wydziału medycyny. To w tym budynku Candace Pert odkryła w 1972 roku receptory opiatowe i tym odkryciem rozpoczęła historię molekuł emocji. Historię, którą i on tworzy.
Czuł podniecenie i napięcie, ale wcale nie z powodu historyczności i wyjątkowości tego miejsca. Dzisiaj było mu to – także tutaj – zupełnie obojętne. To może paradoksalne i w dużej mierze obłudne w kontekście tego, czym się zajmował, ale nigdy nie myślał o molekułach emocji, gdy akurat przeżywał swoje własne stany. I odwrotnie. Gdy pisał o emocjach, sprowadzając je do reakcji chemicznych, nie myślał o tym, że tak naprawdę pisze o uczuciach. W artykułach naukowych jest jedynie miejsce na opisywanie tego, co się wie. Nie ma miejsca – i nawet gdyby było, to nie jest to do przyjęcia – na dzielenie się z tym, co się czuje. On miał pisać o emocjach odartych z ich sensu i sprowadzonych do struktur chemicznych. I napisać to tak, aby czytający nie zauważył, że za tymi informacjami stoi jakiś normalnie czujący człowiek. W artykułach i raportach, które dotąd publikował, jedyną informacją o autorze jest jego nazwisko, instytucja, w której imieniu pisze, i czasami również adres tej instytucji. Nawet te informacje były zazwyczaj i tak najmniej istotne dla czytelnika. Przypominał w tym trochę astronoma, który w najdrobniejszych szczegółach objaśnia fizyczny fenomen świecenia słońca jako rezultat reakcji termojądrowych, ale nigdy nie napisze, że zachwyca go jego zachód na plaży w Kołobrzegu.
Nagle z jakiegoś powodu coraz częściej zaczął zauważać ten swoisty dysonans i być może właśnie stąd zrodziło się w nim ostatnio nieodparte pragnienie napisania „prawdziwej książki”. Także to, co ostatnio przeżywał w swoim życiu poza laboratorium, wzmacniało to pragnienie. Czuł się odrzucany, niezrozumiany i regularnie odbierano mu prawo do bycia wysłuchanym. To tak jak gdyby odebrać katolikowi prawo do spowiedzi. Chciał w końcu przebić się przez tę ścianę, która z każdym dniem stawała się coraz wyższa, coraz grubsza i coraz bardziej szczelna. Chciał w końcu kiedyś, będąc już po drugiej stronie muru, móc – tak do końca – opowiedzieć siebie Sylwii. Właśnie tak. Opowiedzieć siebie. Tak jak opowiada się siebie na kozetce u psychoanalityka. Psychoanalitykowi płaci się przecież za swoje prawo do bycia wysłuchanym. Nie ma się przy tym absolutnie żadnej gwarancji, że on naprawdę słucha, nie mówiąc już o tym, że cokolwiek przy tym czuje. Dlatego dla niego wizyta u psychoanalityka byłaby tylko innym rodzajem prostytucji. Od psychiatry wraca się przynajmniej z receptą w kieszeni.
I wtedy pojawiła się w jego głowie powracająca myśl o rozmowie z samym sobą. Jeśli potrafi kłócić się z sobą, to powinien także potrafić z sobą rozmawiać. Może, gdy przeczyta zapis tego, co przeżył i przeżywa, co czuł, co chciał, aby poczuli inni, inaczej spojrzy na to, jak żyje, nabierze dystansu i spojrzy na siebie inaczej. I z tych właśnie myśli wziął się pomysł napisania „prawdziwej” książki. Takiej, w której będzie miejsce nie tylko na raporty o badaniach, eksperymentach, wynikach, tezach, pomiarach, wnioskach i tendencjach na przyszłość. Chciał napisać w końcu o tym, co czuje, a nie tylko o tym, co wie. Ostatnio najwięcej czuł przy Kindze…
Gruba Murzynka za szybą recepcji spisała dane z jego przepustki do NIH i w komputerze sprawdziła numer biura, w którym pracowała Kinga. Na tablicy rozdzielczej, którą wywołała na monitor komputera, sprawdziła, czy ktoś odbezpieczył zamek do tego pokoju. Zamrugało zielone światełko. Dopiero wtedy nacisnęła przycisk otwierający pleksiglasową zaporę.
Pokój 2114 znalazł na końcu korytarza tuż za schodami na pierwszym piętrze. Zatrzymał się na chwilę przed drzwiami, aby zwolnić oddech i uspokoić drżenie rąk. Zapukał.
Ścięła włosy. Schudła. Jej oczy wydawały się jeszcze większe i jeszcze bardziej niebieskie. Poprzeczna zmarszczka na czole wydała mu się głębsza. Oboje milczeli. Stali w progu jej biura i milczeli. Plecami oparła się o drzwi, trzymając obie ręce w kieszeniach białego fartucha, zdumiona patrzyła mu w oczy. Po chwili podniosła prawą dłoń i zaczęła delikatnie dotykać jego twarzy i włosów, tak jak niewidomy stara się dotykiem rozpoznać jakiś przedmiot. Momentami palcami lub wnętrzem dłoni dotykała jego ust. Uśmiechała się, gdy przyciskał wtedy wargi do jej dłoni. Po chwili gestem dała mu znak, aby wszedł. Gdy drzwi zatrzasnęły się za nim, bez słowa podeszła do biurka. Zebrała książki, które tam leżały, i przeniosła je na półkę. Wyłączyła komputer i jednym ruchem ręki zrzuciła na podłogę kartki leżące przy monitorze. Butelkę z niedopitą wodą mineralną postawiła na parapecie okna. Przyciemniła żaluzje. Stanęła naprzeciwko niego. Rozpięła guziki fartucha i pozwoliła mu opaść na podłogę. Zsunęła z bioder spódnicę wraz z bielizną. Podeszła do niego, odwróciła się plecami i wychylając do tyłu rękę, wskazała palcem zapinkę stanika. Wzięła jego obie dłonie w swoje ręce, zwilżyła językiem palce i przesunęła na swoje piersi. Gdy zaczął całować jej szyję i włosy, odwróciła się twarzą i stając na palcach, pocałowała go w usta. Potem uklękła przed nim i powoli rozpięła pasek jego spodni…
O nic go nie pytała. Nic nie chciała wiedzieć. Najważniejsze, że tutaj przyjechał i ją odnalazł. Chciała tylko usłyszeć, nawet gdyby to było kłamstwo, że tęsknił za nią.
Opowiadała o swoich badaniach, o tym, że ma świetne wyniki. Wie o jego projekcie w NIH, o jego najnowszej publikacji i o tym, że jutro wieczorem wraca do Polski, ponieważ dostała zaproszenie na jego referat. Organizatorzy dołączyli także plan jego pobytu. Takie coś NIH rozsyła tylko w przypadku prawdziwych VIP-ów. Czasami tutaj, w Hopkins, wiedząc, że przyjechała z Polski, pytają ją, czy go zna. Jest wtedy bardzo dumna i wspomina ich pierwszy poranek, gdy w półśnie szukał jej obok na łóżku. I jego radość, gdy ją przytulił do siebie. Te dwa ostatnie dni były okropne dla niej. Wiedziała przecież, że jest tak blisko. Wspominała ich pierwszą rozmowę, ich pierwsze wspólne śniadanie, po którym pobiegła do toalety, aby zmyć szminkę z ust, ich spacery w Sztokholmie i jego wzruszającą nieśmiałość tego wieczoru, gdy przyszedł do niej z butelką wina. Już po tygodniu czekała, że odważy się zapytać, czy mógłby wejść z nią do pokoju, gdy odprowadzał ją na górę. Kładła się dopiero po północy, czekając na jego telefon. Stracili tyle czasu. Dlatego dzisiaj postanowiła, że nie straci ani minuty. Od tej pierwszej nocy z nim i tak jest już potępiona, więc tych kilka godzin grzechu więcej nie zrobi żadnej różnicy…
Pragnie go, choć nie ma do tego prawa. Wieczorem, gdy zasypia, ale także rano, gdy stoi pod prysznicem, zamyka oczy i dotyka swojego ciała. Przypomina sobie wtedy, jak on jej dotykał. Nie czuje wtedy żadnego wstydu. Czuje tylko swoją wilgotność, powiększające się piersi, obrzmiałe pulsujące podbrzusze i nienasycenie. Dzisiaj, tutaj, na tej podłodze i na tym biurku, gdy jest w niej lub w jej ustach, także wstydu nie czuje. Jest lubieżna i bezwstydna. Chce, aby ją oglądał, smakował, penetrował i zapamiętywał. I żeby już po godzinie mu tego brakowało.
Wcale nie jest pewna, że to tylko jej zapchane receptory. Ostatnio coraz częściej myśli, że z tych receptorów można napisać świetny doktorat, ale tak naprawdę to jest wielkie uproszczenie. Potrafi doskonale przełożyć na chemię to, co czuje, gdy on dotyka ustami jej pleców lub piersi, ale nigdy nie uda się jej przełożyć na reakcje chemiczne tego, co czuła, gdy rozstali się bez słowa na lotnisku w Warszawie, i wiedziała, że on wraca do domu i, być może, nigdy już się nie zobaczą. Traktowała to jak zasłużoną karę za to, co zrobiła jego żonie i córce. Tak skomplikowanych uczuć nie można zarejestrować w żadnym, nawet najlepiej przygotowanym eksperymencie ani tym bardziej wytłumaczyć w żadnym artykule. Przy takich uczuciach chemicy powinni zamilknąć, bo nawet poeci mają wtedy niewiele do powiedzenia…
Gdy przestawała mówić i zapadała cisza, całował ją. Czasami odpychała jego głowę i kończyła zdanie, które jej przerwał w połowie, czasami wstawała, siadała na krawędzi biurka i gdy miał głowę pomiędzy jej udami, kładła dłonie na jego włosach i szeptem powtarzała jego imię.
Nie potrafi sobie poradzić z myślą, że jest jego kochanką. Nie obchodzi ją zupełnie to, czy jest jego jedyną kochanką. Głównie dlatego, że bycie jego kochanką zawiera w sobie fakt istnienia nie jakiejś innej kobiety, ale tej specjalnej, wyjątkowej, jedynej kobiety: jego żony. Małżeństwo dla niej to, oprócz wszystkiego innego, także zobowiązanie dochowania szczególnej tajemnicy. Tej jednej jedynej kobiecie. Lub temu jednemu jedynemu mężczyźnie. Najpiękniejszej tajemnicy. Ona także nie chciałaby, aby ktokolwiek odebrał jej mężczyznę i wraz z nim także poznał jej tajemnicę. Nawet na kilka godzin. Tych kilka godzin może wystarczyć. To, jak on oddycha, co i jak mówi albo gdzie w pierwszej kolejności kładzie swoje dłonie, gdy ona siedzi i unosi się nad nim, jest zdradą tej tajemnicy. Ona chciałaby mieć przekonanie, że on tak oddycha i tak dotyka, tylko gdy jest z nią. Z nią i w niej wyłącznie. Ona chciałaby mieć taką wyłączność. I jest prawie pewna, że tak samo musi myśleć jego żona. Odkąd go poznała, nie może sobie wyobrazić, że zdradziłaby ich tajemnicę i rozebrałaby się przed innym mężczyzną.
Przy tym wszystkim nie potrafi sobie także poradzić z myślą, że mogłaby przestać być jego kochanką. I dlatego, gdy tutaj wszedł dzisiaj, bardziej niż rozmowy z nim chciała, aby to biurko, już od jutra, przypominało jej o tym, że ciągle nią jest. Poza tym – dodała z uśmiechem – rozebrana kochanka ze specjalistą od molekuł emocji na biurku w Hopkins to niezaprzeczalny dowód, że chemia jednak działa. Szkoda tylko, że nie można tego opublikować w żadnym artykule.
Zmęczeni zasnęli na podłodze jej biura. Było już jasno, gdy Kinga go obudziła, podała mu plastikowy kubek z kawą. Przykryta tylko rozpiętym białym fartuchem, zbierała jego ubranie rozrzucone Po całym biurze. Siedząc na obrotowym krześle, uśmiechała się, gdy schylony zbierał kartki papieru leżące na podłodze i kładł je po kolei na jej biurku. Na koniec włączył jej komputer i przeniósł książki z półki regału, stawiając przy monitorze. Biurko wyglądało dokładnie tak samo jak w momencie, gdy wszedł tu wczoraj.
Był gotowy do wyjścia. Kinga wstała powoli z krzesła, podała mu rękę. Przed drzwiami poprawiła mu krawat i delikatnie przeczesała dłonią jego włosy. Gdy całował ją na pożegnanie, nagle odwróciła się do niego plecami, pochyliła się nieznacznie do przodu i wysunęła ręce do tyłu, aby pociągając za rękawy, mógł zdjąć z niej fartuch. Naga podniosła ramiona do góry, oparła obie dłonie na blacie drzwi, rozsuwając uda…
Większą część lotu z Waszyngtonu do Warszawy przespał. Z Okęcia zadzwonił do domu. Sylwia bez słowa podała telefon Ilonce. Wrócił do Gdańska pociągiem z Warszawy po południu w poniedziałek. Prosto z dworca pojechał do biura. Do wieczora pisał sprawozdanie z pobytu w NIH. Wrócił do domu około dwudziestej. Sylwia zamknęła się w sypialni. Ponad godzinę spędził z Ilonką. Sylwia wpadła do pokoju i wykrzyczała, że „jeden wieczór to zbyt mało, aby po czterech dniach nieobecności uspokajać swoje sumienie i bawić się z dzieckiem, które dawno już powinno spać”. Ilonka zaczęła płakać. W nocy wstał z kanapy, ubrał się i zszedł do piwnicy po walizkę. Spakował swoje książki, kilka koszul i bieliznę. Z łazienki zabrał przybory do golenia. W kuchni wypił kawę. Na stoliku zostawił dokumenty i kluczyki do samochodu. Postawił spakowaną walizkę przed drzwiami w przedpokoju i wszedł do pokoju Ilonki. Usiadł na jej łóżku. Nigdy dotąd tak nie płakał jak przez tę godzinę, gdy siedział nad ranem w pokoju swojej córki. Przed piątą rano zamówił taksówkę. Wiedział, że o piątej strażnicy w instytucie otwierają drzwi.
Na razie mieszka tutaj, w tym pokoju. Gdy późnym wieczorem przejdzie wzdłuż korytarza i upewni się, że nikogo już na piętrze nie ma, zamyka drzwi swojego biura na klucz, wyciąga materac z szafy i kładzie go na podłodze. Każdego dnia nastawia budzik na piątą rano i wstaje. Myje się w toalecie na końcu korytarza i zaczyna swój dzień. Dwa razy w tygodniu idzie na dworzec wziąć prysznic. Tak nie może żyć. To jest poniżające. Chciałby wynająć małą kawalerkę, najlepiej w pobliżu instytutu.
Spotkał się z Sylwią kilka razy, odkąd się wyprowadził. Ona zachowuje się jak prokurator, który czyta akt oskarżenia, tyle że prawdziwy prokurator nie płacze i nie ma prawa oskarżonego zwymyślać. Za każdym razem obiecuje sobie, że będzie spokojny, i za każdym razem, jak dotychczas, łamie to przyrzeczenie. Jeśli siłę związku emocjonalnego z jakąś osobą mierzyć złością i żalem wobec tej osoby, to jego związek z Sylwią jest ciągle bardzo silny.
Wyprowadził się, ponieważ uważa – to brzmi jak banał z porad przyuczonych amatorów psychologów w tanich kobiecych czasopismach – że ich oddalenie jest jedyną i ostatnią szansą, aby zatęsknili za sobą i się w końcu odnaleźli. Na razie tęskni tylko za Ilonką.
Nie kontaktuje się z Kingą. To okrucieństwo z jego strony, ale uważa, że tak będzie lepiej dla wszystkich. Dla Kingi także. Jeśli sypia na materacu w biurze i ma na powrót zatęsknić za życiem, z którego się wysupłał, to nie wolno mu tęsknić za życiem, które opiera się w dużej mierze na przesianej z plew codzienności, erotycznym zafascynowaniu dwadzieścia lat młodszą kobietą, która go podziwia i pożąda. Sam wie, że taka chemia oparta wyłącznie na podziwie i pożądaniu kończy się bardzo szybko. I jego wiedza wywodzi się z tego okresu w jego życiu, gdy fascynował się bardziej filozofią niż chemią. Wie doskonale, że źródłem uroku nowych znajomości jest nie tyle znużenie dawnymi ani przyjemność odmiany, ile przykrość, że znajdujemy zbyt mało podziwu u tych, którzy nas zanadto znają. Dajemy się wtedy skusić nadziei, iż znajdziemy go więcej u tych, którzy nas znają mniej. On nie jest jeszcze pewny, czy uległ tylko tej pokusie. A chciałby być pewny, że tak właśnie jest. Że to głównie ta pokusa wpychała go do jej łóżka w Sztokholmie i na lub pod jej biurko w Baltimore. To może schizofreniczne, ale tak właśnie mógłby najlepiej opisać swoje rozdarcie, które obecnie przeżywa.
Chciałby być pewny, że te przeżycia, których dostarcza mu Kinga, nie są jak pierwsza porcja heroiny, którą wstrzykuje sobie w żyłę niewyleczony narkoman, gdy po dwóch latach wychodzi z więzienia. Bardzo częsta ta pierwsza porcja, o której marzył w swojej celi, jest aż tak przedawkowana, że staje się także ostatnią w jego życiu. Wie to z pierwszej ręki, ponieważ w NIH zajmują się mózgami takich ekswięźniów narkomanów po ostatnim strzale. On nie miał z Sylwią żadnych przeżyć od ponad dwóch lat i może być, że gdyby po nocy w Baltimore zmieszali koktajl z jego mózgu, to zarejestrowaliby takie same wyniki.
Sylwia utraciła z biegiem czasu swój cały podziw dla niego. Mężczyzna, którego przestaje podziwiać kobieta, z którą zasypia i z którą chce się budzić rano, czuje się porzucony. Nieważny. Zepchnięty na sam koniec listy nieistotny facet kręcący się wieczorami po kuchni. On także tak się poczuł. Ale pomimo jego pokaleczonego ego to nie jest najgorsze. Taki podziw można przecież odzyskać. Najgorsze jest to, że stracił u Sylwii – tak mu się wydaje – także cały szacunek. I gdy w domu, który przypomina mu emocjonalne igloo, będą coraz częściej i coraz głośniej obijali się o siebie swoimi skorupami, to może stracić szacunek także u córki.
Dlatego uwierzył swojej intuicji i amatorom psychologom z kobiecych gazet i postanowił na jakiś czas oddalić się od Sylwii. Może ona przez to zauważy jego brak, może on zauważy to, co mógłby stracić i co naprawdę jest dla niego najważniejsze. Wcale nie jest pewny, czy dobrze postąpił. Może błądzi i wróci do punktu wyjścia. Sądzi jednak, że lepiej być pewnym siebie, błądząc, niż niepewnym, mając rację.
Może nie ma racji. Może ryzykuje zbyt wiele. Może Sylwia potraktuje to jako ostateczny dowód na to, że ich rodzina nie ma dla niego już żadnego znaczenia, a ta cała filozofia „oddalenia, aby się przybliżyć” to tylko jego kolejny, tym razem najbardziej perfidny pretekst, aby mieć jeszcze więcej czasu na „robienie kariery, udowadnianie, że zawsze i wszędzie musi być najlepszy, zdobywanie kolejnych wyróżnień, pochwał, tytułów naukowych, medali, których nie ma już gdzie na nim przywieszać, podstawianie pleców do poklepywań, aby zapchać swoją próżność, która jest jak dziurawy balon, z którego schodzi powietrze już w godzinę po jego nadmuchaniu”.
Jeżeli nawet tego tak nie potraktuje i w duchu zgodzi się z nim, i przystanie na to czasowe oddalenie, sama widząc w tym szansę, to i tak nie powstrzyma się i przy najbliższej okazji wyrzuci z siebie ten monolog o próżności. Będzie mu przy tym znowu przykro i znowu poczuje bezsilność. Nigdy nie zapychał swojej próżności. Nigdy mu na tym nie zależało. Każdy, oprócz Sylwii, kto go zna, nie zdobyłby się na taki zarzut. Nawet jego wrogowie. I ci polityczni z przeszłości, i ci obecni ze świata nauki, w którym się porusza. Kolejny medal dla kogoś, kto jest łajdakiem, i tak nie zmieni faktu, że ten dalej pozostanie łajdakiem. Ale on – ma prawo tak sądzić – nie jest łajdakiem i nie ma już więcej siły, aby to udowadniać. Może jest chorobliwie ambitny, może momentami egocentryczny, ale z pewnością nie jest próżnym łajdakiem. Nigdy dotychczas w swoim życiu nie był, nie będzie i także dzisiaj nie jest „w absolutnej władzy cudzego uznania”, jak to szyderczo formułuje Sylwia. On nigdy nie uginał się przed żadną władzą. I Sylwia musi to wiedzieć lepiej niż kto inny.
Potrzebuje nowych wyzwań i potrzebuje poczucia sukcesu. To prawda. Tak samo jak prawdą jest to, że po każdym sukcesie ma natychmiast nowe pragnienia. Tak naprawdę, to już nawet przed nim. Gdy człowiek wspina się na jakiś szczyt, to nagle, będąc tuż pod nim, zaczyna wyraźniej widzieć inne szczyty, które go otaczają. Te znacznie wyższe. Z dołu ich w ogóle nie widać lub są bardzo niewyraźne. Tam u góry są wyraziste i tym, że są wyższe, denerwują. I samą tylko swoją obecnością odbierają całą radość wchodzenia na ten swój obecny. I będąc już na wierzchołku swojego, zamiast poczuć spełnienie, czuje się tęsknotę za tymi wyższymi. Przynajmniej on tak czuje. Ale to nie wynika z próżności. Dla niego brak czegoś, czego się bardzo pragnie, jest nieodzownym elementem szczęścia. Sądził, że Sylwia potrafi to zrozumieć i zaakceptować.
Do walizki, którą spakował przed wyprowadzką, wrzucił także album ze zdjęciami. Czasami wieczorem zamknięty w biurze ogląda te fotografie. Na jednej z nich składają sobie z Sylwią życzenia w noc sylwestrową. Zawsze zaczyna oglądać album od tej fotografii. On trzyma na ramieniu maleńką Ilonkę. W ręku ma kieliszek z szampanem. Sylwia na tej fotografii stoi naprzeciwko niego w wiśniowo-czarnej sukience, którą przywiózł jej kiedyś z Wiednia, i dotyka dłonią jego policzka. Jest taka szczęśliwa, uśmiechnięta. Wpatruje się w niego z miłością i oddaniem. Jak gdyby był całym jej światem. Może był całym jej światem i tylko tego nie zauważał. Może takie światy są o wiele ważniejsze niż ten, w którym on się zagubił? Może Ilonka, gdy dorośnie, nigdy mu tego zagubienia nie wybaczy? Może rację miała ich matka, gdy w Biczycach, kiedy pierwszy raz przyjechali pokazać jej Ilonkę, przytuliła go do siebie i wyszeptała:
– Pamiętaj, że najważniejsze, co ojciec może zrobić dla swojego dziecka, to być dobrym mężem dla jego mamy.
Zamilkł i podszedł do okna. Oparł czoło o mokrą szybę. Włożył obie ręce do kieszeni spodni, szukając czegoś nerwowo. Po chwili odwrócił się i zapytał:
– Masz chusteczki higieniczne? Twój starszy brat to góral, ale także mięczak. Czasami płacze.
Marcin wstał szybko i podszedł do marynarki wiszącej na haku przymocowanym do drzwi biura. Podał Błażejowi paczkę serwetek w niebieskiej folii.
Nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Świat z opowieści jego brata wydawał mu się odległy, nieznany. Nie zrozumiał, dlaczego brat sypia na materacu w swoim biurze. Sylwia, którą znał z kilku spotkań w Biczycach i paru jego pobytów w Gdańsku, zupełnie nie odpowiadała wizerunkowi Sylwii z opowieści. Dla ich matki była aniołem, uosobieniem idealnej żony. Błażej, zamknięty w sobie introwertyk i mól książkowy, typowy biedny student, a potem jeszcze biedniejszy magister chodzący przez kilka lat w tym samym, coraz bardziej wyciągniętym czarnym swetrze i z tą samą wypchaną książkami teczką, spotkał kobietę, która dzięki swej urodzie mogła mieć każdego mężczyznę. Stara Siekierkowa uważała, że Sylwia „działa na górali jak halny”, wygląda jak „pokuszenie i dobrze, że nie trafiła się Marcinkowi, bo górale nie daliby jej spokoju, chociażby przez te piersi”. Przy tym wszystkim Sylwia wydawała się nie zauważać reakcji mężczyzn na jej urodę. Skromna, milcząca, nieśmiała i zawsze trochę zawstydzona, gdy zwracało się na nią uwagę. Kiedy Błażej przywoził ją do Biczyc latem, pomagała przy żniwach. Nawet tuż po urodzeniu Ilonki pchała wózek na pole i przerywała pracę tylko po to, aby nakarmić dziecko. Gdy wchodziła do chałupy w Biczycach, zaraz po przyjeździe szła do pokoju matki i całowała ją w rękę.
Nigdy nie wysuwała się przed męża. Stała zawsze w jego cieniu. Błażej z rodziną przyjechał do Biczyc tuż po zrobieniu habilitacji i w czasie urodzin matki ogłosił tę wiadomość całej rodzinie. Kiedy wszyscy skończyli mu gratulować, po całym podnieceniu, zamieszaniu i toastach zapadła cisza, ich matka dała znak, aby podepchnąć jej wózek do krzesła, na którym siedziała Sylwia. Przytuliła głowę synowej do piersi i powiedziała:
– Nie byłoby tego dnia, gdyby nie ty…
Dopiero potem poprosiła Błażeja, aby podszedł do niej. Gdy ukląkł przy wózku, wychyliła się do Sylwii, wzięła jej obie dłonie, położyła na swoich kolanach i przykryła je dłońmi Błażeja.