38985.fb2 Los Powt?rzony (powie??) - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Los Powt?rzony (powie??) - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

W jego skrzynce pocztowej czekał na niego e-mail od Karoliny. Przed przeczytaniem wysłał e-mail do Błażeja, informując go, że dotarł do Biczyc. Dopiero potem wrócił do listu Karoliny. Pisała, że ciągle wszyscy czekają na niego w Giżycku i że znalazła interesujące strony internetowe dotyczące stadnin koni. Poza tym szczegółowo instruowała go, jak szukać, używając wyszukiwarek internetowych, wszelkiej informacji w Internecie.

Internet to dżungla i czasami przypomina śmietnik informacji. Ale czasami można w nim znaleźć prawdziwe perełki. Ostatnio w ten sposób natrafiłam na stronę mojej najlepszej koleżanki z ogólniaka. Straciłam z nią kontakt wiele lat temu, gdy zaraz po maturze wyjechała z rodzicami do Australii. Wczoraj zupełnie przypadkowo okazało się, że od trzech lat mieszka w Warszawie. Tylko dwie ulice dalej od bloku, w którym mam mieszkanie! Gdyby nie Internet, pewnie ciągle żyłabym w przekonaniu, że mieszka gdzieś na końcu świata, i nigdy nie udałoby się nam spotkać.

Jakub! – pomyślał natychmiast.

Podekscytowany wywołał podany przez Karolinę adres wyszukiwarki i w pole zapytania wpisał imię i nazwisko Jakuba. Po chwili zobaczył na ekranie listę adresów kilkudziesięciu stron internetowych. Spośród kilkuset łącznie. Większość z nich była po angielsku, kilkanaście po niemiecku, kilka także po japońsku. Tylko trzy strony były po polsku. Zaczął czytać pierwszą z tych po polsku.

Strona zaczynała się od podania adresu jakiegoś instytutu naukowego w Monachium, po którym następowała długa, uporządkowana chronologicznie od najnowszych do najstarszych lista publikacji dotyczących zastosowań informatyki w genetyce. Przeważały angielskie tytuły, w których rozumiał tylko pojedyncze słowa. Przy końcu listy znalazł publikację w języku polskim z afiliacją przy Uniwersytecie Wrocławskim, zawierającą odnośnik kierujący do stopki na dole strony. Tekst tego odnośnika zawierał coś, co go poruszyło:

Publikacja ta jest wynikiem badań w ramach mojej pracy magisterskiej. Żadna inna moja publikacja nie jest dla mnie tak ważna jak ta. W całości dedykuję ją Natalii.

Nie miał wątpliwości. To był Jakub! Zgadzało się wszystko. Zgadzała się informatyka, zgadzał się Wrocław, a przede wszystkim zgadzało się to nawiązanie do Natalii. Małym drukiem, gdzieś na zupełnym końcu. Aby nie razić swoją obecnością. Nie przeszkadzać innym ważnym sprawom. Ale Jakub właśnie taki był. Zawsze najważniejsze rzeczy mówił najciszej, jak gdyby obawiając się, że mógłby komuś zająć swoim życiem zbyt wiele czasu. Tak naprawdę to wtedy podczas tych kilku tygodni we Wrocławiu najbardziej ujął go swoją niespotykaną skromnością i przeświadczeniem, że o sobie mówić się powinno jak najmniej. Na tym chyba polegała jego charyzma, umiejętność zbliżania i w pewnym sensie przywiązywania do siebie każdego, kto spędził z nim nawet bardzo krótki czas. Przy nim miało się wrażenie, że posiada się cały czas jego niezakłóconą uwagę. Potem, gdy na dodatek okazywało się, że ta skromność – znając jego osiągnięcia – nie jest żadną przyjętą dla świata pozą, ale wynika z wrażliwości, zaczynało się zauważać, że ma się do czynienia z kimś bardzo wyjątkowym.

W dedykacji słowo „Natalii” było podkreślone. Marcin ustawił na tym słowie kursor i kliknął myszą. Po chwili zobaczył na ekranie fotografię Jakuba. Trafił na jego prywatną stronę internetową! Karolina miała zupełną rację ze swoim „gdyby nie Internet…”. Nie mógł uwierzyć, że dotychczas sam nie wpadł na ten pomysł.

Długo wpatrywał się w twarz mężczyzny z fotografii, próbując porównać ją ze wspomnieniem, które latami nosił w sobie. Rodzaj smutnego zamyślenia w jego twarzy pozostał niezmieniony. Zmarszczki mimiczne wokół oczu były głębsze, czoło wyższe z wyraźnymi zakolami. Cała twarz była bardziej pociągła, nieomal wychudzona, przez co oczy wydawały mu się o wiele większe, niż je pamiętał z ich wrocławskiego okresu. Ale to uważne, charakterystyczne dla Jakuba smutne spojrzenie z tamtych czasów pozostało takie samo.

Często się zastanawiał, jak ludzie postrzegają swoje starzenie się. Czy także ulegają iluzji, że tak naprawdę pozostają tacy sami? Jemu wydawało się, że się nie zmienia, że ciągle jest taki sam, tylko inni się zmieniają. Pewnie gdy się na siebie spogląda każdego dnia, nie zauważa się tych zmian.

Ciekawe, czy stara Siekierkowa też tak uważa, spoglądając na swoje odbicie w lustrze? – pomyślał.

Zaczął czytać tekst zamieszczony obok i pod fotografią. Bardzo mało było informacji o prywatnym życiu Jakuba. Mieszkał w Monachium. Pracował w jednym z tamtejszych instytutów naukowych. Wymieniał książki, które czyta, wiersze, które go wzruszają, muzykę, bez której nie może żyć, koncerty, w których uczestniczył, miejsca, które odwiedził, ale także coś tak osobistego i tak trywialnego jak perfumy, których zapach jest go w stanie zatrzymać. Z dołączonych komentarzy można było odczytać, czym się fascynuje, co go wzrusza, czego nie lubi, do czego dąży i co osiągnął. Dwa magisteria, doktorat w USA, habilitacja w Polsce, długa na dwa ekrany lista publikacji…

Fakt, że Jakub jest naukowcem, zupełnie Marcina nie zdziwił. Gdy zdarzało mu się myśleć o nim, to podświadomie, bo przecież nie miał o nim żadnych informacji, kojarzył go z nauką. Z rozmów z tamtych czasów wyraźnie wynikało, że to był jedyny świat, z którym Jakub wiązał swoje plany na przyszłość. Przy tym już wtedy był nietypowy. To, że studiował matematykę i informatykę, nie przeszkadzało mu być, jak on to wtedy nazywał, „rozpoetyzowany”. Nie zamknął się w swoich dziedzinach, czytał poezję, słuchał oper, interesował się malarstwem. Teraz jest inaczej – wie to z opowiadań Karoliny – ale wtedy w latach siedemdziesiątych nie było to niczym szczególnym. Oprócz studiowania fizyki, ekonomii, budowy okrętów czy energetyki wypadało zachwycać się Marquezem, rozumieć przesłania dramatów Kantora i Grotowskiego, dostrzegać ponadczasowość w filmach Bergmana, czytać Rilkego i kłócić się o sens współczesnego malarstwa. Wszystko to należało do swoistego, oczekiwanego przez innych kanonu wiedzy, jaką należało posiąść niezależnie od kierunku studiów, który się wybrało. Często była to tylko moda, której się ulegało, czasami przykry obowiązek, któremu należało sprostać, aby nie być posądzonym o prostactwo. Moda na intelektualizm i obowiązek wiedzy. Miało to świadczyć o przynależności do wybranej grupy i dowodzić wrażliwości, która wtedy także była w modzie. W zadymionych pokojach akademików lub w studenckich klubach, udowadniając wszystkim swoją wrażliwość, analizowało się obrazy, wiersze, książki, koncerty tonem geniuszy, którzy po prostu wiedzą wszystko, co trzeba wiedzieć, w odróżnieniu od niedouczonych ignorantów. Bardzo często było to nieautentyczne, naciągane, suche, sztucznie naukowe, naskórkowe i brzmiało jak opowieść nauczyciela mówiącego z przejęciem o strukturze komórki, której nigdy nie widział pod mikroskopem. Pamięta, że nie miał zaufania do zdziwień i emocji wyrażanych w trakcie takich rozmów.

Dopiero Jakub przekonał go, że może być inaczej. Jakub rzadko kiedy zabierał głos w tych dyskusjach. A jeśli już, to tylko wtedy, gdy ktoś opowiadał tak kosmiczne bzdury, że pozostawienie tego bez komentarza mogłoby utwierdzić wygłaszającego swoje pamflety w przekonaniu, że inni zamilkli z podziwu. Do wszystkiego zachowywał dystans, nigdy nie atakował, nie krytykował bezpośrednio tego, co mówią inni. Wszystko formułował raczej w formie pytania lub wątpliwości niż twierdzenia. Za każdym razem podkreślał, że „to jest jedynie jego zdanie”, że jest matematykiem i nie jest pewien, czy ma prawo, jak on to nazywał, „oceniać poetów”. Z tego, co Marcin przeczytał przed chwilą na jego stronie, wynikało, że to „rozpoetyzowanie” przetrwało w Jakubie do dzisiaj.

Nie było żadnej wzmianki o jego rodzinie. Nie było także nic o Natalii ani o żadnej innej kobiecie. Strona zawierała galerię fotografii z miejsc, które odwiedził: Nowy Orlean, Dublin, wyspa Whight, Sydney, Melbourne, Tokio, Hongkong, Kuala Lumpur, Kraków, Paryż, Londyn, Lizbona, Genewa, Zurych, Nowy Jork…

U dołu strony podany był jego prywatny adres e-mailowy: Jakub@epost.de oraz adres instytutu, w którym pracuje. Poniżej adresu na czarnym tle, obok fotografii płonącego nagrobnego znicza była wpisana data 4.07.2002 z następującym po niej podkreślonym zdaniem w języku angielskim: I love New York even more. Obok, po polsku widniało zdanie: „To także mój Nowy Jork”. Nie miał wątpliwości, że ma to związek z zamachem na WTC i dzisiejszą rocznicą tych wydarzeń.

Wstał na chwilę od komputera, nastawił wodę na herbatę i otworzył szeroko okno. Zgasił górne światło, a zapalił lampę stojącą na biurku obok sterty segregatorów. Odczekał do momentu, aż woda w czajniku zaczęła wrzeć, i z kubkiem herbaty powrócił do komputera. Kliknął w tekst obok fotografii znicza i zaczął czytać.

I ♥ New York even more…

Czwartek, 4 lipca 2002, 8.45 rano. Nowy Jork

Stacja kolejowa i metra Grand Central. Środek Manhattanu. Młoda dziewczyna z czarną chustą na głowie z niezapalonym papierosem w ustach stoi przy ścianie złożonej z drewnianych tablic. Zaraz przy wejściu do dworcowych delikatesów na Grand Central. Tłum ludzi pomimo święta i wczesnej pory.

W ręku ma plik żółtych ulotek formatu A4. Na przedramieniu wymalowaną wyraźnie czarnym mazakiem liczbę 275. Na ulotkach tekst po angielsku, hiszpańsku i arabsku oraz skserowana fotografia młodego brodatego, uśmiechniętego mężczyzny, siedzącego przy monitorze komputera, z małą dziewczynką na kolanach. Rozdaje ulotki przechodzącym w pośpiechu ludziom, mówiąc cicho po angielsku z arabskim akcentem:

– Gdyby pan go gdzieś spotkał, to proszę powiedzieć, że czekamy na niego. Gdyby pan go spotkał, to proszę mu powiedzieć, że czekamy na niego. Gdyby pan…

Niektórzy biorą te ulotki i czytają, inni biorą i natychmiast wyrzucają do pobliskiego kosza, część ignoruje dziewczynę zupełnie, jeszcze inni uciekają.

Na ulotce z twarzą uśmiechniętego brodatego mężczyzny tekst: „Zaginiony. Wyszedł z domu 11 września 2001 rano. Pracował na 79. piętrze południowej wieży WTC. Wszelkie informacje proszę kierować…”.

Wyszedł i dotychczas nie powrócił. Wyszedł jak każdego ranka. 275 dni temu.

Pierwsza drewniana tablica pojawiła się na Grand Central wieczorem we wtorek 11 września 2001. Jeszcze ciągle monitory, wstawione spontanicznie do pobliskich delikatesów, pokazywały, jak w nastawionym na „powtarzaj nieustannie” odtwarzaczu wideo, scenę zapadania się wież, a już była tablica. Teraz jest ich kilka. Stoją jedna przy drugiej na środku holu prowadzącego do peronów i kas. I tak na dobrą sprawę przeszkadzają przesuwać się temu tłumowi, który przelewa się każdego dnia przez Grand Central. Ale jeszcze nikt nie zaprotestował. Bo chociaż dla ludzi, którzy przypinają te kartki, są one jak miejsce spotkań tych, którzy nie tracą nadziei, to tak naprawdę dla całej reszty te tablice są jak cmentarz, na który przychodzi się pomodlić za zmarłych. A cmentarze należy z szacunkiem mijać. Nawet jeśli są w samym środku kolejowego dworca.

Na tablicach przypięte są pinezkami, przyklejone przylepcem lub klejem kartki papieru. Białe, różowe, niebieskie i zielone lub żółte. Za folią, postrzępione, wyrwane ze szkolnego zeszytu. Czyste i poplamione. Na nich nazwiska. Imiona. Daty urodzenia. Fotografie. I numery pięter.

Czasami dwie fotografie na jednej kartce. Dwóch ludzi. Z tej samej rodziny. Tylko nie z tych samych pięter. Czasami także nie z tych samych wież. Ktoś przypiął dzisiaj pod niektórymi kartkami małe bukieciki kwiatów. Ktoś wsunął za kartki małe chorągiewki z gwiazdami i czerwonymi pasami. Kartki różowe, niebieskie, zielone lub żółte. Każda z nich zawiera zdanie: „Ostatnio widziana/y w WTC Tower 1…”.

Dzisiaj jest 4 lipca. Pierwszy 4 lipca po 11 września.

Inny 4 lipca w innym Nowym Jorku. Jestem tutaj akurat tego dnia.

Bywałem tutaj wielokrotnie. Kongresy naukowe, targi, kilkumiesięczne projekty realizowane na nowojorskich uniwersytetach, wyjazdy turystyczne z przyjaciółmi, jednodniowe pobyty w drodze gdzieś dalej. Nowy Jork jest częścią mojej biografii. Tak jak Wrocław, Dublin czy Monachium.

Wieże zawsze przecież były. Amerykanie nie lubią, jak się o tym mówi, że „były”. Odpowiadają, że „wkrótce będą”. Amerykanie, gdy myślą o „9/11” i WTC, czują się poniżeni. Spoliczkowani. Zawstydzeni… I to jest uczucie, które dominuje. Gdy już przestaną mówić o terroryzmie, „obłędnym fanatyzmie” i o tym, „że oni zwyciężą”, to po prostu są zawstydzeni. Dziura po WTC na Manhattanie jest jak blizna. Ale to nie jest dla nich blizna po honorowym pojedynku.

A jednak wielu chce tej blizny dotknąć. Tak realnie. Pójść pod tę dziurę na Manhattanie, schylić się lub uklęknąć i dotknąć ziemi przy Ground Zero. Wielu uważało, że najlepszym dniem na to jest 4 lipca. Pomimo ostrzeżeń, że „Nowy Jork może spodziewać się kolejnych ataków” (CNN), pomimo pokrzykiwania patriotycznych martyrologów z Waszyngtonu, że „w Nowym Jorku jesteśmy bezpieczni, ale pomimo to powinniśmy pokazać światu, że demokracja wymaga ofiar” (konferencja prasowa rzecznika Departamentu Stanu), ludzie przyjechali tutaj, aby 4 lipca przeżyć właśnie na Ground Zero.

Tak jak ja.

3 lipca

Wracam porannym lotem z kongresu naukowego w Columbus Ohio, aby po dwóch dniach pobytu w Nowym Jorku polecieć dalej na Florydę. Kiedyś do samolotów lecących w obszarze Stanów Zjednoczonych wsiadało się i wysiadało jak do autobusów miejskich. Teraz trzeba być na dwie godziny przed lotem, pozwolić się prześwietlać, rewidować, otwierać sobie walizki, podręczne torby i czasami nawet portmonetki, odpowiadać na pytania, znowu dać się prześwietlać. Tak było także w Columbus, rano tuż przed lotem.

Cicha milcząca kolejka zdenerwowanych ludzi. Czytali gazety. Słuchali wiadomości. „USA Today” podało na pierwszej stronie wyniki ankiety. Ponad 53% Amerykanów uważa, że USA i najprawdopodobniej właśnie Nowy Jork lub Waszyngton staną się w tygodniu od 1 lipca do 7 lipca celem spektakularnego ataku terrorystycznego.

3 lipca to dobry dzień na zamachy. Wprawdzie 4 lipca jeszcze lepszy, ale i 3 lipca można przejść do historii. Dlatego gdy losowo wybrano z kolejki młodą kobietę i kazano jej otworzyć walizkę i pomimo głośnych protestów przy wszystkich w kolejce dotykano i wykładano na metalową płytę całą zawartość, łącznie z tamponami, nikt nie wstawił się za nią. Wszyscy ze zrozumieniem traktowali to, co jeszcze 276 dni temu nie byłoby możliwe.

Na lotnisku w Nowym Jorku policja przy wyjściowym Gate, policja w korytarzach prowadzących do hali odbioru bagażu, policja z psami w samej hali. Ludzie uśmiechają się do policjantów, pozdrawiają ich. Obecność policji sprawia, że czują się bezpieczniej. NYPD – New York Police Department – to od „9/11 „jeden z najbardziej popularnych napisów na T-shirtach w USA.

Zaraz po I ♥ New York even more (Kocham Nowy Jork nawet bardziej).

Jadę taksówką do hotelu. Dostojny Roosevelt Hotel. Marmurowy wielki hol przesadnie wychłodzony klimatyzacją. Kryształowy żyrandol nad mahoniowym eliptycznym stołem. Ma stole bukiet ze słoneczników w półtorametrowym wazonie z egipskimi ornamentami. Pomiędzy słonecznikami amerykańskie flagi. Ma mahoniowym stole także amerykańskie flagi częściowo zakrywające biały pas folii z czarnym napisem We will never forget. Nigdy nie zapomnimy.

Roosevelt Hotel to stary typowy nowojorski wieżowiec. Kilkanaście pięter. Zbudowany w latach trzydziestych XX wieku. Starszy od Empire State Building. Świetnie położony. Skrzyżowanie 45 ulicy i Madison Avenue. Epicentrum Manhattanu. Dwie przecznice od 5 Alei. Stoję w kolejce do recepcji. Przede mną starsza kobieta. Słyszę, jak rozmawia z recepcjonistą.

– Czy mógłby mi pan dać pokój zaraz nad restauracjami? Wie pan, ja nie mogę już szybko schodzić po schodach. A jakby co, no wie pan… to mnie stratują.

Recepcjonista wcale nie reaguje zdziwieniem. Potem, gdy zagadnąłem go na ten temat, mówi, że teraz bardzo często ludzie, rezerwując miejsca w hotelach w Nowym Jorku, zaznaczają, że chcą mieć pokoje na najniższych piętrach. Gdy nie mogą ich dostać, zdarza się, że rezygnują z rezerwacji. Myślę o tym, jadąc windą na czternaste piętro, gdzie jest mój pokój.

4 lipca

Poranek w mieście, które nigdy nie zasypia. 8 rano. Upał. Ponad 35 stopni i wilgotność bliska 85%. Śniadanie w małej kawiarence na rogu 45 i 5 Alei. Dziennikarka CNN w telewizorze podwieszonym pod sufitem przeprowadza telekonferencję z szefem NYPD. Potem wywiad z byłym burmistrzem Giullianim. W małej kawiarni prawie wyłącznie turyści. Niektórych spotykam jakiś czas potem na pobliskim Grand Central. Tak jak ja stoją i czytają. Białe, różowe, niebieskie, zielone lub żółte kartki przypięte do drewnianych tablic stojących w holu dworca, Nazwiska, imiona, numery pięter. Dziewczyna z numerem 275 na przedramieniu rozdaje swoje ulotki.

Metrem jadę do stacji World Trade Center. Nazwa pozostała. Pasażerowie obserwują się uważnie. Mało kto rozmawia. Zaczynam niepokoić się swoimi myślami:

Gdybym byt terrorystą, to w pierwszej kolejności chciałbym wysadzić w powietrze Statuę Wolności, potem Empire State Building, następnie Brooklyn Bridge, a dopiero na końcu wagon metra…

Ground Zero

Nie ma już gruzu. Obszar wielkości stadionu piłkarskiego otoczony dwuipółmetrowej wysokości płotem z drucianej siatki. Specjalne ścieżki przy płocie pozwalają obejść plac dookoła. Od północnej strony, za płotem, spory teren wyłożony betonowymi płytami. W rogu tuż przy skarpie do głębokiego na cztery, pięć pięter dołu po wywiezionym gruzie stoi krzyż. Zrobiony z fragmentów stalowych konstrukcji fundamentów południowej wieży WTC. Pordzewiały, ciemnobrązowy krzyż na piedestale z większego fragmentu betonu wydobytego z gruzowiska. Pod krzyżem kwiaty. Flaga amerykańska. Kilka zniczy na drewnianej płycie. Po lewej stronie transparent przypięty do siatki ogrodzenia. Na białym tle czarne litery: WE WILL NEVER FORGET.