38985.fb2 Los Powt?rzony (powie??) - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Los Powt?rzony (powie??) - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Kolejni goście podchodzili najpierw do Siekierkowej, potem do Marcina i żegnali się, składając kondolencje. Jak gdyby tak naprawdę tylko Siekierkowa i Marcin pochowali dzisiaj kogoś bliskiego.

Dom powoli pustoszał. Z podwórka odjeżdżały kolejne samochody. Spośród braci został tylko Stanisław. Gdy już wszyscy wyszli, wstał, dał znak córkom i żonie. Podeszli razem do siedzącego przy Siekierkowej Marcina. Stanęli przed nim. Stanisław poprawił mundur i powiedział:

– Marcin, słuchaj… tak myślę… to znaczy tak myślimy… Sprzedaj chałupę i przyjedź do nas. Teraz, gdy mama nie żyje… Tyle dla niej zrobiłeś. Dla nas także. Osiem lat byłeś przy niej. My tylko przyjeżdżaliśmy jak na wczasy. A ty… ty ją pielęgnowałeś. Dla nas wszystkich…

Przerwał na chwilę. Otarł łzy i mówił dalej:

– Na początku zamieszkasz u nas. Karolina jest w Warszawie, więc mamy pokój dla ciebie. Załatwię ci pracę u nas w jednostce. Kupisz sobie mieszkanie. Mógłbyś zacząć wszystko od nowa…

Marcin, zaskoczony, próbował nerwowo wstać z krzesła. Wydawało mu się, że ignoruje ich, siedząc. Krzesło zakleszczyło się pomiędzy nogą stołu i krzesłem starej Siekierkowej. Ani drgnęło. To, co się tutaj i teraz działo, było takie… takie wzruszające. I ważne. A ważnych rzeczy nie wolno przyjmować na siedząco. Wtedy także się podniósł…

*

To było jeszcze na długo przed chorobą matki. Pojechali trzema samochodami na zawody hipiczne. Ruszyli późnym wieczorem z Nowego Sącza i przez całą Polskę ciągnęli przyczepy z końmi, aby na rano zdążyć do Białogóry. Zawody zaczynały się o dziesiątej rano. Dopiero około ósmej mijali Gdańsk. Wprawdzie na każdy samochód przypadało po dwóch kierowców, ale Marcin i tak nie mógł spać podczas jazdy. Wydawało mu się, że jedynie on pozna po odgłosach dochodzących z przyczepy, czy z Gracją wszystko jest w porządku. Gdyby było wolno, najchętniej siedziałby w tej przyczepie, rozmawiałby z koniem, poprawiał pled na jego grzbiecie i przepraszał za to, że musi w ciemności stać długimi godzinami w tej klatce na kołach. Tak więc nie spał całą noc, a o jedenastej rano skakał na Gracji przez przeszkody. Organizatorzy niewłaściwie ustawili jedną z przeszkód. Gracja po skoku potknęła się i wpadła na belki odgradzające tor od widzów. Kość piszczelowa jego lewej nogi pękła jak zapałka. Jechał dalej. Dopiero w stajni, gdy koledzy musieli go zdjąć z siodła, poczuł ból. Zajął drugie miejsce. Do ceremonii wręczenia nagród podepchnięto go na wózku inwalidzkim, który udało się organizatorom wypożyczyć na kilka godzin z pobliskiej przychodni zdrowia. I wtedy, gdy podeszli do niego z tym dyplomem i medalem, nie mógł przecież siedzieć. Wysunął się z tego wózka, podniósł się do góry na rękach i stanął na zdrowej nodze. Zaciskając zęby z bólu, oparł złamaną nogę delikatnie o ziemię, by utrzymać równowagę. Stał podczas przyjmowania medalu. Usiadł, dopiero gdy członkowie jury przeszli do następnej dekoracji. Zaraz potem koledzy odwieźli go do szpitala.

*

Karolina wybawiła go z opresji. Położyła mu dłonie na ramionach i przyciskając go do krzesła, powiedziała:

– Wujku, nie musisz zaczynać wszystkiego od nowa już teraz, zaraz. Tata tylko chce ci powiedzieć w naszym imieniu, że wprawdzie w Giżycku nie ma gór i Dunajca, ale są przepiękne jeziora. I kilka stadnin w pobliżu, więc mógłbyś poznać nowe konie… Przyjedź do nas.

Nachyliła się i pocałowała go w czoło. Marcin rozglądał się wkoło niespokojny. Gdy tylko Karolina zdjęła dłonie z jego ramion, znowu spróbował wstać. Z rumieńcem wstydu na twarzy wyglądał jak dorastający chłopiec przyłapany na podglądaniu przez dziurkę od klucza starszej siostry w kąpieli.

Po chwili dwie pozostałe córki Stanisława zbliżyły się i też go pocałowały. Marcin zrezygnowany i pogodzony w końcu z tym, że nie uda mu się wydostać z pułapki, opuścił głowę i powtarzał tylko:

– Dziękuję wam, dziękuję…

W tym momencie stara Siekierkowa, nie wyjmując papierosa z ust, zaczęła śmiać się ochryple. Wypuszczając kłęby dymu, postawiła przed nim kieliszek z wódką.

– Marcinku, no, nie wstydź się, przepij do panien.

Wtedy Stanisław stanął za bratem i mocno pociągnął jego krzesło. Marcin wstał natychmiast. Objęli się. Po chwili podszedł do żony Stanisława i pocałował ją w rękę. Potem wyszedł razem z nimi. Stał na progu i długo wpatrywał się w znikające światła ich samochodu, zanim wrócił do izby.

Stara Siekierkowa siedziała przy stole i odmawiała na głos różaniec. Usiadł na drugim krańcu stołu, patrzył na nią i słuchał. Szybko przesuwała bursztynowe paciorki w palcach i zawodzącym głosem monotonnie wypowiadała modlitwy, kiwając się na krześle. W pewnym momencie przerwała, sięgnęła po kieliszek, wypiła, przeżegnała się. Otworzyła oczy i patrząc z pokorą i religijnym uniesieniem w sufit, wróciła do różańca. Uśmiechnął się. Po raz pierwszy tego dnia.

To był drugi różaniec, który przeżył sam na sam z Siekierkową. Tego pierwszego nigdy nie zapomniał…

*

Był wtedy jeszcze studentem. Któregoś wieczoru, wiosną, matka zadzwoniła do niego do akademika. Nigdy tego nie robiła. Chociażby z tego powodu, że jedyny telefon w Biczycach był wtedy tylko na plebanii kościoła. Ksiądz Jamroży pozwalał z niego dzwonić, tylko gdy ktoś umierał lub się rodził, a w innych sprawach tylko tym, którzy w czasie kolędy podali mu kopertę z największą ofiarą. Poza tym zawsze mogła dzwonić wdowa Walczakowa, której mąż powiesił się w chlewni, gdy okazało się, że mała Anetka, córka Walczaków, jest córką tylko Walczakowej. Oficjalnie wieś sądziła, że Walczak powiesił się, bo miał długi po tym, jak wziął kredyt na kombajn i nie mógł go spłacić. Po samobójstwie Walczaka ksiądz nie tylko przyszedł na cmentarz go pochować, ale także jedną z niedzielnych ofiar przeznaczył na pomoc „pogrążonej w smutku i cierpieniu naszej parafiance”. W miesiąc później Walczakowa zaczęła sprzątać plebanię. Dwa lata później, wtedy trzydziestoletnia, wdowa Walczakowa urodziła Tereskę. Obie, Anetka i Tereska, są podobne do siebie jak dwie krople wody. Oprócz tego z telefonu w plebanii mogła bezwarunkowo dzwonić, jak się okazało tamtego wiosennego wieczoru, stara Siekierkowa lub ktoś w jej imieniu. Zanim jego matka, w imieniu Siekierkowej, zadzwoniła do akademika, sama Siekierkowa wyprosiła bez żadnych skrupułów Walczakową i księdza Jamrożego z pokoju, w którym znajdował się telefon na plebanii.

Miał przyjeżdżać natychmiast do Biczyc. Siekierkowa przed kilkoma dniami dostała list z ambasady Wielkiej Brytanii w Polsce, z którego wynikało, że zmarł jej syn, pułkownik Royal Air Force, i jego żona Shilla FitzPatrick – Siekierka, synowa Siekierkowej, zaprasza ją z „tej okazji” do Królestwa Wielkiej Brytanii. Do listu z ambasady dołączony był bilet lotniczy. Siekierkowa powiedziała jego matce, że jeśli już, to ona do „królestwa pojedzie tylko z Marcinkiem”.

Wrócił do Biczyc następnego dnia. Sam fakt, że samotna Siekierkowa, do której nigdy nie przychodziły żadne listy, miała syna, tylko raz pojawił się w rozmowie.

– Syna chciał nicpoń, to mu go urodziłam – powiedziała – a jak mu urodziłam, to uciekł ze wsi i do dzisiaj się nie odezwał. Z walącą się chałupą i jedną krową mnie zostawił. Ale dobrze, że uciekł, bo inaczej musiałabym się z nim męczyć do końca życia. Pewnie zapił się gdzie na śmierć, bo pijakiem był. Chwaliłby Boga, gdyby we wsi kościół się spalił, a karczma ostała. Kaziczka mu urodziłam. Prawdziwego górala. Pułkownika… – I kończąc, dodała: – Marcinku, nie pytaj mnie więcej, bom dość łez już wylała przez tego drania.

Siekierkowa wynajęła adwokata w kancelarii w Nowym Sączu.

– Niech pan napisze, że… – powtarzała adwokatowi kilka razy – tylko po angielsku! Że bez Marcinka nie pojadę.

Synowa przysłała drugie zaproszenie. I drugi bilet na samolot. „Dla Marcinka”.

Latem z Warszawy polecieli do Londynu. Wchodząc do samolotu, Siekierkowa ucałowała różaniec, który wyciągnęła z kieszeni płaszcza, i zrobiła znak krzyża. Gdy tylko zajęła miejsce, wyciągnęła papierosy i zapaliła. Przybiegła przerażona stewardesa, a Siekierkowa zaczęła ją częstować papierosami. Zaraz po starcie, gdy tylko wolno było wstać z fotela, zaczęła chodzić po samolocie i opowiadać wszystkim pasażerom, że leci na grób syna, angielskiego pułkownika z dywizjonu „trzysta trzy albo jakoś tak”. Opowiadała to także tym, którzy zupełnie nie rozumieli polskiego. Patrzyli z uśmiechem na egzotyczną babinkę w góralskiej chuście na głowie biegającą po samolocie, mówiącą coś bez przerwy i podsuwającą im pod nos czarno – białą fotografię młodego mężczyzny w mundurze brytyjskiego oficera. Jedyną rzeczą, która ją niepokoiła w czasie lotu, było pytanie, czy róże, które wiezie na grób syna, dotrą tak świeże, jak je wykopała z ogródka przed chałupą w Biczycach. Wykopała z ziemią, pocięła prześcieradło na wąskie pasy, owinęła nimi sadzonki i zrosiła wodą. Gdy stewardesy zaproponowały jej napoje, Siekierkowa – upewniwszy się, że nie musi za nie płacić – poprosiła o dwie wódki i butelkę wody mineralnej. Najpierw wypiła wódkę, a zaraz potem zaczęła skrapiać wodą mineralną owinięte w prześcieradło róże.

W Londynie czekała na nich Shilla FitzPatrick – Siekierka. Elegancka wysoka, szczupła kobieta w fantazyjnym kapeluszu, ogromnych przeciwsłonecznych okularach i z jedwabną żółto – niebieską apaszką przewiązaną pod kołnierzem żakietu ciemnogranatowego kostiumu. Trzymała w rękach ponad głową kawałek kartonu z napisem „Mrs Siekierka”. Zauważył to i podeszli do niej. Shilla zdjęła kapelusz. Położyła go na posadzce lotniska i skłaniając głowę, ucałowała dłoń Siekierkowej.

Z lotniska pojechali samochodem Shilli do jej willi pod Nottingham. Siekierkowa siedziała na przednim siedzeniu. Gdy opuścili Londyn, znużona zasnęła. Na kolanach trzymała róże. Po ponad trzech godzinach dotarli na miejsce. Siekierkowa nie wysiadła z samochodu. Poprosiła Marcina, by przetłumaczył, że chciałaby najpierw pojechać na cmentarz.

Pojechali. W pewnym momencie, gdy samochód znalazł się na wąskiej asfaltowej, zalesionej z obu stron drodze, poprosiła, żeby Shilla zatrzymała. Odwróciła się, podała mu ostrożnie róże i bez słowa wysiadła z samochodu, znikając na chwilę w lesie. Po chwili pojawiła się na wąskiej ścieżce, poprawiając spódnicę.

– A czy ja to tam wiem, gdzie sika się w samolocie. Może ludziom na głowę… – powiedziała, wsiadając ponownie do samochodu.

Shilla zaparkowała przed bramą otoczonego kamiennym płotem parku. Gdy weszli, nie można było dostrzec żadnych grobów. Po krótkiej chwili dotarli do dużego, równo przystrzyżonego trawnika. Wokół stały metalowe ławki. Shilla usiadła na jednej z nich. Siekierkowa, sądząc, że to tylko krótki przystanek, przysiadła do niej i zapaliła papierosa.

Shilla, zwracając się do Marcina i prosząc, aby przetłumaczył, powiedziała cichym głosem:

– To tutaj…

Syn Siekierkowej nie miał grobu. Nie chciał. Poprosił Shillę, żeby po śmierci spopieliła jego ciało i prochy rozsypała na tym właśnie trawniku. To był ich ulubiony park. Tutaj byli na pierwszym spacerze. Tutaj pierwszy raz trzymali się za ręce. W południowej części tego parku znajduje się mała anglikańska kaplica, w której brali ślub. Za każdym razem, gdy przejeżdżali obok niej, zjeżdżał na pobocze, zatrzymywał się, wysiadał, przechodził przed samochód, odwracał się twarzą w jej kierunku i stojąc na baczność, salutował. Gdy ona dzisiaj przejeżdża obok tej kaplicy, także zatrzymuje samochód i także salutuje. Tutaj, do tego parku przyjechali na ostatni spacer przed jego śmiercią – zanim jego mięśnie zanikły i już nie mógł chodzić.

Jest jedynaczką. Przyjechała tutaj jeszcze jako dziecko z Australii. Nie ma tutaj w Anglii nikogo, dla kogo ich groby mogłyby mieć jakiekolwiek znaczenie. Nie mogli mieć dzieci. Jej rodzice już dawno poumierali. Porośnięty i zbezczeszczony przez zaniedbanie grób jest najbardziej osamotnionym miejscem na świecie. O tym wiedzą i ptaki, które zostawiają na nim swoje odchody, i wiedzą także chwasty i trawa, które porastają go ze zdziczałą szybkością. Ludziom wydaje się, że taki grób może mieć tylko przez wszystkich zapomniany lub pogardzany żałosny nieszczęśnik, którego nigdy nikt nie kochał. I że jego całe życie przypominało z pewnością taki zaniedbany grób.

– A ja przecież przeżyłam z pani synem największą miłość tego świata. Jedyną, najszczęśliwszą, najpiękniejszą… – powiedziała, patrząc w oczy Siekierkowej. – Dziękuję pani za niego.

Ocierając ukradkiem łzy, dodała po polsku:

– Dziękuję…

Siekierkowa milczała, kiwając się na ławce. Czasami tylko ściskała mocno swoją laskę lub dotykała dłonią kolana Shilli. W pewnym momencie wstała, zdjęła chustę z głowy i przykryła nią leżące na ławce róże. Odwróciła się i przeszła przez żwirową alejkę oddzielającą ławkę, na której siedzieli, od trawnika. Przed wejściem na trawę zdjęła buty. Wolnym krokiem przeszła do środka trawnika. Zatrzymała się i uklękła na obu kolanach. Złożyła ręce do modlitwy.

Dwa dni później, w sobotę, Shilla zorganizowała powitalne przyjęcie na cześć Siekierkowej. Biała willa na przedmieściach Nottingham, w której mieszkali, znajdowała się na skraju łąki, przez którą przepływał wąski strumień. Pomiędzy strumieniem a posiadłością Shilli przebiegała droga wysypana żwirem i zakończona kolistym placem stanowiącym rodzaj prywatnego parkingu. Jedyne wejście do domu prowadziło przez wyłożone cementowymi płytami podwórze zamknięte po obu stronach płotem z wysokich stalowych, pomalowanych czarną farbą prętów obrośniętych krzakami dzikiej róży. Szeroka brama prowadząca poprzez podwórze do domu i do sąsiadującego garażu była zawsze otwarta. Przed bramą stał zaparkowany niedbale biały ford escort. Ustawiony skosem do drogi, przednimi kołami stał na żwirowej drodze, a tylnymi na trawie tuż obok strumienia. Utrudniał dojazd do garażu i przejazd do placu parkingowego. Gdy późnym wieczorem zaczęli zjeżdżać się goście, Marcin obserwował, z jakim trudem przejeżdżali przez wąski prześwit pomiędzy bramą a fordem. Przy kolejnym samochodzie, który przeciskał się z trudem na parking, podszedł do Shilli i zapytał, czy nie mógłby przeparkować tego samochodu. Shilla, rozmawiająca akurat ze starszym mężczyzną w mundurze pilota, przerwała natychmiast rozmowę i biorąc go za rękę, przeszła z nim z podwórza, na którym odbywało się przyjęcie, do salonu.

– Tego samochodu nikt nigdy nie przeparkuje – powiedziała, gdy zamknęła drzwi – przynajmniej jak długo ja żyję…

Zachorował przed dwoma laty, a umierał przez ostatnich sześć miesięcy. Miał rzadką chorobę polegającą na powolnym zaniku mięśni. Także tych, które biorą udział w oddychaniu. Ukrywał to przed nią i przed światem. Nie wyobrażał sobie życia bez latania. Choroba wyszła na jaw przy rutynowych badaniach, którym poddawani są regularnie wszyscy piloci. Proponowali mu przeniesienie do rezerwy. Nie zgodził się. Zrobili go dowódcą sztabu, ale definitywnie zakazali mu latać. Wiedział, że mają rację. On też jako dowódca zakazałby latać oficerowi, który przyszedłby do niego z taką diagnozą. Pomimo to w duszy nigdy się z tym nie pogodził. Tak naprawdę zaczął umierać już tego dnia, gdy dowiedział się, że już nigdy nie wsiądzie do samolotu. On, który swoje samoloty nazywał imionami kobiet, nie mógł zasnąć, jeśli dłużej niż kilka dni nie słyszał ich hałasu, a wysiadając na lotnisku po zakończonym locie, głaskał i poklepywał stalowe kadłuby, tak jak inni poklepują ukochane konie.

Całe życie latał. Od czasów lotniczej szkoły oficerskiej w Toruniu, gdzie dla jednych bohatersko, dla innych idiotycznie zasłynął tym, że jako pierwszy i jedyny w historii pilot przeleciał dwupłatowcem pod mostem drogowym łączącym oba brzegi Wisły. Zrobił to tylko po to, aby zaimponować dziewczynie, która mu się podobała. Chcieli go za to wyrzucić ze szkoły, ale skończyło się tylko na degradacji. Potem była przegrana walka o Warszawę we wrześniu trzydziestego dziewiątego. Gdy tuż przed kapitulacją Warszawy wysadzali w powietrze swoje samoloty, aby nie dostały się w ręce Niemców, obiecał sobie, że się zemści. Dotrzymał słowa. Dotarł do Anglii, latał w Dywizjonie 306, w tak zwanym dywizjonie Toruńskim, i na kadłubie swojego spitfire'a kazał po polsku, aby Anglicy nie zrozumieli, napisać: „Zajebię was, Fryce, za Warszawę!”. Zestrzelił w swoim dywizjonie najwięcej messerschmittów. W brytyjskim mundurze, ale z polskim orłem na czapce. Gdy Churchill mówił swoje słynne słowa: „Nigdy tak wielu nie zawdzięczało aż tyle tak nielicznym”, to miał na myśli głównie takich jak on. Po wojnie został w RAF-ie. Sami go o to prosili. Zgodził się pod jednym warunkiem: że nie zwolnią go z polskiej przysięgi, którą składał, wstępując do Dywizjonu 306. Na początku porucznik, a potem pułkownik RAF-u. Colonel Siekierka, the wilde from Poland, ten dziki z Polski. Zawsze go tak nazywali…

Do końca jeździł na lotnisko w koszarach w Nottingham. Nie chciał, aby ona, jak jakiegoś kalekę, odwoziła go tam swoim samochodem. Ostatni raz pojechał tam na trzy miesiące przed śmiercią. Gdy wrócił, był tak osłabiony, że nie mógł o własnych siłach wysiąść z samochodu. Zaparkował auto, tak jak w tym stanie potrafił najlepiej. Na tylnym siedzeniu leży jego oficerska czapka z Polski, którą jako pamiątkę zawsze woził w samochodzie. Ryzykował życie, przywożąc ją tutaj, gdy w czasie wojny przez Rumunię, a potem Francję dostał się do Anglii. Z wysuniętej popielniczki wystaje niedopałek jego ostatniego papierosa. Na siedzeniu obok kierowcy leży otwarta gazeta, którą czytał, stojąc w ulicznych korkach tego dnia. Z magnetofonu wystaje kaseta, której słuchał wtedy. Na podłodze po całym aucie porozrzucane są pozostałe kasety. Podpisane jego ręką, wszystkie wyłącznie z nagraniami oper, które były jego jedyną oprócz latania pasją i które uwielbiał. Czasami, gdy go poprosiła albo gdy wypił zbyt dużo wina, śpiewał jej fragmenty arii. We wszystkich językach. Czasami opowiadał jej całe libretta. W jego pokoju jest ponad osiemset płyt. Same opery. Większość z nich przegrał na kasety i woził ze sobą w samochodzie. W schowku na rękawiczki są jego mapy drogowe. Jedna z nich to mapa Polski. Zawsze najbardziej aktualna. Chociaż wiedział, że jako oficerowi RAF-u, po powojennym podziale świata i przy szczelnej żelaznej kurtynie nigdy nie będzie mu wolno tam pojechać, to i tak zawsze woził ją ze sobą.

– Ten samochód będzie tam stał, tak jak on go zostawił…

Wykupiła od miasta pas ziemi przy strumieniu, na którym parkują tylne koła escorta. Tak dla pewności. Wszyscy jego i jej przyjaciele wiedzą o tym. Dla nich nie ma w tym nic dziwnego. Czasami podchodzą i dotykają tego auta. A reszta? Jest jej zupełnie obojętna. Nawet jeśli uważają to za kiczowate dziwactwo i śmieją się za jej plecami, ona nie dba o to.

Następnego dnia opowiedział to Siekierkowej. Pokiwała tylko głową i powiedziała:

– Dobrą mam synową. Dobrą. Chociaż ona nie nasza. Nawet niepolska może być dobra…

Ostatniego wieczoru przed powrotem do Polski Siekierkowa siedziała na krześle przed bramą domu Shilli. Krzesło postawiła tak, aby móc kolanami dotykać drzwi escorta. Odmawiała różaniec. Przerywała czasami na chwilę, aby wyciągnąć papierosa z ust i strząsnąć popiół. Marcin usiadł na porośniętej trawą ziemi tuż obok niej. Gdy skończyła, wepchnęła bursztynowy różaniec do kieszeni spódnicy, zaciągnęła się głęboko papierosem i wypuszczając dym, powiedziała:

– Marcinku, myślę, że Bóg nie chce, aby ten samochód tutaj stał. Ja też tego nie chcę. Powiedziałam mu to przed chwilą. Samochód nie jest przecie od stania. Od stania są góry. W Boga trzeba wierzyć, ale Bogu niekoniecznie. On ma tyle spraw do załatwienia, że często zapomina. Dlatego jutro rano sama poproszę Kazikową, aby podarowała ci ten samochód… Tyś przecie jak mój syn.

– Nie trzeba, pani Siekierkowa – powiedział, ściskając jej rękę. – Co mi po takim samochodzie? Prawa jazdy nie mam i na benzynę też mi nie wystarczy. Poza tym mama musiałaby sprzedać pole, żeby zapłacić za cło. Lepiej niech tutaj stoi, a nie w Biczycach, pani Siekierkowa. Przykro będzie Shilli, gdy pani ją o to poprosi.