38985.fb2 Los Powt?rzony (powie??) - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

Los Powt?rzony (powie??) - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

To było ostatnie zdanie, które pamięta z ich rozmów. Nawet nie wie dokładnie, dlaczego akurat to zdanie. Może dlatego, że kiedy to powiedział, musieli zatrzymać się w trakcie spaceru i tłumaczyć Natalii, co to jest marzenie. Jakub nie potrafił tego w żaden sposób „wymigać”. Natalia przewrotnie i trochę kokieteryjnie nalegała, żeby jej tego nie napisał. Ani na kartce, ani na jej ręce. Zamykała oczy, odwracała się i odchodziła kilka kroków. Koniecznie chciała, aby jej to „opowiedział”. Wtedy Jakub zaczął wspinać się po ścianie akademika, przy którym się zatrzymali. Zaczął wchodzić do góry i spadać na dół, gdy tynk stawał się zbyt gładki i nie miał na czym oprzeć dłoni. Natychmiast, w innym miejscu ściany, powtarzał to samo. Natalia tego nie zrozumiała. Nie skojarzyła wspinania się w górę po ścianie z marzeniami. Po kolejnej próbie, gdy osunął się po raz kolejny, dał w końcu za wygraną. Podbiegł do Natalii, poprosił ją o długopis i napisał coś na jej dłoni. Wtedy zaczęła całować go po twarzy. Kawałek po kawałku. Miejsce przy miejscu. Marcin przypatrywał się im, czując się jak intruz, który mimowolnie stał się świadkiem czyjejś intymności. Po chwili odwrócił się i bez słowa wszedł do akademika. To był ostatni raz, gdy widział ich oboje. Nawet nie pożegnał się wtedy z nimi.

A on? Gdzie pozostały jego marzenia? Jakie marzenia, do cholery!? On nie ma żadnych marzeń. Ma swoją kanapkę wyciąganą z papieru śniadaniowego w południe, swój obchód muzeum o czternastej i ostatnio, jako najważniejszy cel w życiu, spłacenie kredytu na remont domu, w którym oprócz starej Siekierkowej, od czasu do czasu listonosza i Jamrożego z kolędą raz do roku, nie bywa nikt poza nim samym. Nie, on nie ma żadnych marzeń! I nikt go z tych marzeń nie okradł. Marta także nie. Sam je pogubił po drodze. I niech przestanie już w końcu spychać wszystko na tę biedną Martę!

Nagle poczuł narastającą w nim złość. Zamknął gwałtownie okno i wrócił do biurka. W swoim notatniku zapisał adres e-mailowy ze strony Jakuba i wyłączył komputer. Z szuflady wyciągnął czarny grubo piszący flamaster, którego używał do opisywania skoroszytów. Podwinął rękaw koszuli, odsłaniając przedramię lewej ręki. Na wewnętrznej stronie przedramienia flamastrem napisał dużą cyfrę 1. Zatrzasnął drzwi biura i szybko zbiegł schodami do samochodu.

Następnego dnia rano, stojąc pod prysznicem, przyglądał się swojej ręce i uśmiechając się do siebie, ścierał energicznie gąbką wyraźną jedynkę wypisaną na przedramieniu. Nie wyobrażał sobie, że mógłby, na przykład w biurze w muzeum, podwinąć rękawy koszuli i odsłonić przed kimś ten „tatuaż”. Bez wątpienia pomyślano by, że zwariował i w ataku szału niemalże się okaleczył. Gdyby zaczął tłumaczyć znaczenie tej jedynki na ręce, tym bardziej brano by go za wariata. Może nawet niebezpiecznego dla otoczenia. Doskonale wiedział, że świat pomiędzy Biczycami i Nowym Sączem z reguły deklaruje jakieś nagłe i wyraźne odstępstwo od przyjętej normy zachowań albo jako chwilowe zamroczenie alkoholem, co traktuje się z charakterystyczną dla górali wyrozumiałością, pobłażaniem i współczuciem, albo jako chorobę psychiczną, która dla wielu ciągle jeszcze kojarzona jest z rodzajem pogańskiego nawiedzenia przez demony. A ponieważ wszyscy wiedzieli, że on nigdy się nie upija, postanowił, że dla niego samego będzie o wiele lepiej, gdy dokładnie zmyje z siebie ślady wczorajszej nocy.

Ślady wczorajszej nocy, pomyślał. Jak to dramatycznie i literacko brzmi w odniesieniu do tego, bądź co bądź, dziecinnego gestu. Tak jak gdyby mówił o nocy z kobietą, obok której budzi się człowiek rano, z przerażeniem stwierdza, że nawet nie pamięta jej imienia i chce za wszelką cenę się jej jak najszybciej pozbyć. Nigdy jak dotąd nie przeżył takiej „wczorajszej nocy”, chociaż ze swoich wyjazdów na zawody hipiczne pamięta kilka tego typu relacji „z urwanego ostrego filmu w kinie nocnym” barwnie i ze szczegółami opowiadanych przez kolegów przy śniadaniu, na które składał się jeden lub dwa kufle piwa. Pamięta także, że zawsze zastanawiał się po takich opowieściach, kogo bardziej mu żal: tych kobiet czy kolegów.

On nie chciał zapomnieć wczorajszej nocy. To, że teraz ściera tę jedynkę ze swojej ręki, nie oznacza, że chciałby usunąć z pamięci wczorajsze postanowienie, które ta napisana w uniesieniu jedynka symbolizuje. Postanowił, że zacznie żyć inaczej. Swoje życie w pewnym sensie zacznie od nowa. Od kolejnego dnia. Dla niego pierwszego.

Gdy na lewym przedramieniu pozostał tylko czerwony ślad po przecieraniu go gąbką i na końcu szczoteczką do rąk, wyszedł spod prysznica. Przeszedł do szafy w sypialni i wysunął dolną szufladę. Na podłogę wyrzucił stertę nakrochmalonych prześcieradeł, powłok i ręczników z czasów choroby matki. Na dnie szuflady pod warstwą wełnianych spranych skarpet, które matka szydełkowała dla niego i jego braci, znalazł swoje dżinsy. Klęcząc na podłodze, obejrzał je dokładnie ze wszystkich stron. Ze zdziwieniem zauważył, że nie różniły się niczym od tych, które ostatnio miał na sobie Szymon, gdy przyjechał z Aśką do niego do muzeum. Podszedł do lustra i wciągnął je na siebie. Schudł przez te dziesięć czy może dwanaście lat, kiedy ich nie nosił. Podszedł do garnituru, który wczoraj wieczorem przewiesił na oparciu krzesła w kuchni, i ze spodni wyciągnął skórzany czarny pasek. Rozgrzał żelazko i zaczął prasować błękitną koszulę, którą wyjął z szafy. Jeszcze ciepłą od żelazka włożył na siebie. Z krawatem w dłoni podszedł do lustra. Przeciągnął go pod kołnierzem koszuli i zaczął wiązać. Przy ostatnim ruchu ręki przez chwilę się zawahał. Odkąd pracował w muzeum, nigdy się tam bez krawata nie pojawił.

Przyzwyczają się, pomyślał, jednym ruchem rozwiązując krawat i rzucając go przez głowę na łóżko.

Wrócił do kuchni. Włączył radio i nastawił czajnik. Podszedł do kalendarza ściennego przybitego gwoździem do framugi drzwi. Ciągle była przedwczorajsza data. Zerwał kartkę. Środa, jedenasty września. Poszedł z krzesłem do komórki i otworzył duży zakurzony karton stojący na najwyższej półce. Spod książek matki wydobył owiniętą w haftowaną chustę świecącą Matkę Boską. W eliptycznym naczyniu z pleksiglasu, za gęstym przezroczystym płynem znajdowała się figurka Matki Boskiej trzymającej na ramieniu Jezusa. Twarz Matki Boskiej wyglądała jak po nieudanym liftingu, a Dzieciątko miało na stopach buty przypominające adidasy. Gdy potrząsnął energicznie naczyniem, z dna podniosły się małe skrawki białego plastiku, które miały imitować płatki śniegu. Powierzchnię figurki pokryto fosforyzującą farbą, i po naświetleniu świeciła w ciemności. Astronomiczny kicz, pomyślał. Takiego trudno by szukać u sprzedawców podobnego chłamu na straganach rozstawionych przy drodze prowadzącej do klasztoru w Częstochowie. Widocznie na straganach we francuskim Lourdes kupuje się dewocjonalne barachło ze znacznie wyższej półki. Jednego tylko brakowało do prawdziwego jarmarcznego ideału – pozłacanego kluczyka w plecach Matki Boskiej, którym nakręcałoby się pozytywkę odgrywającą pieśń kościelną.

A jednak ten wyjątkowy dowód bezguścia był mu bardzo bliski. W pewien sposób nawet dziwnie uroczysty. I wcale nie przez fakt, że – jak twierdziła Siekierkowa – poświęcił tę figurkę jakiś biskup z Krakowa. Głównie przez to, że kojarzyła mu się z wypełnionymi ciszą i spokojem wieczorami lub nocami wielu lat.

Czytając książkę lub gazetę, czekając, aż matka zaśnie, siedział w kuchni naprzeciwko otwartych drzwi do jej pokoju i co jakiś czas spoglądał w ciemność za framugą drzwi. Gdy dostrzegał delikatną błękitnawą poświatę luminescencji tej figurki stojącej na stoliku nocnym przy łóżku, znaczyło to, że matka zgasiła lampkę nocną i zmawia wieczorną modlitwę. Odczekiwał do momentu, gdy poświata wokół figurki stawała się niewidoczna, wchodził ostrożnie na palcach do pokoju i sprawdzał, czy matka jest okryta kołdrą. Upewniwszy się, że śpi, wracał do kuchni, wyłączał światło i szedł do swojego pokoju. Po śmierci matki jeszcze przez wiele tygodni, gdy siedząc samotnie w kuchni, odrywał na chwilę wzrok od książki leżącej na kuchennym stole, automatycznie odwracał głowę i spoglądał w ciemność za framugą, wypatrując niebieskawej poświaty. To trwało zazwyczaj tylko ułamek sekundy. Zapomnienie i przebłysk nadziei, że może jednak…

Któregoś razu wstał, wszedł do pokoju i schował figurkę w szufladzie stolika nocnego. Po kilku tygodniach owinął ją haftowaną chustą, z innymi rzeczami matki zamknął w kartonie i przeniósł do komórki.

Teraz postawił figurkę na parapecie okna za firanką. Z torby leżącej na fotelu wyciągnął swój telefon komórkowy. Odszukał numer Siekierkowej i zaczął mozolnie – od dawna zastanawiał się, kto wreszcie wpadnie na to, aby to uprościć – wstukiwać treść SMS-a.

Pani Dobrosławo, dobrze, że ma Pani ten maszt GSM na swoim podwórku. Dzięki temu moje życzenia urodzinowe będą mniej spóźnione. Życzę Pani wszystkiego najlepszego. Dopiero dzisiaj wypiję za Pani zdrowie. Marcin

PS Matkę Boską z Lourdes wyciągnąłem z kartonu. Stoi na parapecie okna, tak aby mogła Pani ją zobaczyć, przechodząc obok mojej chałupy.

Był pewien, że Siekierkowa potrafi złożyć w całość trzy SMS-y, na które jego telefon komórkowy podzielił – kiedyś dowie się, jaki geniusz idiotyzmu wpadł na pomysł, aby coś takiego w ogóle robić – wstukany i wysłany tekst. Zaśmiał się na głos, wyobrażając sobie Siekierkowa kuśtykającą gdzieś akurat po wsi i sięgającą nagle do przepastnej kieszeni swojej czarnej spódnicy, aby spod różańca, książeczki do nabożeństwa, zapalniczki i paczki papierosów wydobyć telefon komórkowy. Gdyby pracował w dziale promocji operatora telefonii komórkowej, fotografię tej sceny powiesiłby na billboardach w całej Polsce z podpisem: „Życie jest zbyt krótkie, aby nie rozmawiać”.

Wrócił do kuchni. Zaczął kroić chleb na kanapki. Sięgając do lodówki po masło, zmienił zdanie. Nie! Nie rozwinie dzisiaj w południe ze śniadaniowego papieru żadnych kanapek z pasztetem! Dzisiaj nie! Gdy o dwunastej wybije dzwon na wieży kościoła, pójdzie do kustoszki i zaprosi ją na obiad, to znaczy na lunch, jak to się teraz nazywa. Wejdzie do jej biura, pocałuje ją w rękę i powie:

– Pani Mirko, sprawiła mi pani wczoraj ogromną niespodziankę. Już dawno zapomniałem, jaka to radość otrzymywać prezenty. A pani dała mi dwa prezenty naraz. Bo to zdanie, że nasze kubki się dotykają… Może znajdzie dzisiaj pani czas, aby przyjąć moje zaproszenie i zjeść ze mną lunch? Moglibyśmy o trzynastej wyskoczyć do miasta i pójść do tej włoskiej restauracji obok księgarni? O czternastej bylibyśmy z powrotem w muzeum.

Będzie patrzył prosto w jej oczy. Nawet gdyby miał zrobić się na twarzy czerwony jak papryka, nie spuści wzroku z jej oczu. Nie, o tym dotykaniu się kubków nie wspomni, może pisała to pod wpływem jakiegoś chwilowego impulsu i dzisiaj… dzisiaj już, być może, nie chce o tym pamiętać lub się nawet tego wstydzi.

Było krótko przed dziesiątą, gdy zaparkował samochód na tyłach budynku na Lwowskiej. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz pojawił się w pracy tak późno. Przy drzwiach wejściowych kłębiła się wycieczka młodzieży czekającej na otwarcie muzeum. Rozpoczął się nowy rok szkolny i nauczycielki historii – bardzo rzadko byli to nauczyciele – ze wszystkich szkól w okolicy przyganiały całe klasy na spotkanie z perłami sztuki cerkiewnej i historią rodu Lubomirskich w dziejach Nowego Sącza właśnie we wrześniu. Tak jak gdyby w listopadzie lub lutym sztuka cerkiewna i Lubomirscy tracili na znaczeniu. Już dość dawno wpadł mu do głowy pomysł, aby częściej niż tylko raz w roku przyciągać młodzież do muzeum i zorganizować regularne lekcje muzealne. Gdyby skoordynować to z programem nauki w szkołach i przekonać do tego nauczycielki – nie tylko te od historii, bo przecież można by dogadać się na przykład z Muzeum Nikifora w pobliskiej Krynicy – to zapełnialiby sale muzeum o wiele częściej z korzyścią i dla dzieciaków, i dla muzeum, które nigdy nie miało zbyt dużo pieniędzy. Poza tym taka „działalność edukacyjna na rzecz regionu” świetnie będzie wyglądać w sprawozdaniach do ministerstwa i do ratusza w Nowym Sączu. Był pewny, że udałoby mu się przekonać do swojego pomysłu pracowników muzeum i namówić ich do prowadzenia takich muzealnych lekcji. Postanowił, że zanim cokolwiek zacznie robić, najpierw porozmawia o tym z panią Mirą. Najlepiej już dzisiaj, w trakcie lunchu. Uśmiechnął się do siebie. Przecież ona jeszcze nawet nie wie, że jedzą dzisiaj razem lunch…

Wszedł do budynku tylnym wejściem przy kotłowni i korytarzami przemknął się chyłkiem do swojego biura. Nikt nie musi wiedzieć, że zjawił się w pracy aż tak późno. Prosto od drzwi, ciągle z teczką w dłoni, podszedł do biurka i włączył komputer. I pomyśleć, że jeszcze kilka miesięcy temu tę szarą skrzynkę traktował jak rodzaj trochę lepszej maszyny do pisania…

Zdjął marynarkę, powiesił do szafy i przeczesał dłonią włosy, przeglądając się w pękniętym lustrze przyklejonym do wewnętrznej strony drzwi. Był nieogolony. Ostatni raz golił się przed wyjazdem do Gdańska. To było trzy dni temu!

Jak mogłem tego nie zauważyć w domu?! – pomyślał zdenerwowany. Że też akurat dzisiaj!

Wrócił do biurka. W pierwszej chwili miał ochotę połączyć się z Internetem i sprawdzić, czy Emilia napisała. Miał jej po tych dwóch dniach tyle do opowiadania. Postanowił, że odłoży to na wieczór, i sięgnął po skoroszyt z zaległą korespondencją. Przetarg na wymianę instalacji elektrycznej w budynku, zaległy list od konserwatora książek i starodruków z Krakowa, wyjaśnienie i protest do zakładów wodociągowych za błędnie naliczone należności. Z wysokości sumy, którą obciążano muzeum, można by sądzić, że gdzieś tu znajduje się kryty basen. Odpowiedzi na podania o pracę w muzeum. Tych ostatnich, chociaż nie dawali żadnych ogłoszeń ani do Urzędu Zatrudnienia, ani do prasy, nadchodziło coraz więcej. Prymusi uczelni, historycy, konserwatorzy zabytków, poloniści, socjolodzy, ale także ekonomiści i fizycy, ze znajomością trzech języków i umiejętnością obsługi komputera pisali w swoich podaniach, że „marzą” wprost o pracy w ich małym prowincjonalnym muzeum. To, co czytał w gazetach o bezrobociu w ich rejonie, nie było przesadzone.

Po godzinie ślęczenia nad papierami zrobił sobie krótką przerwę i zszedł na dół. Zatrzymał się w otwartych drzwiach do sali z ikonami. Kustoszka grupie znudzonej młodzieży z przejęciem opowiadała historię ikony Łukasza, starając się ignorować popiskujące telefony komórkowe. Zauważyła go i uśmiechnęła się, przerywając w pół zdania. Szeptem zapytał stojącej najbliżej dziewczyny, gdzie znajduje się opiekun ich grupy. Palcem wskazała na młodą opaloną kobietę w czarnych spodniach, obcisłej elastycznej białej bluzce i przeciwsłonecznych okularach przesuniętych z twarzy na blond włosy spięte w koński ogon. Nie był pewny, czy dziewczyna go dobrze zrozumiała. Rozejrzał się po sali. Wskazana przez uczennicę kobieta nie różniła się zbytnio wyglądem i jego zdaniem także wiekiem od pozostałych dziewcząt. Po kilkunastu minutach kustoszka zamilkła i gdy młodzież powoli zaczęła wychodzić, podszedł do kobiety z okularami we włosach. Przedstawił się i gdy się upewnił, że faktycznie jest nauczycielką, zapytał, czy byłaby zainteresowana muzealnymi lekcjami historii i czy jego pomysł ma szanse akceptacji dyrekcji jej szkoły. Młoda kobieta okazała się wychowawczynią tej klasy. Zaczęli rozmawiać.

– Lekcje historii bezpośrednio w muzeum?! To genialny pomysł! – powiedziała z uśmiechem. – Oczywiście, że byłabym zainteresowana, i jestem pewna, że moja klasa także. Nareszcie można by zobaczyć historię, a nie tylko o niej czytać. Naprawdę superpomysł! – mówiła, poprawiając ręką włosy. – Przekażę natychmiast pana sugestię naszemu dyrektorowi. On także jest historykiem, więc…

Starał się uważnie słuchać. Miała błyszczące wargi, zielonkawe oczy i mały, ledwie widoczny pieprzyk na prawym policzku. Gdy gestykulowała, materiał obcisłej bluzki przykrywający jej lewe ramię obsuwał się, za każdym razem bardziej odsłaniając wąskie ramiączko stanika, którego biel wyraźnie kontrastowała z opaloną skórą. Od momentu, gdy dostrzegł to ramiączko stanika, przestał jej słuchać. Tylko patrzył. Z obawy, że ona zauważy, jak wpatruje się w jej nagie ramię, co chwila starał się przenosić wzrok na jej dłonie, które momentami składała przed sobą. Gdy brała oddech, jej piersi podnosiły się, wypychając obcisłą bluzkę. W pewnym momencie zawstydzony odwrócił głowę, sprawdzając, czy nikt ich nie obserwuje. W sali oprócz nich nie było nikogo. Ręką dał jej znak i po chwili zaczęli wolnym krokiem iść w kierunku drzwi. Na pożegnanie podał jej swoją wizytówkę.

– Zadzwonię do pana po rozmowie z naszym dyrektorem – powiedziała, patrząc mu w oczy.

Musiała zauważyć, że patrzy na jej odkryte ramię. Zaczerwienił się. Podniosła lewą rękę i wpychając kciuk pod ramiączko stanika, przesunęła je delikatnie wzdłuż obojczyka w kierunku szyi. Ramię pozostawiła odsłonięte. Uśmiechnęła się do niego i wyciągając rękę na pożegnanie, dodała:

– Może jeszcze dzisiaj. Do widzenia, panie… – przerwała, spoglądając na jego wizytówkę – panie Marcinie.

Patrzył, jak powoli schodzi po schodach, kołysząc biodrami. Po chwili wmieszała się w grupę czekających przed muzeum uczniów i stracił ją z oczu.

Zamyślił się.

Ze zdziwieniem stwierdził, że nie potrafiłby powtórzyć nic z tego, co mówiła ta młoda kobieta. Tak był skupiony na… No właśnie, na czym? – zastanawiał się. Na strzępku jej przypadkowej nagości czy bardziej na ukrywaniu tego, co czuje, patrząc na nią? Zawsze najpierw wprowadzały go w zawstydzenie, a potem w niepokój takie nagle przychodzące ataki kłującego jak igła pożądania.

Pomimo że przez długie lata był i ciągle jest sam, ale przecież pogodzony ze swoją samotnością, nie traktował siebie jak seksualnego frustrata. Jeśli z czegoś się świadomie rezygnuje, to nie może być mowy o frustracji. Po Marcie, gdy znalazł się w swojej fazie chorego lęku, świat dzielił się na Martę i ludzi bez płci, więc to nawet nie była tak do końca rezygnacja. Później, gdy zachorowała matka, a on opanował swój lęk, zaczął odsuwać, aż w końcu odsunął swoje pragnienia na bardzo daleki plan i tylko czasami, najczęściej gdy odwiedzali go bracia ze swoimi rodzinami, miewał krótkie przebłyski tęsknoty za bliskością i dotykiem. Ale krótkim przebłyskom daleko jest przecież do frustracji.

Tak myślał i tak czuł. Jednakże świat dookoła niego myślał zupełnie inaczej. Ludzi z jego otoczenia, szczególnie tych z Biczyc, nieustannie interesowało jego życie seksualne, a nazywając rzecz dokładnie po imieniu, brak jego życia seksualnego. Na wsi góral od pewnego wieku „musi mieć babę pod pierzyną”, bo inaczej „mózg mu się zrobaczy albo mu kiedyś prawa, a mańkutowi lewa, ręka od grzechu uschnie”. Wiedział, że we wsi plotkowano na jego temat, opowiadano sobie wieczorami w gospodzie niestworzone historie o jego „wycieczkach do TIR-ówek” lub „sekretnej mężatce w Krakowie”. Ignorował to, przemilczał, nie reagował. Ale tylko do pewnego momentu.

Pamięta, jak kiedyś podpity, ale jeszcze nie pijany Wojtuś Kudasik z drugiego końca gospody, tak aby wszyscy słyszeli, krzyknął do niego:

– A ty, Marcin, jako se bez baby te sprawy załatwiosz?! Przecie ty owiecek nawet ni mosz!

Gospoda najpierw zatrzęsła się od śmiechu, ale po chwili zapadła grobowa cisza. Wszyscy czekali na jego reakcję. Kudasik, przez wszystkich, nawet przez dzieci nazywany w Biczycach Kutasikiem, był najbardziej pogardzanym wiejskim łazęgą, parobkującym okazyjnie u bogatszych górali za wódkę lub za najmniejsze pieniądze, które natychmiast co do grosza przepijał. Kiedyś Kudasikowa w rozpaczy wyżaliła się Siekierkowej, że „Wojtuś w tydzień po komunii zabrał rower Marysi, pojechał z nim do Sącza i sprzedał na targowisku za dwie butelki wódki”. Marysia, najmłodsza córka Kudasików, dla której ten rower był największym skarbem, odkąd dostała go w prezencie od wuja z Krakowa jako prezent komunijny, budziła się w nocy i konwulsyjnie płakała. Siekierkowa tego samego dnia wpadła wieczorem z furią do gospody, podeszła do Wojtusia i zaczęła laską, a potem różańcem okładać go po głowie, wykrzykując:

– Ty pomyjo jedna, własnego dzieciaka okradłeś, rower od świętej komunii Ruskim na targu za wódkę sprzedałeś! Dzieciaka własnego okradłeś!

Wojtuś uciekł wtedy w popłochu z gospody. Od tego dnia musiał parobkować na wódkę poza Biczycami i stał się dla górali po prostu nikim.

Marcin na tę zaczepkę musiał zareagować. Dopił resztkę wódki z kieliszka, rozejrzał się dookoła i upewniwszy się, że w gospodzie nie ma Siekierkowej, podszedł powoli do Wojtusia. Siedzący najbliżej górale odsunęli się pośpiesznie. Wszyscy we wsi wiedzieli, że „jak Marcin z nerw wyjdzie i przyłoży, to krew leci długo”. Stanął obok przerażonego Wojtusia, który zdał się nagle zupełnie trzeźwy, sięgnął po duży kufel, z którego Wojtuś pił piwo, przysunął go na brzeg stołu, otworzył rozporek i zaczął wypełniać kufel swoim moczem. Potem spokojnie zapiął rozporek, postawił kufel Wojtusiowi pod nos, odwrócił się i bez słowa wyszedł przed szpalerem oniemiałych górali.

Od tego dnia mężczyźni we wsi przestali, przynajmniej głośno i publicznie, komentować jego życie seksualne. Kobiety przestały to robić około pół roku później.

Najstarszy syn Ziutka Gąsienicy, Władek, wyprawiał chrzciny swojego pierwszego dziecka. Sprosił całą wieś. Marcin nie przepadał za Gąsienicami, bo obnosili się we wsi ze swoim bogactwem. Wszystko musieli mieć pierwsi, wszystko musiało być największe i wszystko musiało być najdroższe. Gdyby mogli, to na samochodzie wylakierowaliby jego cenę, a na dachu chałupy wymalowaliby sumę kredytu, który zaciągnęli na jej budowę. Tak było od pokoleń w tej rodzinie. Widocznie pycha jest dziedziczna.

Nie miał ochoty wcale tam pójść, ale gdy Siekierkowa ubrana w odświętną chustę i nowe buty zapukała do niego i powiedziała, że bez niego „nie ruszy się z tej kuchni do Bożego Ciała”, że „Gąsienica pomyśli, żeś panisko się zrobił i jak tylko wytrzeźwieje, to wszystkim po wsi opowie, żeś nie przyszedł, bo wszystkiego im zazdrościsz”, dał się w końcu przekonać.

– Wystarczy, że w kościele byłem i prezent dałem. Co tam po mnie, pani Siekierkowa? Mamrotania pijanego Ziutka Gąsienicy mam wysłuchiwać? – bronił się do końca.

– Ty mi na Ziutka Gąsienicę złego słowa nie mów, Marcinku! On kulturę polubił, Kaziczkowych oper ze mną słuchał i jeszcze teraz, jak mnie spotka, to pyta, kiedy znowu z operami przyjdę do nich. Ręce myj, krawat zasupłaj i prowadź mnie zaraz do Gąsieniców, bo wódkę nam całą wypiją, zanim tam dokuśtykamy.

Wypić całej wódki nie zdołałby nikt. Nawet gdyby chrzciny trwały tydzień. Jak tradycja – u Gąsieniców – nakazywała, skrzynki z wódką stały demonstracyjnie pod ścianą w pokoju, w którym przy stole siedzieli goście. Od podłogi do sufitu skrzynki wódki. Aby tylko nikt broń Boże nie pomyślał, że mogłoby jej zbraknąć. Za skrzynkami stał duży przykryty białym obrusem stół z wystawą prezentów dla Agnieszki Gąsienicy, którą proboszcz ochrzcił rano w czasie specjalnej mszy. Nie zabrakło także nikogo ważnego ze wsi. U szczytu stołu, na honorowym miejscu, siedział proboszcz Jamroży. Zaraz obok niego wójt z żoną. Gąsienica zaprosił także Walczakową, ale, żeby nie budzić żadnych podejrzeń, posadził ją daleko od proboszcza. Obok wójta było miejsce dla Siekierkowej, która bez chwili wahania zażądała od Władka Gąsienicy, by przesunął wszystkich gości, wstawił dodatkowe krzesło obok niej, tak aby „mogła przypijać do Marcinka”. Niespecjalnie przejęła się tym, że on pił tylko w czasie oficjalnych toastów, i przypijała przez cały wieczór do wszystkich, którzy mieli pełne kieliszki. Walczakowa bardzo szybko się upiła i nieustannie przekrzykując innych, wypytywała go uszczypliwie:

– A kiedy to będziemy na pana chrzcinach? Ale najpierw chyba na weselu, panie Marcinie, bo już czas najwyższy przecie!

Nie odpowiadał na jej zaczepki, ale słyszał, jak plotkowała na jego temat. Siekierkowa także to zauważyła. W pewnym momencie odwróciła się do niego i szepnęła:

– A ty, Marcinku, nie bądź markotny i zaniechaj. Wszyscy wiedzą, że Walczakowa jest głupsza od słoika powideł. Jak Jamroży może taką na plebanii nocować? Uszu musi nie mieć, jeno oczami się nachapał.