38985.fb2 Los Powt?rzony (powie??) - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

Los Powt?rzony (powie??) - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

– Pan jakiś taki inny jest dzisiaj, panie dyrektorze – mówiła, pocierając chusteczką jego czoło. – Jakby, tak na moje oko, z pięć lat młodszy się pan zrobił. Dobrze panu bez krawata. Mój mąż nieboszczyk to tylko do kościoła na nasz ślub krawata zaciągnął, ale na cywilnym to stał jak ten cep bez. A potem to już do śmierci go więcej nie ubierał. Na chrzciny i pogrzeby też nie. Taki był uparty, chociaż on nie góral, tylko Pomorzak. Jeszcze tylko chwila moment, panie dyrektorze, już prawie nic nie widać. Ale do trumny to mu krawat ubrałam. Żeby był tam na górze taki sam elegancki, jako był ze mną przed ołtarzem. O, już gotowe, panie dyrektorze. Może się pan teraz znowu ładnym niewiastom pokazywać. – Patrzyła na niego z zadowoleniem i naraz zaczęła szeptać, rozglądając się nerwowo, aby sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje: – A ta nauczycielka, co u nas była i co pan z nią na schodach zagadywał, to Marzenka Piórek, najstarsza córka moich sąsiadów z przeciwka. Dobra dziewczyna, matka powiada, że gospodarna i oszczędna, dzień dobry wszystkim mówi i na noc zawsze do domu wraca. Ona ciągle jeszcze panna na wydaniu. I do tego ładna jak z obrazka. Ale to sam pan widział. – Uśmiechnęła się do niego.

– Dziękuję, pani Wando. Naprawdę dziękuję. Gdyby nie pani, to pewnie chodziłbym z tą pieczątką na czole, przepraszam, na łysinie, przez cały dzień.

– A proszę bardzo, panie dyrektorze. Proszę bardzo. A łysina panu pasuje. Każdemu mądremu pasuje…

Poszedł na górę do biura. Usiadł za biurkiem, próbując skupić się na pracy. Gdy robiło mu się gorąco, sięgał ręką do szyi, próbując rozwiązać krawat, którego nie miał. Wstawał, podchodził do okna, otwierał je, aby po kilku minutach zamknąć, bo zrobiło mu się bardzo zimno. Robił świeżą herbatę, zapominając, że poprzednia wystygła i nieruszona stoi na biurku. Przekładał papiery na biurku z miejsca na miejsce, nie mogąc się zdecydować, który z nich jest ważniejszy. Co go, do diabła, obchodzi nawiązanie „bratniej współpracy” z muzeum w Mińsku? Oni chyba tam na Białorusi ciągle nie zauważyli, że trzeba by zmienić swój papier firmowy i przestać się ośmieszać tą cuchnącą na odległość komuną „bratnią i internacjonalistyczną”. Zupełny bezsens! Dzwoniła Emilia… Ciekawe, czy w Ciechocinku jest jakieś muzeum?

Był zdenerwowany, podniecony. Włączył modem. Po chwili usłyszał znajome piski i skrzeczenia. Gdyby miał wybierać najbardziej ulubiony dźwięk, poza muzyką oczywiście, to bez wątpienia wybrałby odgłosy wydawane przez modem podczas łączenia się z Internetem. Wstał od biurka, zamknął drzwi na klucz. Chciał być sam. Po chwili zaczął pisać.

Emilko,

pani Wanda, nasza portierka w muzeum – to ona odebrała Twój telefon – starła mi właśnie pot z czoła po naszej rozmowie. Twierdziła, że miałem pod tym potem odciśnięty na czole jakiś napis. Nie wiem, co tam mogło być napisane, ale jedyne, co mi przychodzi do głowy, to… Twoje imię. Było go pełno w mojej głowie, ale żeby zaraz musiało odcisnąć się na czole? I to od zewnętrznej strony?! Jeśli się to powtórzy, będę zmuszony nie wychodzić z domu, ponieważ ostatnio tak często myślę o Tobie, że ten napis musiałby być na moim czole nieustannie, a ja wcale nie chcę nikomu tłumaczyć, kim dla mnie jest Emilia. Zresztą sobie jak dotychczas sam nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Wiem tylko, że jest dla mnie ważna i wyjątkowa…

Poza tym pani Wanda powiedziała mi, że wyglądam pięć lat młodziej. Według niej przez to, że nie miałem dzisiaj, po raz pierwszy od chyba właśnie pięciu lat, krawata. Ale to nie przez krawat. Pani Wanda się myli, i to podwójnie. Wcale nie chodzi o krawat i nie o pięć lat. To jest ponad dziewięć lat. Może wyglądam jak ktoś pięć lat młodszy – jeśli to prawda, to już nigdy nie zawiążę krawata – ale czuję się w przybliżeniu jak ja sam przed około dziewięciu laty. Przez długi czas żyłem w przekonaniu, że pewien dzień przed dziewięciu laty był pierwszym dniem mojego życia. Potem przyszedł inny dzień, który sam uznałem, zupełnie bez sensu, za ostatni. Gdybym opowiedział to Twoim koniom w stajni, toby się uśmiały.

Potem, gdy zachorowała moja matka, skończyłem z arytmetyką i w ogóle nie liczyłem dni. Dopiero dzisiaj, to było z pewnością po północy, więc naprawdę dzisiaj, znowu zacząłem. Od pierwszego. Nawet dla pewności napisałem sobie na lewym przedramieniu czarnym grubym mazakiem wielką, widoczną z daleka jedynkę. Tak aby rano, gdy się obudzę, przypomniała mi, co czułem i co postanowiłem w nocy. Ludzie często w nocy mają zupełnie inne emocje niż rano. Nie mówiąc o postanowieniach. Szczególnie mężczyźni.

I tego nowego wyjątkowego pierwszego dnia zadzwoniłaś do mnie Ty!

I czuję się, Boże, czuję się… specjalnie wyróżniony. Szczególnie tym – wiem, to bardzo egoistyczne z mojej strony – że dzwoniłaś tak bardzo zaniepokojona. Wiesz, że żadna kobieta oprócz mojej matki i starej Siekierkowej, o której Ci już tyle razy pisałem, nie powiedziała mi nigdy: „Marcin, tak martwiłam się o ciebie”. Żadna. Ta z okresu pomiędzy pierwszym i ostatnim dniem mojego poprzedniego życia także nie. Może tak miało być? Może na takie coś trzeba czekać więcej niż jedno życie?

Nie pamiętam wiele z tego, o czym rozmawialiśmy, ale pamiętam Twój głos. W momencie gdy odłożyłaś słuchawkę, chciałem Ci opowiedzieć o tym, że bytem w Gdańsku. Musiałem tam pojechać. Chciałem tam pojechać. Chciałem porozmawiać z moim bratem Błażejem o…

Nagle usłyszał pukanie. Przestraszony odwrócił głowę do drzwi. Nie był pewny, jak bardzo słyszalne jest stukanie w klawiaturę. Pukanie się powtórzyło. Nie odpowiedział. Ktoś za drzwiami nacisnął delikatnie klamkę. Po chwili usłyszał oddalające się kroki. Dopisał:

Emilko, muszę wracać do pracy. Nawet pierwszego dnia nowego życia trzeba pracować.

Wszystko opowiem Ci dzisiaj wieczorem. Będę czekał na Ciebie. Tam gdzie zawsze.

Wstał od biurka. Podszedł do otwartego okna i wychylił się, opierając dłonie na parapecie. Zastanawiał się. Po chwili wrócił do komputera i bez wahania podpisał:

Twój Marcin

Wysłał. Wyłączył modem. Przesunął papiery na środek biurka i na palcach podszedł do drzwi. Delikatnie przekręcił klucz w zamku. Wrócił pośpiesznie do biurka i zaczął pisać na kartce brudnopis listu do muzeum w Mińsku. W zasadzie czemu nie? Komuna komuną, ale co mają do tego ikony? – pomyślał, uśmiechając się do siebie.

Słyszał, że na kościelnej wieży zegar wybija jedenastą. Postanowił skończyć pismo do marszałka województwa małopolskiego. To był ich ostatni projekt, któremu poświęcał wiele myśli i czasu. Planowali zwrócić się w najbliższym czasie do kurii w Tarnowie o przekazanie na rzecz ich muzeum, oczywiście nieodpłatnie, przepięknego drewnianego sosnowego kościółka w pobliskiej Łososinie Dolnej. Mogliby go wtedy rozebrać, przenieść do ich parku etnograficznego, tam w skansenie odtworzyć w najdrobniejszych szczegółach i poddać gruntownej konserwacji. Kościółek nabrałby nowego życia. Ale do tego potrzebne są pieniądze. Duże pieniądze. Pan marszałek województwa, gdyby go tylko przekonać do pomysłu, mógłby takie pieniądze komuś odebrać – praktycznie zawsze dostawali tylko „komuś odebrane” pieniądze – i dać im.

Pomijając fakt, że kościółek z Łososiny to prawdziwa architektoniczna i muzealna perełka, ten projekt interesował go także z bardzo osobistych względów. Odnawiając go, zadbałby o coś, co było jak rodzinna pamiątka. Ich matka przez długie lata aż do śmierci przyjaźniła się z rodziną Stosurów z Łososiny Dolnej i często synów, gdy byli jeszcze małymi chłopcami, tam zabierała. Każda taka wizyta kończyła się lub zaczynała w „kapliczce”, jak matka nazywała ten kościół. Klękali wszyscy w jednym rzędzie przy drewnianej skarbonie, pokornie schylali głowy i modlili się na głos. Adam często się spóźniał albo zapominał tekstu modlitwy. Matka nigdy na niego nie krzyczała, tylko spokojnie rozpoczynała modlitwę od nowa. Około piątego razu niecierpliwy Błażej miał już tego dosyć, dawał silnego kuksańca Adamowi i albo Adam za szóstym razem powiedział modlitwę do końca, albo zaczynał płakać. Wtedy matka przerywała tę ceremonię i chcąc pocieszyć spłakanego Adasia, zaczynała tulić go do siebie i głaskać po głowie. W obu przypadkach osiągali to, czego wszyscy razem chcieli najbardziej: mogli wyjść przed kościółek i wreszcie się bawić. Kiedyś zimą najstarszy syn Stosurów zabrał aparat fotograficzny ze sobą i poszedł razem z nimi do kapliczki. Do dzisiaj ma pożółkłą i zbrązowiałą na odwrocie, wyblakłą czarno-białą fotografię. Klęczą na obu kolanach przy matce, od najwyższego do najniższego, ze złożonymi przed sobą dłońmi. Nie widać wyraźnie twarzy na tej fotografii. Adaś, który nie potrafił nauczyć się żadnej modlitwy na pamięć, ale przed matką zawsze udawał największego świętoszka, ma na tym zdjęciu głowę pochyloną prawie do posadzki. Widać jedynie twarz Błażeja. Tylko on z całej piątki nie schylił głowy i z udawaną powagą spoglądał dumnie w obiektyw aparatu. Widocznie nawet już wtedy, gdy był ciągle jeszcze dzieckiem, miał problemy z pokorą i pochylaniem głowy przed kimkolwiek lub czymkolwiek…

Marcin skończył pisać list do marszałka. Był z siebie dumny. To nie jakieś zwykłe urzędowe pismo z błaganiem o jałmużnę od prowincjonalnego referenta. To, co napisał, było niemal jak odezwa! I ten tytuł: „Wielce Szanowny Panie Marszałku”. Czuł się, jakby pisał do Piłsudskiego. Śmieszyły go czasami tytuły, które nadawano urzędnikom. Przed wyborami ktoś był „panem Zenkiem”, a po wyborach nie odwracał głowy, gdy nie usłyszał „panie marszałku”. Musi to nim poruszyć! – pomyślał, zacierając ręce z zadowolenia. Powoływał się na troskę o dobro każdej ziemi, ale głównie małopolskiej i nowosądeckiej, na dbałość też o wszystko, ale głównie o skarby kultury narodowej i chrześcijańskiej. Gdzie jak gdzie, ale w Małopolsce „wartości chrześcijańskie” są jak wytrych – wie o tym od dawna – który otwiera skarbonki, państwowe, bo przecież nie własne, pozostające w pieczy prominentów o wszystkich politycznych kolorach. Od czarnego po czerwony. Co ciekawe, czerwoni na wieść o „wartościach chrześcijańskich” wyciągali, jak dotychczas, o wiele więcej pieniędzy ze skarbonek niż czarni.

Zegar przestał bić. Południe. Marcin wstał od biurka, sięgnął do teczki, szukając pakunku z kanapką. Dopiero gdy się upewnił, że nie ma tam zawiniątka w papierze śniadaniowym, przypomniał sobie o zaplanowanym lunchu z kustoszką.

– Dzisiaj żadnego pasztetu! – powiedział ze śmiechem do swojego odbicia w lustrze, sprawdzając, czy pani Wanda usunęła całość tajemniczego napisu z jego czoła.

Na szczęście nie zaczął od „może znajdzie dzisiaj pani czas, aby przyjąć moje zaproszenie i zjeść ze mną lunch”, kiedy wszedł do pokoju kustoszki.

– Niech pan siada, panie Marcinie, zaraz będzie herbata. Woda już się grzeje. – Wskazała głową na parujący czajnik, gdy tylko pojawił się w drzwiach.

Siedziała na parapecie okna i potrząsała energicznie dłońmi, jak gdyby coś z nich strzepywała.

– Zabrał pan ze sobą kanapkę? – zapytała z uśmiechem.

– Skąd pani wie, że…

– Że co? Że kanapka w południe? – przerwała mu w pół zdania. – To wiedzą wszyscy w muzeum, panie dyrektorze. Tutaj wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Wszystko albo nawet więcej. Nie zauważył pan tego jeszcze? Podoba się panu ten kolor? – Wysunęła przed siebie dłonie.

Podszedł powoli.

– Jaki jest pana ulubiony kolor lakieru na paznokciach kobiety?

Chwilę milcząco wpatrywał się w jej dłonie. W pewnym momencie nachylił głowę i delikatnie przycisnął usta do jej lewej dłoni.

– Niech pan uważa! Pobrudzi się pan, nie są jeszcze całkiem wyschnięte… Co pan robi?! – wykrzyknęła. – To znaczy… to znaczy dlaczego? – zapytała szeptem po chwili.

– Dziękuję za pakunek pod moimi drzwiami. Naprawdę dziękuję. Cieszę się, że mamy takie same kubki.

Uśmiechnęła się do niego, nie cofając ręki.

– Kolor jest bardzo ładny. – Spojrzał ponownie na jej dłonie. – Świetnie pasuje do pani włosów. Gdyby był jeszcze odrobinę ciemniejszy, bardziej ciemnowiśniowy, byłby wprost idealny. Ale to tylko moje zdanie, pani Mirko. Da się pani dzisiaj zaprosić na lunch? – zapytał niepewnie, patrząc jej w oczy.

Zsunęła się powoli z parapetu. Nie cofnął się. Stanęła na podłodze, całym ciałem opierając się o niego.

– To nie ma pan dzisiaj kanapki? – zaśmiała się. – Tak myślałam. Nie wygląda pan dzisiaj na…

Stała tak blisko, że poczuł jej oddech na szyi.

– Przepraszam, pani Mirko… – powiedział, robiąc pośpiesznie krok do tyłu.

Podeszła do regału, na którym leżała jej torebka.

– Chodźmy – odwróciła się w jego kierunku, stając przy drzwiach.

Gdy znaleźli się na ulicy przed muzeum, zapytała:

– To gdzie mnie pan porywa?

– No… no na lunch. Do restauracji – odpowiedział zaskoczony.

– Ale do jakiej, panie Marcinie?

Zaczerwienił się.

– Nie przychodzi mi żadna konkretna do głowy. Bardzo dawno nie jadłem z nikim lunchu – zaczął się tłumaczyć. – Prawdę mówiąc, z nikim nie jadłem lunchu w Nowym Sączu. To mój pierwszy w życiu lunch – dodał zawstydzony.

– Wie pan co? Jest pan momentami tak rozczulający, że chciałoby się pana przytulić. Chodźmy na rynek. Tam pewnie coś znajdziemy.

Usiedli na zewnątrz pod pomarańczowymi parasolami. Gdy przyszła kelnerka, nie wiedział, co zamówić. Wybrał to co ona. Po godzinie, gdy kończyli jedzenie, zapytał, czy napiłaby się z nim wina do obiadu. Zaczęła się głośno śmiać. Zamówił francuskie. Jakiekolwiek francuskie. Dopiero przy winie przestali rozmawiać o muzeum. Opowiadała mu o swojej ostatniej wycieczce do Krakowa, o spotkaniu jej klasy maturalnej w Toruniu, na które nie wie, czy pojechać, bo to tylko konkurs na to, kto „zestarzał się najładniej”, o remoncie w jej mieszkaniu, który trwa tak długo, że „chyba zaczął się dokładnie w tym samym dniu, w którym skończył się poprzedni remont”. Opowiadał jej o Biczycach, o swoim przyjacielu Jakubie, którego odnalazł po tylu latach w Internecie, o Siekierkowej, która jest jego zdaniem „najstarszą Polką używającą serwisu SMS”, o tym, że myśli o przygarnięciu jakiegoś kota, aby ktoś na niego czekał, gdy wraca z muzeum do domu.