38985.fb2
„W Boga trzeba wierzyć, ale Bogu niekoniecznie”.
Do dzisiaj pamięta te słowa, jakby to było wczoraj…
Z zamyślenia wyrwał go chłód, który dostał się do mieszkania. Siekierkowa ubrana w kożuch stała gotowa do wyjścia w otwartych drzwiach izby. Odprowadził ją pod jej dom. Mróz najpierw go orzeźwił, ale potem stał się dokuczliwy i przeszywał dotkliwym zimnem, gdy Marcin wracał już sam poboczem oblodzonej szosy. W domu natychmiast wszedł do kuchni, aby zaparzyć herbatę. Z aluminiowego zasmolonego czajnika stojącego na żeliwnej kuchennej płycie wlał wrzątek do dwóch szklanek w metalowych koszyczkach, postawił je na drewnianej tacy, wyjął cukiernicę z kredensu, dwie łyżeczki z szuflady komody i poszedł z tym wszystkim do sypialni. Dopiero przechodząc przez skrzypiący próg oddzielający kuchnię od pokoju, którego matka nie opuszczała przez ostatnie osiem lat, zauważył, co zrobił. Z tacą w dłoniach wpatrywał się w puste, przykryte ciężką haftowaną narzutą łóżko. Odwrócił się gwałtownie, rozlewając herbatę i parząc sobie ręce. Cofnął się w pośpiechu do kuchni. Postawił tacę na parapecie okna i usiadł ciężko na zydlu. Przez łzy widział parę wydobywającą się z czajnika. Z opustoszałego pokoju, gdzie odbywała się stypa, jak echo powracał głos Siekierkowej: „Samżeś teraz został, Marcinku, sam jak ten palec. Samżeś teraz został…”.
Minęły prawie cztery miesiące. Czasami zdarzało mu się jeszcze zapominać i wyciągał z kredensu dwie szklanki zamiast jednej, kładł dwie łyżeczki na dwóch talerzykach i na kolację kroił kilka kromek chleba za dużo. Pustka po matce ciągle była wyraźna, ale już tak nie bolała.
Gdyby miał opisać wszystko, co działo się w jego życiu w tym czasie, zmieściłby ten opis na małym skrawku papieru. Takim samym jakich wiele, niezdarnie wydartych z uczniowskiego zeszytu, znalazł pewnego wieczoru w szufladzie stolika nocnego przy łóżku w sypialni matki. Podczas długich miesięcy rehabilitacji matka, gdy on wyjeżdżał do pracy w muzeum, za wszelką cenę chciała nauczyć się pisać lewą ręką. Robiła to w tajemnicy przed nim. Brała książeczkę do nabożeństwa i starała się przepisywać modlitwy. Przeglądając plik znalezionych kartek, widział, jak z początkowych nieczytelnych gryzmołów powoli wyłaniały się litery, potem słowa, jeszcze później cale zdania. Nie było żadnego powodu, aby musiała cokolwiek pisać. Po prostu chciała udowodnić sobie, że ciągle może się czegoś nauczyć. Przez całe życie taka była…
Omijał ten pokój. Pewnego dnia po powrocie z muzeum zamknął drzwi do niego na klucz. Otwarte na oścież przez osiem lat wypaczyły się i została szeroka szpara przy wyszlifowanym jego krokami progu. Musiał to zrobić. Taki akt samoobrony – nie będzie już nigdy więcej nosić tam dwóch herbat, w zapomnieniu przygotowywać miseczki jej ulubionego twarogu z rzodkiewkami, wstawać w nocy, aby zgasić lampkę nocną i ostrożnie wyjąć matce z dłoni książkę, przy której zasnęła. Delikatnie zdejmował kota śpiącego na jej piersiach i przeganiał psa leżącego w nogach łóżka.
Zamknięte drzwi do tego pokoju – tak mu się wydawało – miały przypominać, że jej naprawdę nie ma. Przez kilka tygodni tak było w istocie. Ale potem, szczególnie wieczorami, przypominały mu o wiele więcej. Przypominały mu, że zamknął za nimi dotychczasowy cel swojego życia. Cały ustalony program, niemalże ceremoniał, który wyznaczały praca i opieka nad matką. Samotność, a nawet myśl o samotności nie należały do tego ceremoniału. Obowiązki w muzeum, opieka nad matką i praca na polu – taki schemat dni, miesięcy i pór roku nie zostawiał mu czasu na myślenie o tym, że jest sam. Teraz wraz z zamknięciem drzwi zburzył ten schemat i nagle poczuł się opuszczony, zapomniany, niepotrzebny.
Każdego dnia było podobnie. Tak przeraźliwie podobnie. Wstawał rano, ubierał się, rozpalał w piecu i bez śniadania jechał do pracy do Nowego Sącza. Zatrzymywał się przed bramą na tyłach muzeum na Lwowskiej, wysiadał z samochodu, otwierał stalową bramę pomazaną graffiti, wracał i parkował auto na podwórzu pod zakratowanymi oknami parteru. Skrzypiącymi schodami szedł na górę do swojego biura na poddaszu, z którego wychodził tylko wtedy, gdy trzeba było załatwić coś w mieście. W południe, kiedy na wieży pobliskiego kościoła biły dzwony na Anioł Pański, wyciągał z czarnej aktówki bułkę z pasztetem i jadł, patrząc na ulicę przed muzeum. Czasami pisał jakieś dokumenty lub sprawozdania na wysłużonym komputerze, a czasami rozmawiał z panią Mirą, kustoszką muzeum. To było dla niego szczególnie trudne. Onieśmielała go i wprawiała w zakłopotanie, a nawet w zawstydzenie, gdy czasami podczas tych rozmów siadała obok niego za biurkiem, na którym stał komputer, i pokazując coś na ekranie monitora, przypadkowo go dotykała kolanem lub ramieniem. Robił się wtedy czerwony na twarzy i musiał koncentrować się na tym, aby ona nie zauważyła jego zakłopotania. Zapach jej perfum po każdej takiej rozmowie czuł w swoim biurze na poddaszu jeszcze przez parę dni.
Około czternastej schodził z grubym brulionem na obchód muzeum, w którym tak naprawdę od lat nic się nie zmieniało. A jednak był to kulminacyjny moment jego dnia. Obchód sal muzeum.
W dwóch salach mieli ikony. Jedną z największych kolekcji ikon zachodniołemkowskich w Polsce. Perły sztuki cerkiewnej z czterech wieków, od piętnastego począwszy. Gdy matka dostała wylewu i musiał zmienić pracę, przyszedł do muzeum głównie z oczarowania tymi ikonami. I pomimo tylu lat za każdym razem czuł to oczarowanie. Salę z ikonami zostawiał sobie zawsze na koniec obchodu. Miał swoją ulubioną ikonę. Ikonę Łukasza. Kazał ją przewiesić w centralny punkt ściany i oddalić inne, by nie zakłócały jej piękna. Gdy przez wysokie okna padało na nią słoneczne światło i odbijało się od złocistych ornamentów, wydawało mu się, że słyszy pieśń chóralną. Nie tylko on miał takie uczucie. Kiedyś pani Mira na jedno ze spotkań z nim przyniosła ze sobą grubą, oprawioną w skórę księgę gości muzeum. Ktoś wpisał tam dwa zdania, które i jego poruszyły: „Istnieją muzea, w których chce się klęknąć i modlić. To małe muzeum także ma coś takiego”.
Na początku kwietnia postawił marmurowy pomnik na grobie matki. Chciał, aby na Wielkanoc, gdy przyjadą do Biczyc bracia z rodzinami, mogli pójść na cmentarz przy kościele i stanąć przy prawdziwym grobie. Zabrał któregoś dnia starą Siekierkową i pojechali samochodem do Nowego Sącza, aby wybrać kamień. Jeździli od cmentarza do cmentarza, aż w końcu znaleźli. Czarna ciężka bryła marmuru o nieregularnych, startych do szarości krawędziach. Wyglądała tak, jak gdyby była odłamana z większej całości. Wszyscy kamieniarze i grabarze, których odwiedzali, witali starą Siekierkową jak dobrą znajomą. Niektórzy nawet częstowali ją wódką, a poproszeni prowadzili do grobów, przy których modliła się na kolanach. Gdy tego dnia późnym wieczorem wrócili do Biczyc, Siekierkowa poprosiła go, aby pozwolił jej wejść do sypialni matki. Nie pytał nawet dlaczego. I nie wszedł z nią do tego pokoju. Zdjął klucz z haka na framudze, otworzył drzwi – po raz pierwszy od tamtego dnia, gdy je zamknął – i kiedy znikła w ciemności za progiem, cofnął się do kuchni. Potem, gdy odwoził Siekierkową pod jej chałupę, powiedziała do niego:
– Marcinku, bez niewiasty i dzieci chałupa jest pusta jak grób. A ty masz już przecież jeden grób na cmentarzu na górce. Nie rób sobie drugiego w domu. Życie jest po to, aby żyć. Tak zawsze mówiła twoja matka. Ona żyła naprawdę. Nawet wtedy, gdy mogła poruszać tylko głową i małym palcem lewej ręki.
Nie musiała mu o tym przypominać. On to wiedział, ale nic z tego nie wynikało. Żeby przeżywać życie, trzeba widzieć w nim sens. Żeby chcieć rano wstać z łóżka, trzeba widzieć w tym jakiś cel. Ze śmiercią matki on ten cel nagle utracił. Nie był już więcej nikomu potrzebny. Miał uczucie, że ze śmiercią matki wszystko ważne nieodwracalnie odeszło w przeszłość, a trudno było mu uwierzyć, że cokolwiek istotnego może jeszcze w jego życiu nadejść w przyszłości. Opieka nad matką określała jego teraźniejszość i utracił także ją, gdy matka zmarła.
Siekierkowa nawet lepiej niż jego matka potrafiła żyć teraźniejszością. Pomimo swojej fanatycznej religijności ani na chwilę nie zrezygnowała z przeżywania życia tutaj i teraz w oczekiwaniu na jakiś drugi lepszy czas po śmierci. Nie powstrzymywały jej przed tym ani nieszczęścia i cierpienia, które ją spotkały, ani monotonia codzienności, ani nawet choroby i niedołęstwo, które innym odebrałyby wszelką nadzieję. Siekierkowa jak nikt inny, kogo znał, była pogodzona z faktem, że człowiek przychodzi na świat bez własnej woli i zostaje tu na jedno życie, z którym musi sobie jakoś poradzić. Nawet jeśli wierzyła w zbawienie obiecywane przez proboszcza Jamrożego, z pewnością miała wątpliwości co do tego, czy koniecznie trzeba czekać na spełnienie tej obietnicy, umartwiając się i rezygnując z radości, które niesie ze sobą najczęściej grzech. Tym bardziej że Jamroży przypominający każdej niedzieli o tej obietnicy tył z roku na rok, robił się coraz bardziej czerwony na twarzy, a jeśli się umartwiał, w co stara Siekierkowa nie bardzo wierzyła, to Walczakowa, szczególnie w nocy, z pewnością go pocieszała, pomagając jakoś przetrwać.
Z zamyślenia wyrwał go głos Siekierkowej, która zdążyła już wysiąść z samochodu. Odwrócona do niego plecami powiedziała:
– Gospodyni ci trzeba. Dobrej kobiety ci trzeba. Boś sam dobry jest, Marcinku.
Kobiety…
Gdyby nie matka, kojarzyłyby mu się wyłącznie z lękiem i niebezpieczeństwem. Dokładnie tak. Z trudem przypominał sobie ten okres swojego życia, kiedy nie bał się kobiet. Gdy wracał pamięcią do czasu „przed Martą”, wydawało mu się, że przypomina sobie fragment biografii innego mężczyzny. Jego życie podzielone było trochę jak historia świata na czas „przed” i „po”. Tylko że u niego był to czas nie przed i narodzinami, ale przed śmiercią.
Marta pojawiła się w jego życiu jak wiosenny deszcz, którego nikt się nie spodziewał. Zresztą zjawiła się naprawdę z deszczem. Czekał w Gliwicach na pociąg do Nowego Sącza. Na weekendy nie zostawał w akademiku, tylko wracał do matki i braci, by pomóc im w gospodarstwie. Wiosną, gdy pracy było szczególnie dużo, jeśli udało mu się zorganizować zwolnienie z zajęć na politechnice, wracał do Biczyc już nawet w czwartki. I właśnie w czwartek czekał na przyjazd pociągu, wraz z innymi schowany pod dziurawym dworcowym dachem. Mimo świecącego słońca nagle spadł deszcz z chmury przygnanej przez silny wiatr. Pociąg wjeżdżał na peron, gdy z tunelu dworcowego wyłoniła się młoda kobieta z walizką w jednej ręce i otwartym parasolem w drugiej. Biegła jak szalona, przystając co chwilę i stawiając swoją najwidoczniej ciężką walizkę na cementowych płytach peronu. Rozwiane włosy przykrywały jej twarz. Wiatr wywrócił parasol na drugą stronę, w pewnym momencie wyrwał go z jej dłoni, cisnął na tory wprost pod nadjeżdżający pociąg. Stanęła i zakrywając usta dłonią, z przerażeniem patrzyła, co się stało. Marcin przepchnął się przez tłum ludzi próbujących dostać się do przepełnionego pociągu. Podbiegł, podniósł jej bagaż i zawołał:
– Proszę biec za mną, zdążymy!
Z walizką w ręku popędził do najbliższego wagonu.
– Niech pan ją zostawi… nigdzie nie jadę. Proszę natychmiast postawić moją walizkę! Nigdzie nie jadę! Słyszy pan?! Nigdzie nie jadę, do cholery! Nigdzie!! – krzyczała za nim histerycznie.
Stanął i powoli się odwrócił. Usiadła na dworcowej ławce. Płakała.
Nie wie dlaczego, ale widok tej płaczącej dziewczyny poruszył go na tyle, że wszystko inne stało się nagle nieistotne, bez znaczenia. Przysiadł obok niej na ławce. Milczeli, gdy peron opustoszał i pociąg ruszał w dalszą drogę.
Tak poznał Martę.
Studiowała w Krakowie teatrologię. Była jedynaczką wychowywaną przez matkę, która po przedwczesnej śmierci męża, znanego warszawskiego dziennikarza, kochała córkę zaborczo. Ogarnięta panicznym lękiem o los Marty, zaplanowała dla niej całe przyszłe życie. A Marta zaczęła mieć, często tylko z przekory, własne plany, co jedynie umacniało matkę w przekonaniu, że tym bardziej musi ją chronić przed „czyhającymi na każdym kroku niebezpieczeństwami”. Potrafiła godzinami czekać w samochodzie pod domami przyjaciół córki, licealistki, jeśli młodzież organizowała prywatkę. Marta buntowała się coraz bardziej, nie chciała być traktowana jak przedszkolak. Najpierw były długie rozmowy z matką, potem nieustanne dyskusje, w końcu codzienne kłótnie. Matka nie dopuszczała do siebie myśli, że popełnia największy błąd, chcąc uchronić córkę przed popełnianiem błędów. W akcie rozpaczliwego protestu Marta postanowiła wyjechać z Warszawy i rozpocząć studia w Krakowie. Minęły dwa lata, nim matka pogodziła się z tą decyzją. Wtedy, w ten czwartek na dworcu, Marta wracała z Pragi, gdzie była kilka dni z matką. Od dwóch lat spędziły z sobą po raz pierwszy więcej niż kilka godzin. Matka, znany kardiolog, zatrzymała się w Gliwicach, aby spotkać się z profesorem Religą, a Marta wracała na swoją stancję w Krakowie.
Marcin dowiedział się o tym wszystkim któregoś wieczoru prawie rok po pierwszym spotkaniu. Kochał ją już wtedy. Kochał wszystko w niej. I wokół niej także. Nawet tę jej walizkę z dworca.
I ta miłość nie była tylko namiętnością, która oszałamia, oślepia, odurza i… mija po jakimś czasie. Wprawdzie nieustannie czuł tę namiętność, ale bardziej czuł bliskość, szacunek i przekonanie, że oto spotkał kobietę, z którą by mógł, a nie tylko chciał, zaczynać każdego dnia wszystko od nowa. Nie dopuszczał myśli, że ona wcale nie widzi w nim swego przeznaczenia. Czcił ją, uwielbiał, ignorując fakty, które wskazywały, że ona chce uciec od jego zaborczości, tak jak uciekła od matki. Dla niej miłość – potem mu to powiedziała – jest stanem ducha. Takim samym, jakiego się doświadcza na przykład po wysłuchaniu Dziewiątej Symfonii Beethovena. Ten stan może przerodzić się w coś permanentnego, ale może się także skończyć.
Marcin pojawił się w jej życiu, gdy czuła się zagubiona i potrzebowała kogoś, kto będzie słuchał. Ale tylko wtedy, gdy ona będzie miała czas i ochotę na rozmowę. Poza tym był – dla niej i jej przyjaciół – egzotyczny, z innego świata. Nie warszawskiego, nie teatralno – krakowskiego. Góral z Biczyc, które musiał pokazać jej na mapie. Silny mężczyzna, dla którego „tak” zawsze znaczyło „tak”. Wielbił ją i mówił jej o tym. Był gotowy zrobić dla niej wszystko. Gdyby kazała mu nauczyć się pisać lewą ręką, zrobiłby to, nie pytając nawet dlaczego.
Niczego nie żądał. Czekał na przyzwolenie, wierząc, że i bez tego przyzwolenia „są razem”. Wystarczyło mu, że na spacerze dała trzymać się za rękę lub pozwoliła się pocałować w ciemnym kinie. Po dziesięciu miesiącach tego „bycia razem” został u niej na noc. Nic wielkiego – przynajmniej dla niej – się nie stało. Dotknął pierwszy raz jej piersi, całował jej plecy. Noc spędził na dywanie przy jej łóżku. Budził się, wstawał i sprawdzał, czy jest przykryta kołdrą. Od tej nocy traktował ją jak „swoją kobietę”.
Ona nigdy tej miłości nie odwzajemniała. Po kilku miesiącach czuła skrępowanie, gdy pojawiała się z nim wśród znajomych. Nie pasował do tej sztucznej i napuszonej grupy kandydatów na artystów, którym się wydawało, zwłaszcza po dużej ilości taniego piwa, że tworzą „bohemę wschodniej Europy”. Naiwnie sądzili, że gdy do piwiarni przyniosą ze sobą tomik poezji i położą go demonstracyjnie obok kufla, to upiją się bardziej dostojnie.
Nie umiał nic udawać, nie znał nikogo ważnego, kto mógł „coś załatwić”, a to, że był jak „ze skansenu”, zaczęło po pewnym czasie nudzić. Im bardziej Marta oddalała się od niego, tym bardziej przywiązywał się do niej, szukając błędów w sobie. Zamiast jeździć do Biczyc, zostawał na weekendy w Gliwicach, czekając na jej telefon. Czasami dzwoniła i wtedy jechał, aby spędzić kilka godzin w zadymionych klubach, wśród ludzi, których nie lubił, w których towarzystwie czuł się źle. Im częściej wśród nich przebywał, tym bardziej go drażnili przekonaniem o swojej wyjątkowości. Wydawało im się, że gdy nauczą się na pamięć kilku cytatów z książek filozofów lub gdy po pijanemu będą recytować ciągle te same wiersze, to świat powinien wpaść w zachwyt nad ich intelektualną awangardową wrażliwością. Ponieważ świat ani myślał o wyrażeniu zachwytu, chętnie czuli się niezrozumiani i niedopasowani do tych „proli”, co to „przeżuwają mdlą papkę komercji podrzucaną im przez skorumpowane media”. Każdy koncert, którego oni wysłuchali, był albo „psychodeliczny”, albo „psychodelicznie odjechany”, każda książka, którą przeczytali – tak twierdzili, ale najczęściej czytali tylko kilka wybranych stron oraz uczyli się na pamięć recenzji z elitarnych niskonakładowych czasopism literackich – była „perełką z najwyższej półki, do której nie dosięga pospólstwo”, każdy spektakl teatralny, który obejrzeli, „zawierał ponadczasowe metafizyczne przesłanie”. Koniecznie chcieli uchodzić za erudytów i intelektualistów, chociaż bardzo często przypominali introligatorów oprawiających książki, których nie przeczytali nigdy.
Opowiadali przy tym wierutne bzdury. Każdy mówi czasami głupstwa, ale oni swoje wypowiadali uroczyście. Patetycznym, teatralnie modulowanym głosem, zawsze wyczekawszy na sekundy ciszy pomiędzy kolejnymi łykami piwa. I to było dla niego chyba najbardziej nieznośne. Nie potrafił zrozumieć, że Marta tego nie zauważa i podoba się jej ten pseudointelektualny bełkot. Mimo to przychodził z Martą. Tłumaczył sobie jednak, że to przecież żadne poświęcenie. Że robi to jedynie i wyłącznie dla niej.
Którejś soboty po teatrze poszli dużą grupą na stancję Marty. Przez nieuwagę zostawił tam swój plecak z indeksem i notatkami. Potrzebował ich na poniedziałkowe zajęcia. W niedzielę wieczorem zauważył brak plecaka. Następnego dnia wstał bardzo wcześnie rano i pociągiem pojechał do Krakowa. W sklepie przy dworcu kupił mleko. Wiedział, że Marta bardzo lubi zaczynać każdy dzień od szklanki ciepłego mleka.
– Mam dla ciebie mleko, dwa procent tłuszczu, takie jak lubisz – powiedział z uśmiechem, gdy otworzyły się drzwi do mieszkania Marty.
W drzwiach stał mężczyzna. Nagi, tylko z białym ręcznikiem okręconym wokół bioder. Zmierzył go nieufnie od stóp do głów i krzyknął w głąb mieszkania:
– Marta, zamawiałaś jakieś mleko?!
– Nie. Ja nigdy nie zamawiam mleka. Bo co? – dał się słyszeć zdziwiony głos Marty, a potem kroki bosych stóp na deskach podłogi.
Stanęła obok tego mężczyzny. Tylko w bieliźnie. Z rozrzuconymi w nieładzie wilgotnymi włosami i grzebieniem w prawej dłoni. Zobaczyła go. Spojrzeli sobie krótko w oczy. Upuścił karton z mlekiem na podłogę. Odwrócił głowę i zaczął zbiegać na oślep schodami w dół.
– Marcin… Proszę, wróć! Marcin! – słyszał za sobą jej krzyk.
Nie wrócił. Uciekał. W panicznym lęku uciekał. Nie czuł wściekłości lub poniżenia. Nie czuł nawet złości. Czuł jedynie paniczny strach. Tam na tych schodach, gdy zbiegał jak oszalały, po raz pierwszy poczuł wszechogarniający go lęk. Nie czuł przy tym niczego innego. Ani bólu stłuczonego kolana po upadku na śliskiej posadzce między piętrami, ani nawet bólu rozrywanej skóry na czole po tym, jak uderzył głową w blaszaną skrzynkę na listy przy drzwiach wyjściowych. Czuł jedynie strach.
Gnał chodnikiem, potrącając ludzi śpieszących do pracy. W pewnym momencie, nie odwracając głowy, wbiegł na jezdnię ulicy prowadzącej do dworca kolejowego. Nagle poczuł uderzenie w udo i usłyszał pisk hamulców. Upadł. Z taksówki, która go potrąciła, wyskoczył kierowca i pochylił się nad nim.
– Wbiegłeś mi pod koła, nie mogłem nic zrobić. Mam na to świadka w taksówce! – krzyczał. – Słyszysz mnie? Rozumiesz? – pytał, ocierając mu ręką krew z czoła.
Marcin odepchnął jego dłoń, podniósł się i bez słowa zaczął biec dalej. W tunelu dworcowym skręcił w pierwszy boczny korytarz prowadzący schodami na peron.
Wsiadł do odjeżdżającego pociągu. Otworzył drzwi pierwszego przedziału. Starsza kobieta siedząca pod oknem spojrzała na niego z przerażeniem. Wstała, zdjęła bagaż z górnej półki i wyszła w popłochu. Siadając, zatrzymał wzrok na swoim odbiciu w lusterku nad siedzeniami w przedziale. Rozmazana zakrzepnięta krew zmieszana z czarnym pyłem i grudkami brudu z jezdni, na którą upadł potrącony przez taksówkę, pokrywała całe jego czoło i nasadę włosów. Z ran na czole sączyła się krew, spływała strużką za ucho. Wybiegł z przedziału i zamknął się w toalecie. Obmył twarz, wycierając skrawkami papieru toaletowego. Na pierwszej stacji wysiadł. Wciąż ogarnięty lękiem, zaczął znowu uciekać…
Jedni uciekają od cierpienia w jakiś fikcyjny świat podlewany etanolem lub kreowany jakimiś podejrzanymi substancjami chemicznymi, inni żyją szaleńczo, jak gdyby każdy dzień miał być ostatnią datą w kalendarzu świata, jeszcze inni stają się soplem lodu. On zaczął się bać. W lęku, panicznym albo nawet takim stałym, trwającym godzinami, cierpienie schodzi na drugi plan lub znika zupełnie. Najważniejsze jest to, aby się nie bać. On bał się dwa lata. Nie potrafił nazwać powodu swojego strachu. To przychodziło nagle. Bez ostrzeżenia. Czasami o czwartej nad ranem, wyrwany ze snu atakiem paniki, pośpiesznie wkładał kurtkę na mokrą od potu piżamę i wychodził do lasku przed akademikiem. Wszystkie portierki w recepcji na dole wiedziały o jego „dziwnej chorobie” i bez słowa otwierały drzwi. Chodził tak długo, aż atak minął. W kieszeni kurtki zawsze nosił plastikową lub papierową torebkę, którą przykładał do ust, gdy czuł, że drgają mu powieki albo drżą mięśnie rąk czy nóg. Kiedy oddech staje się zbyt krótki i zbyt płytki, dostaje się do krwi zbyt dużo tlenu. Lekarze nazywają to hiperwentylacją. Zbyt dużo tlenu i zbyt mało dwutlenku węgla we krwi. Drżenie mięśni to najmniej groźny symptom hiperwentylacji. W skrajnym przypadku grozi omdlenie i zapaść. Aby było więcej dwutlenku węgla, należy wdychać powietrze z torebki. Zemdlał tylko raz podczas ataku. Znalazła go portierka zaniepokojona faktem, że zbyt długo nie wraca. Przebudził się w karetce wiozącej go na sygnale do szpitala. Badali go przez cały tydzień. Nie znaleźli żadnych organicznych przyczyn jego ataków paniki. Wypisali go ze szpitala z diagnozą „nerwica lękowa”. Młody lekarz wręczający mu wypis powiedział:
– Pan za czymś goni albo przed czymś ucieka. To jest w pana mózgu… Niech pan się tym zajmie.
Od tego czasu nie wychodził nigdzie, dopóki nie upewnił się, że ma papierową torebkę w kieszeni.
Dwa tygodnie po wypisaniu ze szpitala miał kolejny atak. To było w trakcie wykładu. Starał się opanować, oddychając jak najwolniej. Dłońmi przyciskał do podłogi trzęsące się nogi. W pewnym momencie koleżanka siedząca obok szepnęła przestraszona: