38985.fb2
Najpierw jej książki obłożone w gruby papier kawowego koloru. Matka do końca życia czytała. Nie potrafiła bez książek żyć. Wspominał ich wyjazdy do Nowego Sącza na zakupy. Kobiecina w chustce na głowie ciągnie za rękę chłopczyka bez butów i dźwiga siatki, w których oprócz sera, mięsa, cukru i zapasu kostek szarego mydła na następny miesiąc zawsze były biblioteczne książki owinięte w poplamiony szary papier…
Zapakował też jej listy do ojca, którego nie pamiętał, ale wiedział, że zabrany przez Urząd Bezpieczeństwa, nie wrócił z więzienia w Warszawie. Matka robiła wszystko, aby jak najmniej odczuwali jego brak. Nigdy nie wtajemniczyła żadnego z nich w polityczną przeszłość ojca. Mówiła o tym bardzo oględnie i bez żadnych szczegółów. Jak gdyby w ten sposób chciała ochronić swoich synów przed tym, co spotkało ich ojca. Czasami zazdrościł kolegom ich wspomnień o ojcach zabierających ich w zimie na sanki, wracających z pracy z torebką słodyczy, przynoszących mamie kwiaty, czytających bajki do snu.
Z cenzurowanych przez strażnika na Rakowieckiej listów wynikało tylko tyle, że rodzice bardzo się kochali. Ojciec pisał: „Wychowaj synów na godnych i uczciwych Polaków”. I tak ich wychowywała. To od niej nauczyli się, że jest jedna prawda. Do dzisiaj dziwi się, że jej uwierzył. I że ona, pomimo wszystkich doświadczeń i cierpień, do końca życia sama w to wierzyła.
Kolekcja aniołów powędrowała do wielkiego kartonu. I kiczowaty obraz Jezusa z sercem w gałęziach z cierniami, wiszący nad jej łóżkiem. I fluorescencyjna Matka Boska, którą ktoś jej przywiózł i podarował po pielgrzymce do Lourdes. I książeczki do nabożeństwa pełne zasuszonych kwiatów i liści.
Potem zerwał tapety ze szlaczkami pod sufitem, wyrzucił wszystkie meble i pobielił ściany. Następnie zajął się kuchnią. Odciął komin do kuchenki na węgiel i kupił elektryczny piecyk.
Zerwał spróchniałą podłogę. Przez tydzień jeździł samochodem nad Dunajec, wchodził do lodowatej wody i wyciągał kamienie na brzeg. Wyłożył nimi podłogę. Wszystko miało być naturalne. Żadnego betonu lub cementu. Czysta natura. Oszlifowane wodą i czasem kamienie z Dunajca i na to dębowe deski.
Wieczorami, wyczerpany po całym dniu pracy, siadał ze szklanką herbaty na ławce przed domem, od strony ulicy, tam gdzie ścianę oplata dzikie wino, które zasadził jeszcze jego dziadek. Patrzył na góry. W takie wieczory czuł się najbardziej samotny. Właśnie tam, na tej ławce, która kojarzyła mu się zawsze z gwarem, śmiechem, radością i beztroską.
Pamiętał, że dawno temu, gdy byli jeszcze dziećmi, wieczorami siadał z braćmi na tej samej ławce i tak jak on dzisiaj, patrzyli na góry. Matka szła do kuchni i po chwili przynosiła dla każdego z nich kromkę chleba ze smalcem. Rozdawała im po kolei, siadała na zydlu przed nimi tyłem do gór i patrząc im w oczy, opowiadała góralskie historie lub legendy. Czasami nie różniły się niczym od siebie. Przytuleni do siebie, oparci o ścianę domu słuchali z zapartym tchem. Czuł w takie wieczory, jak bardzo są rodziną i jak są sobie bliscy. Świat był wtedy dla niego mały i bezpieczny, zdefiniowany powtarzalnością wydarzeń regulowanych porami roku, niedzielną mszą, nadejściem września lub czerwca dzielącymi rok na dwie części. Zamknięty ścianami domu pełnego znajomych sprzętów, jednoznacznie rozpoznawalnych dźwięków, uspokajających zapachów. Domu otoczonego podwórkiem, za którym było ich pole graniczące ze wsią, potrzebną tylko po to, aby spotykać ludzi znanych „od zawsze”, mających takie same domy, takie same podwórka i widzących takie same góry. Wszystko nieznane, niezrozumiałe, niepokojące lub przerażające tłumaczyła im matka lub objaśniał ksiądz. Potem, gdy zaczął chodzić do szkoły, księdza zastąpili mu nauczyciele, jeszcze później książki.
Gdyby w tamtym czasie zapytano go, co to jest samotność, nie zrozumiałby pytania. Otoczony nieustannie braćmi, strzeżony przez matkę, nie stykał się z uczuciem osamotnienia. Do czasu studiów nie miał potrzeby przyjaźnienia się z kimkolwiek poza rodziną. Tak naprawdę nie rozumiał nawet, co to znaczy „przyjaźnić się”. Dopiero gdy wyjechał na studia do Gliwic, zrozumiał, że istnieje coś takiego jak przyjaźń z ludźmi, z którymi nie mieszka się w jednym domu. I jakie to potrafi być ważne. Dopiero w Gliwicach odczuł potrzebę takiej przyjaźni. Rozmawiał o tym czasami z Martą. Nie chciała i nie mogła uwierzyć, gdy powiedział jej, że nie istnieje w jego życiu nikt, kogo mógłby nazwać swoim przyjacielem. Zdumiewało ją także to, że przeżył ponad dwadzieścia lat i nie wydostał się poza świat złożony tylko z kilku osób, których nawet nie wybrał, tylko zastał w swoim życiu. Gdy Marta mówiła o tym, wyczuwał w jej zdziwieniu nuty drwiny i wyższości. Dla niej rodzina ograniczała się do dominującej, despotycznej matki, z którą łączyło ją wszystko, tylko nie przyjaźń. Dla niej przyjaciele – dzisiaj wie, że nie udało mu się stać się jej przyjacielem – to byli ludzie, którzy pytają, jak minął ci dzień, którzy podają ci paczkę chusteczek, gdy płaczesz, którzy o północy wpuszczają cię do swojego mieszkania, piją z tobą wódkę, a potem ścielą dla ciebie łóżko na nocleg, którzy przed podróżą mówią ci: „Uważaj na siebie”, którzy o drugiej nad ranem podnoszą słuchawkę telefonu i przez godzinę słuchają, jak przeklinasz życie. Marta twierdziła, że takich przyjaciół ma przynajmniej kilkunastu.
On miał dotychczas tylko jednego przyjaciela. Jakuba.
Na trzecim roku studiów – znał już wtedy Martę – musiał odbyć obowiązkową dwumiesięczną praktykę zawodową. Pomysł i cel takich praktyk w swoim zamyśle był uzasadniony: zbliżyć studentów do rzeczywistości przyszłego życia zawodowego i przełożyć teoretyczną wiedzę na praktykę funkcjonującego zakładu pracy. Ale w tamtych czasach zazwyczaj na wytyczeniu celu się kończyło, realizacja okazywała się jedną wielką katastrofą. Zakłady pracy zmuszane do przyjmowania praktykantów były zupełnie nieprzygotowane, aby przez dwa miesiące zajmować się studentami, którzy tak naprawdę niewiele potrafili i od których, z racji ich statusu, niewiele można było wymagać. We wrocławskich zakładach ochrony trakcji energetycznej, gdzie on trafił, studenci na praktyce byli tylko dodatkowym niechcianym balastem przerzucanym z działu do działu. Nikt ani nie był przygotowany, ani nawet nie miał ochoty się nimi zajmować. Pamięta, że głównym celem jego praktyki miało być zapoznanie się z technikami informatycznymi zabezpieczenia trakcji. Cieszył się nawet na obiecany kontakt z komputerami. Miał taki kontakt dokładnie osiem razy w ciągu dwóch miesięcy. Każdego piątku brodaty inżynier, główny informatyk zakładów, zabierał go przed obiadem do zamykanego na klucz pomieszczenia i uruchamiał komputer tylko po to, aby specjalny program wydrukował mu serię numerów, które on następnie skreślał na swoim kuponie totolotka. Nie trwało to dłużej niż piętnaście minut. Przez ten czas Marcin mógł przyglądać się temu, co robi inżynier, ale w żadnym wypadku nie wolno mu było niczego dotykać. Zaraz potem komputer był wyłączany i czekał na użycie do następnego piątku. Wylosowanie numerów do skreślenia na kuponie było najważniejszym wydarzeniem w pracy tego inżyniera w ciągu całego tygodnia pracy i jedynym zastosowaniem komputera, z którego posiadania zakład ochrony trakcji był – o czym pisano w zakładowej gazetce – bardzo dumny. Zaraz po tym wydarzeniu inżynier wychodził na obiad do stołówki akademickiej znajdującej się w budynku pobliskiego uniwersytetu, mówiąc, że zaraz wróci, i więcej już nie wracał. Marcin także jadał obiady w tej stołówce. I to tam właśnie poznał Jakuba.
Któregoś dnia podszedł do stolika, przy którym siedziała dziewczyna pochylona nad książką. Nie zareagowała, gdy zapytał, czy może się przysiąść. Gdy zapytał głośniej drugi raz i dziewczyna nie podnosiła oczu znad książki, postawił swój talerz i kubek z kompotem na blacie stołu i usiadł. Dopiero wtedy dziewczyna popatrzyła na niego i uśmiechnęła się. Miała długie, gładkie ciemne włosy spięte z tyłu głowy jedwabną wzorzystą apaszką i duże brązowe oczy. Jej dłonie były popisane po obu stronach długopisem aż do nadgarstków. Siedząc naprzeciwko, obserwował ją. Czytając, podnosiła czasami rękę i dłonią dotykała policzka, nosa i ust, zostawiając jasnoniebieskie plamy od tuszu długopisu na skórze. Zupełnie nie zwracała na niego uwagi. W pewnym momencie do stolika podszedł młody mężczyzna. W obu rękach niósł talerz. Uśmiechnął się do Marcina, postawił talerze na stole i do dziewczyny powiedział ze śmiechem w głosie:
– Oj, Natalko, znowu rozmazałaś na nosie naszą rozmowę…
Z kieszeni marynarki wyciągnął chusteczkę, nachylił się i zaczął bardzo delikatnie ścierać z jej twarzy plamy po długopisie. Dziewczyna milczała, bezwolnie poddając się temu, co on robi. Gdy skoczył, wyciągnęła swoją rękę po jego dłoń i przycisnęła ją mocno do swoich warg, zamykając oczy. Mężczyzna pocałował ją w czoło i delikatnie dotknął jej policzka. Po chwili usiadł na krześle obok Marcina i podsunął talerz w kierunku dziewczyny. Przez krótką chwilę jedli w milczeniu. W pewnym momencie dziewczyna podniosła obie dłonie nad blat stołu i zaczęła szybko nimi poruszać. Mężczyzna wpatrywał się w skupieniu i po chwili odpowiedział jej podobnym ruchem rąk. Dziewczyna sięgnęła po długopis leżący obok książki, napisała coś na wewnętrznej stronie swojej lewej dłoni i podsunęła ją pod oczy swojemu rozmówcy. Zaraz potem, nie dokończywszy jedzenia, wstała, zamknęła książkę, schowała ją pośpiesznie do torby i odeszła. Po kilku krokach zatrzymała się i odwróciwszy się w ich kierunku, pokazała coś, poruszając energicznie obu dłońmi. Mężczyzna, próbując jej odpowiedzieć, łokciem wytrącił mu z rąk kubek z kompotem.
– Cholera, przepraszam. Naprawdę nie chciałem – powiedział, patrząc mu w oczy. – Przepraszam, bardzo przepraszam – powtórzył.
– Nic się nie stało. Tam już prawie nic nie było – odpowiedział Marcin z uśmiechem i schylił się, aby podnieść kubek z podłogi.
Był poruszony. Zupełnie się nie spodziewał, że ta śliczna dziewczyna, do której się przysiadł, jest głuchoniema. Ludzie naznaczeni takim kalectwem kojarzyli mu się – nie wie nawet dlaczego – dotychczas z kimś nieustannie cierpiącym i śmiertelnie smutnym. Atrakcyjność fizyczna takich ludzi wydawała się jak kolorowe wyzywające ubranie w trakcie pogrzebu, uderzający niepoprawnością i zupełnym niedopasowaniem do sytuacji dysonans. Dzisiaj nie znajduje w takim postrzeganiu kalectwa żadnej logiki. Co więcej, uważa, że jest w nim podświadomy wyraz wywyższania się, a nawet pychy ludzi uważających się za tak zwanych zdrowych.
Poza tym wzruszyła go niespotykana czułość w zachowaniu tej niewątpliwie zakochanej w sobie pary. Wymarzona piękna czułość, której on w relacji z żadną kobietą, także z Martą, nigdy nie doświadczył.
Z zamyślenia wyrwał go głos mężczyzny siedzącego obok.
– Mam na imię Jakub, a potrąciłem cię z powodu Natalii. Jest strasznie roztrzepana i zapominalska. Zawsze najważniejsze rzeczy mówi, gdy odchodzi, a ja nie jestem przygotowany do odpowiedzi…
Zaczęli rozmawiać. Jakub mieszkał z ojcem we Wrocławiu. Studiował matematykę na uniwersytecie i równolegle informatykę na politechnice. Gdy dowiedział się, że Marcin przyjechał na praktykę z Gliwic, mieszka w akademiku i nie zna nikogo we Wrocławiu, bez wahania zaoferował, że pokażą mu z Natalią miasto. A kiedy usłyszał, że Marcin jest z Biczyc, zaczął wspominać swoją wizytę w Nowym Sączu wiele lat temu, gdzie spędził niezapomniany tydzień w domu przyjaciela z technikum, górala, który postanowił zostać rybakiem dalekomorskim i chodził z nim przez pięć lat do jednej klasy w szkole morskiej w Kołobrzegu.
– Absolutnie najsilniejszy człowiek, jakiego spotkałem w życiu. Gdyby bosman kazał mu wyciągnąć sieci pełne ryb, pewnie by to zrobił. Poza tym słynął z tego, że miał bardzo mocną głowę. Nawet starzy rybacy na kutrach podczas praktyki w Ustce nie dali rady wypić tyle wódki co on. Do końca szkoły mówił góralską gwarą. Nawet po angielsku! – zaśmiał się głośno.
Od tego spotkania w stołówce zaczęła się ich znajomość, która w krótkim czasie niespełna sześciu tygodni przerodziła się w prawdziwą przyjaźń. Jak dotychczas dla Marcina jedyną. Jakub był ujmująco skromny, momentami aż nieśmiały. Mądrzejszy od innych, ale nigdy im tego nie okazywał. Gdy spotykali się czasami w większej grupie, w pokojach akademika lub w studenckich klubach, zazwyczaj milczał i uważnie słuchał, co mówią inni. Rzadko się odzywał, ale gdy zaczynał mówić, wszyscy milkli. Marcin zaobserwował, że wiele osób biorących udział w takich spotkaniach starało się za wszelką cenę naśladować Jakuba. Niektórzy nawet starali się gestykulować tak jak on lub używać takich samych zwrotów lub słów. Jakub w jakiś magiczny sposób skupiał na sobie uwagę. Od pierwszej chwili, gdy się go poznało. Marcin także przyłapywał się na tym, że momentami go naśladuje.
Czasami Jakub zabierał na takie spotkania Natalię. Był wtedy praktycznie nieobecny. Nieustannie stenografował rozmowę prowadzoną przez innych, podtykając dziewczynie zapisane kartki, albo cały czas delikatnie głaskał jej rękę. Nie uczestniczył zupełnie w rozmowie. Marcinowi wydawało się, że stara się nie słyszeć kolegów, aby niczym nie odróżniać się od Natalii.
Na trzy tygodnie przed końcem praktyki Marcina Natalia wyjechała do Lwowa. O jej planowanym wyjeździe rozmawiał z Jakubem wielokrotnie. Nie widział dotychczas przyjaciela bardziej szczęśliwego niż właśnie tego dnia, gdy odprowadził ją na pociąg. Miała w specjalnej klinice u światowej sławy radzieckiego specjalisty od audiologii poddać się operacji, po której – Jakub był o tym przekonany – odzyska słuch. Tydzień później spotkali się w akademiku po raz ostatni. Na kolejne umówione spotkanie Jakub nie przyszedł, co zupełnie do niego nie pasowało. Nie bywał także w stołówce. Marcin go szukał. Wypytywał wszystkich napotkanych kolegów z jego roku. Żaden nic nie wiedział. Jakub po prostu zniknął. Marcin zdał sobie sprawę, że nie zna jego adresu ani numeru telefonu. Dotychczas zawsze spotykali się w mieście, pod zakładem energetycznym, gdzie odbywał praktykę, albo, tak było najczęściej, wieczorami w akademiku. Znali tylko swoje imiona i nazwiska. Nic poza tym. Po tygodniu bezskutecznych poszukiwań poszedł do dziekanatu wydziału matematyki na uniwersytecie. Wyjątkowo nieuprzejma urzędniczka nie chciała udzielić mu żadnych informacji. Gdy przyszedł tam drugi raz, na dzień przed swoim powrotem do Gliwic, i kategorycznie zażądał rozmowy z dziekanem, dowiedział się, że „dziekan nie ma czasu na takie idiotyzmy jak tropienie zaginionych studentów”, a poza tym „pana szanowny koleś to zwykły przestępca właśnie relegowany z naszej uczelni”. Nie uwierzył w tę bzdurę. Była poza granicami wszelkiego absurdu.
Nie odnalazł Jakuba. Po powrocie do Gliwic wielokrotnie dzwonił do dziekanatu we Wrocławiu, za każdym razem dowiadując się, że „taka osoba u nas nie studiuje”. W kilka miesięcy po powrocie z Wrocławia wydarzyła się ta historia z Martą i wszystko poza jego lękiem przestało być ważne. Także Jakub.
Nie wiedział dlaczego, ale podczas samotnych wieczorów na ławce przed domem często wracał wspomnieniami do przyjaciela. Choć upłynęło wiele lat, dokładnie pamiętał barwę głosu Jakuba, sposób, w jaki się poruszał, a nawet takie szczegóły jak wyraz jego oczu, gdy była obok Natalia. Ciągle też czuł żal i nie mógł się pogodzić z jego nagłym zniknięciem. Tajemniczym i niezrozumiałym. Jak gdyby ktoś przerwał rozmowę w pół zdania, wyszedł na chwilę z pokoju wywołany pukaniem do drzwi i nigdy już nie powrócił.
Przez remont domu miał znowu jakiś cel. Bywał w Nowym Sączu, nie tylko w muzeum. Któregoś dnia spotkał kolegę, instruktora ze stadniny. Dał się namówić i pojechali do stajni. Wszyscy witali go jak dobrego znajomego. Jak kogoś, kto był tam zawsze. Po tygodniu przyjechał znowu i dosiadł konia. W stadninie rozniosło się, że „Marcin znowu skacze”.
W poniedziałek Wielkiego Tygodnia wyszedł z muzeum już w południe. Musiał się stawić na spotkanie w banku, gdzie złożył podanie o kredyt na renowację dachu. Miał dosyć łatania dziur po każdej zimie, smrodu stęchlizny, suszenia strychu, wilgoci w całym domu. Gdy przyszło do podpisywania umowy, wyciągnął z portfela dowód osobisty. Na marmurową posadzkę banku upadła biała wizytówka. Schylił się po nią. Wizytówka Karoliny. Córki Stasia. Tej z ogromnymi oczami jak jeziora. Uśmiechnął się, przypominając sobie jej słowa z cmentarza: „Wujku, zadzwoń albo napisz do mnie e-mail… Pójdziemy na wyścigi”.
Potem, w muzeum, gdy siedział przy komputerze, wyciągnął tę wizytówkę jeszcze raz. Adres e-mailowy Karoliny… Dlaczego nie napisać? Wszyscy teraz piszą e-maile! Włożył marynarkę. Szybko zbiegł po schodach. Wsiadł do samochodu i pojechał do Domu Towarowego w centrum miasta. Po godzinie był z powrotem w biurze. Obok komputera postawił karton z modemem. Postanowił zaczekać z podłączeniem do momentu, aż wszyscy wyjdą z muzeum. Dawno nie czuł takiego podniecenia.
Wydawało mu się, że zna się na modemach. Stacje transformatorowe, które obsługiwał, gdy jeszcze nazywano go „inżynierem energetykiem”, dawno temu przed chorobą matki, były wyposażone w modemy. Ogromne szare lub czarne skrzynki z pokrętłami połączone z jednej strony czerwonymi kablami z licznikami i miernikami transformatora, z drugiej – z automatyczną linią telefoniczną sieci obsługiwanej z najbliższego zakładu energetycznego w okolicy. W ten sposób energetyk dyżurny mógł sprawdzać zdalnie wskazania liczników transformatora na swojej konsoli. Gdy coś uległo uszkodzeniu, natychmiast to zauważał, lokalizował i wysyłał ekipę. Marcin był wtedy kierownikiem takiej ekipy. Musiał być nieustannie pod telefonem. Dlatego też jako jedni z pierwszych mieli w Biczycach telefon. W razie awarii wsiadał na motocykl i jechał. Tak jak tego dnia, gdy matka dostała wylewu.
Modem komputerowy był jednak zupełnie inny. W niczym nie przypominał tych z transformatorowni. Marcin wiedział, że bez tej małej czarnej skrzynki nie połączy swojego komputera w muzeum z Internetem, który był gdzieś tam za gniazdkiem wtyczki jego telefonu w biurze. Dotychczas nie potrzebował Internetu. Słyszał o nim, czytał o nim, rozmawiał o nim. Doskonale pamiętał, jak jego brat Błażej, naukowiec z Gdańska, powiedział mu kiedyś:
– Ja bez Internetu mógłbym zamknąć swoje biuro na uczelni, wyłączyć światło i nigdy tam nie wracać. Gdy nie jestem kilka dni w sieci, to mam wrażenie, że świat, nie tylko ten naukowy, się zmienia, a ja nic o tym nie wiem.
Adam, którym Błażej pogardzał i z którym kłócił się nieustannie, tylko w tym jednym zgadzał się ze starszym bratem, nie mówiąc tego zresztą oficjalnie, ale powtarzał, gdy Błażeja nie było w pobliżu:
– Bez Internetu nie miałbym zleceń, informacji i znajomych. Poza tym dzięki Internetowi mam żywą kasę! Ostatnio mogłem zwolnić pięciu strażników, bo zamontowaliśmy na obiekcie kamery podłączone bezpośrednio do Internetu. Przynajmniej wiem, że nie płacę tym starym esbekom za spanie na służbie.
Marcin tak naprawdę nie rozumiał do końca, o czym bracia mówią. Świat w Biczycach i ten jego muzealny w Sączu doskonale obywał się bez Internetu. Ale teraz chciał napisać do Karoliny. Nie wiedział jak, nie wiedział nawet po co. Przecież i tak nie pojedzie do niej do Warszawy. Ale chciał. Teraz i tutaj. Nie po to kupił tę skrzynkę, aby siedzieć nad nią jak analfabeta nad książką. On, magister inżynier! Zszedł do samochodu po okulary. Muzeum było zamknięte. Wszyscy już dawno poszli do domu. Wrócił do biura po klucze, aby otworzyć główną bramę. Zaparzył sobie herbatę i zaczął czytać instrukcję obsługi modemu. Strona po stronie.
Zrobił wszystko, jak kazali. Nie działało. Był na skraju rezygnacji, gdy przypomniał sobie, że Szymon, jego bratanek, używa Internetu. Mieszka niedaleko, tutaj, w Nowym Sączu. Zadzwonił. Odebrał Piotr. Po krótkiej rozmowie – nigdy nie mieli tak naprawdę sobie nic ważnego do powiedzenia, chociaż mieszkali blisko siebie – oddał słuchawkę Szymonowi.
– Jasne, wujku, zaraz będę. Internet w muzeum… super! Nareszcie idziesz do przodu, wujku. Mogę wziąć ze sobą Aśkę? Ty jej pokażesz ikony, a ja ci w tym czasie ustawię modem.
Czuł się zawstydzony, że musi prosić Szymona o pomoc. To „idziesz do przodu” trochę go zabolało. Jak ten świat się zmienia, pomyślał. Niedawno uczyłem smarkacza jeździć na rowerze, a teraz on mi tu mówi „idziesz do przodu, wujku”.
Było już ciemno, gdy usłyszał podjeżdżający pod muzeum motocykl. Zdał sobie sprawę, że jeszcze nigdy nie był w swoim muzeum po zmroku. Szymon po kilku słowach powitania pobiegł natychmiast schodami do jego biura „ustawiać modem”. Marcin chciał iść za nim, aby podpatrzyć, jak on to robi, ale Aśka, z którą przyjechał Szymon, została na dole w holu muzeum i czekała. Filigranowa blondynka o niebieskich oczach, z rozwianymi od jazdy na motocyklu włosami. Wstukał na klawiaturze urządzenia alarmowego kod zabezpieczający. Zgasła mrugająca czerwona lampka nad klawiaturą i ze zgrzytem puściło zabezpieczenie kraty. Otworzył kluczem salę z ikonami. Dziewczyna położyła na kaloryferze owinięty w folię notatnik, który trzymała w rękach, i zaczęła zdejmować buty.
– Nie, nie trzeba. Tu nie jest Wawel – powstrzymał ją z uśmiechem.
Weszli do ciemnej sali. Światło z holu padło wprost na ikonę Łukasza. Marcin podszedł do włącznika światła.
– Proszę, niech pan nie zapala – powiedziała dziewczyna. – Jeszcze chwilę nie. Proszę!
Odwrócił się. Stała zachwycona. Odbite od złoceń ikony światło rozproszyło się, tworząc rodzaj poświaty. Wszystko stało się trójwymiarowe i wyolbrzymione. Stali tak krótką chwilę w milczeniu, wpatrując się w ikonę. Pomyślał, że niektóre muzea powinny być otwarte nocą…
– Modem działa – usłyszeli nagle za sobą głos Szymona. – Ustawiłeś, wujku, wybieranie tonowe, a wy tutaj macie ciągle dziewiętnasty wiek w telefonii i wybieracie impulsowo. Założyłem ci adres e-mailowy, wujku, chodź ze mną na górę, pokażę ci co i jak. Zostawmy tutaj Aśkę, niech sobie pochodzi po sali. A co wy tak po ciemku? – dodał, podchodząc do włącznika światła.
Przekręcił gałkę i poszedł na górę. Oślepiło ich światło jarzeniówek podwieszonych pod sufitem. Aśka nie ruszyła się z miejsca, dalej wpatrując się w ikonę.
Szymon nie był już tym smarkaczem, którego uczył jeździć na rowerze. Gdy siedzieli przed komputerem w jego biurze, to on raczej czuł się jak mały chłopiec przed swoją pierwszą jazdą rowerem. Szymon objaśniał mu podniecony serwery poczty przychodzącej i wychodzącej, pokazywał strony internetowe, klikał w jakieś podkreślone teksty lub graficzne miniaturki, a wtedy nagle pokazywały się obrazy, dochodziły sygnały dźwiękowe lub muzyka z głośników. Nawet nie wiedział, że ma te głośniki.
– Wujku, te małe grafiki to ikony. Takie jak te twoje tutaj w muzeum, tylko mniejsze – śmiał się Szymon. – Wpisałem ci adres Karoliny do książki adresowej – rzekł, podając mu wizytówkę leżącą przy monitorze komputera.
Gdy zeszli na dół, Aśka ciągle była w sali z ikonami. Po ich odjeździe zamknął muzeum i wrócił pośpiesznie do biura. W szufladzie znalazł stary zeszyt, na okładce napisał drukowanymi literami „Internet” i zanotował wszystko, co zdołał zapamiętać z rozmowy z Szymonem. Minęła północ, gdy był wreszcie gotowy. Zaczął pisać swój pierwszy w życiu e-mail.