38993.fb2
Minęły dwa miesiące, odkąd pożegnaliśmy ojca. Mamy lato. Lecz w gimnazjum już dawno, jeszcze wiosną, dali nam wakacje. Powiedzieli: jest wojna. Samoloty też często nadlatują bombardować miasto i wydano tymczasem nowe przepisy przeciwko Żydom. Od dwóch tygodni ja też muszę pracować. Zawiadomili mnie urzędowym pismem: „przydział stałego zatrudnienia”, zaadresowanym: „György Köves, nieletni, robotnik niewykwalifikowany”, i od razu wiedziałem, że jest w tym ręka tych z levente [2]. Ale słyszałem też, że obecnie w fabrykach lub tego rodzaju miejscach zatrudnia się ludzi, którzy ze względu na wiek nie nadają się jeszcze do służby pracy, jak choćby ja. Jest nas tu razem ze mną osiemnastu chłopaków w wieku około piętnastu lat. Zakład znajduje się na Csepel, jest to pewna spółka akcyjna, która nazywa się Zakłady Rafineryjne „Shell”. Właściwie zyskałem nawet pewien przywilej, ponieważ z żółtą gwiazdą nie wolno przekraczać granic miasta. Ja natomiast dostałem do ręki przepisową legitymację, zaopatrzoną w pieczęć komendanta zakładu produkującego dla potrzeb wojennych, gdzie jest napisane, że „mogę przekraczać granicę celną na Csepel”.
Sama praca, nawiasem mówiąc, nie jest zbyt męcząca i w towarzystwie chłopaków nawet dość zabawna: jesteśmy pomocnikami murarzy. Zakład zbombardowano, więc musieliśmy naprawiać szkody wyrządzone przez samoloty. Majster jest bardzo sprawiedliwy: pod koniec tygodnia wręcza nam nawet wypłatę, tak samo jak normalnym robotnikom. Ale macocha najbardziej cieszyła się z legitymacji. Do tej pory mianowicie, ilekroć wybierałem się w drogę, zawsze się martwiła, jak się wytłumaczę, gdyby zaszła taka potrzeba. Teraz nie ma się już o co niepokoić, przecież legitymacja zaświadcza, że nie żyję dla własnej przyjemności, lecz jestem pożyteczny dla przemysłu wojennego, a to już podlega całkiem innej ocenie, oczywiście. Rodzina jest tego samego zdania. Tylko starsza siostra macochy trochę ubolewała, że muszę pracować jako fizyczny, i niemal z płaczem zapytała, czy po to chodziłem do gimnazjum. Powiedziałem jej, że według mnie to zdrowa praca. Wujek Vili natychmiast przyznał mi rację, także wujek Lajos upomniał ją: musimy przyjąć zrządzenia boskie; na to ucichła. Wtedy wujek Lajos odwołał mnie na stronę i zamienił ze mną parę poważniejszych słów: między innymi przestrzegł mnie, bym nie zapominał, że w pracy reprezentuję nie tylko siebie, ale i „całą wspólnotę żydowską”, i żebym chociaż z tego powodu zachowywał się, jak należy, bo na tej podstawie będą oceniać nas wszystkich. Rzecz jasna, o tym bym nie pomyślał. Ale zrozumiałem, oczywiście, wujek może mieć rację.
Od ojca też regularnie przychodzą z obozu listy: dzięki Bogu jest zdrowy, dobrze znosi pracę, a traktują ich, pisze, po ludzku. Rodzina jest zadowolona z ich treści. Także wujek Lajos jest zdania, że Bóg dotąd był z ojcem, więc należy się codziennie modlić, aby dalej się nim opiekował, ponieważ my wszyscy jesteśmy w Jego mocy. Wujek Vili zaś zapewnił: musimy już tylko jakoś wytrwać „krótki, przejściowy okres”, bo jak wyjaśnił, lądowanie aliantów w Normandii teraz już „ostatecznie przypieczętowało los” Niemców.
Dotychczas zawsze bez większych problemów wychodziłem z macochą na swoje. Ona, przeciwnie niż ja, zmuszona jest do bezczynności: ogłoszono mianowicie przepis, że musi zamknąć sklep, bo osoba nieczystej krwi nie może zajmować się handlem. Wydaje się, że ojciec miał szczęście, kiedy postawił na pana Sütö, bo on co tydzień wiernie, tak jak to obiecał ojcu, przynosi to, co należy się macosze z zysku naszego składu, który jest teraz jego własnością. Ostatnio też był punktualny i położył na naszym stole całkiem niczego sumkę, jak widziałem. Pocałował macochę w rękę, do mnie powiedział kilka przyjaznych słów. Wypytywał też jak zawsze szczegółowo o los „pana szefa”. Już miał się żegnać, kiedy coś sobie jeszcze przypomniał. Wyjął z teczki paczkę. Miał trochę zakłopotaną minę. – Mam nadzieję, szanowna pani – odezwał się – że przyda się w domu. – W paczce był smalec, cukier i inne tego rodzaju rzeczy. Podejrzewam, że kupił je na czarnym rynku, bo i on pewnie czytał to zarządzenie, że Żydzi muszą się odtąd zadowolić mniejszymi przydziałami żywności. Macocha z początku próbowała się wymawiać, ale pan Sütö bardzo nalegał, a ona przecież nie mogła kwestionować jego uprzejmości. Kiedy zostaliśmy sami, zapytała mnie, czy uważam, że postąpiła słusznie, przyjmując paczkę. Uważałem, że słusznie, bo przecież nie mogła obrażać pana Sütö, w końcu on chciał dobrze. Była tego samego zdania i powiedziała, że jak sądzi, ojciec by jej postępowanie pochwalił. Rzeczywiście, ja też tak sądzę. Zresztą ona wie to lepiej ode mnie.
Chodzę też dwa razy w tygodniu odwiedzać matkę, w przysługujące jej popołudnia, jak zawsze. Z nią mam więcej problemów. Jak przepowiedział ojciec, nijak nie może się pogodzić, że moje miejsce jest przy macosze. Mówi, że „należę” do niej, do matki. Ale jak wiem, sąd przyznał mnie ojcu i to postanowienie nas obowiązuje. Matka natomiast w ostatnią niedzielę wypytywała mnie, jak chciałbym żyć – bo według niej ważna jest jedynie moja wola i to, czy ją kocham. Powiedziałem jej: jakże miałbym cię nie kochać! Ale matka mi wyjaśniła, że kochać to tyle, co „być do kogoś przywiązanym”, ona zaś widzi, że jestem przywiązany do macochy. Próbowałem jej wytłumaczyć, że się myli, przecież w końcu to nie ja jestem do niej przywiązany, tylko, jak sama wie, ojciec tak zdecydował w mojej sprawie. Ale ona na to powiedziała, że tu chodzi o mnie, o moje życie, o nim zaś powinienem decydować sam, i że o miłości „świadczą nie słowa, lecz czyny”. Wyszedłem od niej całkowicie przybity: oczywiście nie mogę pozwolić, by naprawdę myślała, że jej nie kocham – ale z drugiej strony nie mogę też brać całkiem poważnie tego, co mówiła o mojej woli i o tym, że sam powinienem o sobie decydować. W końcu to jest ich spór. I rozstrzyganie go byłoby dla mnie krępujące.
A zresztą nie mogę okradać ojca, kiedy biedak jest w obozie. Ale jednak było mi nieprzyjemnie, gdy wsiadałem do tramwaju, bo, rzecz jasna, jestem przywiązany do matki i, rzecz jasna, martwiło mnie, że i dziś nie mogłem nic dla niej zrobić.
Może powodem tego nieprzyjemnego uczucia było to, że nie spieszyłem się, by wyjść od matki. Nawet ona nalegała: robi się późno, a z żółtą gwiazdą można się pokazywać na ulicy tylko do ósmej wieczorem. Wytłumaczyłem jej jednak, że teraz już, mając legitymację, nie muszę tak straszliwie ściśle przestrzegać wszystkich przepisów.
Niezależnie od tego do tramwaju wskoczyłem zgodnie z przepisem na ostatni pomost ostatniego wagonu. Było około ósmej, kiedy dotarłem do domu, i choć letni wieczór wydawał się jeszcze jasny, niektórzy już zaczynali zamykać okna z czarnymi i niebieskimi szybami. Macocha trochę się niecierpliwiła, ale i ona raczej tylko z przyzwyczajenia, w końcu mam legitymację.
Wieczór, jak zwykle, spędziliśmy u Fleischmannów. Dwaj starcy czują się dobrze, nadal stale się kłócą, ale jednak zgodnie pochwalili, że chodzę do pracy, oni też z powodu legitymacji, oczywiście. Na początku nawet się poróżnili, tacy byli gorliwi. Mianowicie ani ja, ani macocha nie znamy dobrze okolic Csepel, więc przy pierwszej okazji prosiliśmy ich o wskazówki, jak tam dotrzeć. Stary Fleischmann proponował kolejkę podmiejską, pan Steiner natomiast doradzał autobus, bo ten, powiedział, przystaje tuż przy zakładach, a od kolejki trzeba jeszcze kawałek przejść. Okazało się, że tak właśnie jest. Ale wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy i pan Fleischmann bardzo się złościł: – Zawsze pan musi mieć rację – gderał. W końcu musiały interweniować dwie grube żony. Długo śmialiśmy się z tego z Annąmarią.
Nawiasem mówiąc, znalazłem się z nią w całkiem osobliwej sytuacji. Wydarzyło się to przedwczoraj, w piątek, podczas nocnego alarmu lotniczego w schronie, a dokładniej, w odchodzącym z niego opuszczonym, na wpół mrocznym korytarzu. Z początku chciałem jej tylko pokazać, że tu łatwiej się zorientować, co się dzieje na zewnątrz. Ale kiedy gdzieś tak po minucie naprawdę głośniej usłyszeliśmy bombę, zaczęła dygotać na całym ciele. Dobrze to wyczuwałem, bo ze strachu uwiesiła się na mnie: jej ręce obejmowały moją szyję, twarz ukryła mi na ramieniu. Potem pamiętam już tylko tyle, że poszukałem jej ust. Poczułem miękkie, wilgotne, niemal mokre dotknięcie. No i pewnego rodzaju pogodne zaskoczenie, bo to był mój pierwszy pocałunek z dziewczyną, w dodatku wtedy wcale na to nie liczyłem.
Wczoraj na schodach okazało się, że i ona była bardzo zaskoczona. – Wszystko przez tę bombę – orzekła. Chyba miała rację. Potem znów się pocałowaliśmy i wtedy nauczyłem się od niej, że to przeżycie może zostawić jeszcze trwalsze wspomnienie, dzięki temu, że i język otrzyma w nim pewną rolę.
Dziś wieczorem też byłem z nią w drugim pokoju, żeby obejrzeć rybki Fleischmannów; rybki naprawdę mamy zwyczaj oglądać także kiedy indziej. Teraz, rzecz jasna, poszliśmy nie tylko po to. Pracowaliśmy też nad językami. Ale szybko wróciliśmy, bo Annamaria się bała: jej wujostwo mogą coś wyniuchać. Później, podczas rozmowy, dowiedziałem się jeszcze innej ciekawostki, co myśli mianowicie na temat mojej osoby: przedtem nie wyobrażała sobie, powiedziała, że „mogę być dla niej kimś więcej” niż tylko „dobrym kolegą”. Kiedy mnie poznała, wydawałem się jej z początku zwykłym wyrostkiem. Później, zdradziła, przyjrzała mi się lepiej i zbudziło się w niej pewne zrozumienie dla mnie, może, jak sądzi, dzięki podobnej sytuacji naszych rodziców, a z takiej czy innej mojej wypowiedzi wywnioskowała, że w niektórych sprawach myślimy tak samo; ale wtedy jeszcze nic ponadto nie przychodziło jej do głowy. Zamyśliła się trochę, jakie to dziwne, i powiedziała też: – Wygląda na to, że tak się musiało stać. – Ciekawe, jej twarz miała niemal surowy wyraz i nie zakwestionowałem jej słów, lecz coraz bardziej zgadzałem się z tym, co powiedziała wczoraj, że to wszystko przez bombę. Ale oczywiście nie byłem pewien, miałem też wrażenie, że bardziej się jej podoba to, co powiedziała dzisiaj. Wkrótce potem pożegnaliśmy się, przecież jutro miałem iść do pracy, a kiedy uścisnąłem jej rękę, poczułem ostry ból wpijającego się paznokcia. Zrozumiałem aluzję do naszej tajemnicy, a twarz Annymarii jakby mówiła: „wszystko w porządku”.
Następnego dnia natomiast zachowywała się dość dziwnie. Mianowicie po południu, kiedy wróciłem z roboty i najpierw się umyłem, zmieniłem koszulę i buty i przeczesałem włosy wilgotnym grzebieniem, poszliśmy do sióstr – bo Annamaria zdążyła już nas zapoznać, zgodnie ze swoim dawniejszym planem. Ich mama przyjęła mnie serdecznie. (Ojciec jest w służbie pracy.) Mają okazałe mieszkanie z balkonem, kilkoma dużymi dywanami i osobnym, mniejszym pokojem dla obu dziewczynek. Jest tam fortepian, mnóstwo lalek i innych dziewczyńskich rzeczy. Przeważnie grywamy w karty, ale starsza z sióstr nie miała dziś na to ochoty. Chciała najpierw z nami porozmawiać o pewnej sprawie, która ostatnio bardzo ją intryguje: chodzi mianowicie o żółtą gwiazdę. Rzecz w tym, że „spojrzenia ludzi” uprzytomniły jej zmianę – uważa bowiem, że ludzie się zmienili, i widzi w ich oczach, że „jej nienawidzą”. Spostrzegła to także dziś przed południem, kiedy na polecenie mamy poszła na zakupy. Mnie się jednak wydaje, że ona trochę przesadza. Ja przynajmniej tego nie doświadczyłem. Na przykład w mojej pracy zdarzają się tacy majstrowie, o których powszechnie wiadomo, że nie cierpią Żydów, dla nas, chłopaków, są jednak całkiem przyjacielscy. Co ani na jotę nie zmienia ich poglądów, oczywiście. Potem przyszedł mi do głowy piekarz i próbowałem wytłumaczyć dziewczynie, że tak naprawdę wcale nie chodzi o nią, nie jej nienawidzą – przecież w końcu nawet jej nie znają – tylko raczej samego pojęcia „Żyd”. Wtedy oznajmiła, że ona też się nad tym zastanawiała, ale właściwie nie bardzo wie, co to takiego. Annamaria powiedziała jej, że przecież każdy wie: wyznanie. Ale ją interesowało nie to, tylko „sens”. – W końcu człowiek chce wiedzieć, za co go nienawidzą – rzekła. Przyznała się, że z początku nic z tego nie rozumiała i straszliwie ją bolało, kiedy widziała ich pogardę „tylko dlatego, że jest Żydówką”. Wtedy poczuła po raz pierwszy, że jak powiedziała, coś ją dzieli od ludzi i że ona należy gdzie indziej niż oni. Potem zaczęła myśleć, próbowała szukać wyjaśnienia w książkach i rozmowach, aż wreszcie pojęła: właśnie tego w niej nienawidzą. Doszła mianowicie do wniosku, że „my, Żydzi, różnimy się od innych” i właśnie dlatego ludzie nas nienawidzą. Wspomniała też, jak dziwnie się żyje „z poczuciem tej inności” i że czuje z jej powodu to pewną dumę, to znów raczej jakiś wstyd. Chciała się dowiedzieć, jak jest z naszą innością, i zapytała, czy odczuwamy dumę, czy też się raczej wstydzimy. Jej młodsza siostra i Annamaria nie bardzo wiedziały. Ja też raczej nie miałem dotąd powodów do takich uczuć. Zresztą człowiek nie decyduje sam o pewnych różnicach: w końcu właśnie po to, jak wiem, są żółte gwiazdy. Tak powiedziałem. Ale ona się upierała: różnice „nosimy w sobie”. Dla mnie natomiast istotniejsze jest to, co widać. Długo dyskutowaliśmy, nie wiem po co, przecież prawdę mówiąc, sprawa nie wydawała mi się aż tak ważna. Było jednak w jej rozumowaniu coś, co mnie drażniło: uważałem, że wszystko jest znacznie prostsze. No a poza tym chciałem wziąć górę w tej dyskusji, oczywiście. Raz czy dwa Annamaria też chciała coś wtrącić, ale nie miała okazji, ponieważ my dwoje nie bardzo zwracaliśmy na nią uwagę.
Wreszcie podałem jej pewien przykład. Niekiedy, tylko tak, dla zabicia czasu, zastanawiałem się nad tym, teraz mi się przypomniało. I jeszcze książka, którą niedawno czytałem: królewicz i żebrak, zadziwiająco, jak dwie krople wody do siebie podobni z twarzy i postaci, ze zwykłej ciekawości zamienili się losami i żebrak stał się prawdziwym królewiczem, a królewicz żebrakiem. Powiedziałem dziewczynie, żeby spróbowała to sobie wyobrazić. Oczywiście to mało prawdopodobne, ale w końcu różne rzeczy się zdarzają. Powiedzmy, kiedy była całkiem malutkim dzieckiem, co to nie potrafi jeszcze ani mówić, ani pamiętać, przydarzyło się jej, nieważne jak, że, załóżmy, w jakiś sposób ją podmieniono czy też została zamieniona na dziecko takiej rodziny, która jest bez zarzutu pod względem rasowym. Otóż w tej wyobrażonej sytuacji różnicę czułaby tamta druga dziewczyna i rzecz jasna, nosiłaby też żółtą gwiazdę, podczas gdy ona, dzięki swej nowej rodzinie, czułaby się taka sama jak reszta ludzi – i oczywiście inni też by ją tak widzieli – nie myślałaby, nie wiedziała o różnicy. Zauważyłem, że to na nią podziałało. Najpierw zamilkła i z wolna, tak miękko, że niemal tylko to wyczułem, rozchyliła wargi, jakby chciała coś powiedzieć. Ale jednak nie powiedziała, zdarzyła się natomiast inna, znacznie dziwniejsza rzecz: rozpłakała się. Ukryła twarz w zgięciu łokcia opartego na stole, a jej ramiona drgały spazmatycznie. Okropnie się zdziwiłem, bo przecież nie o to mi chodziło, no i sam ten widok mnie krępował. Pochyliłem się nad nią i dotykając jej włosów, ramion i ręki, prosiłem: niech nie płacze. Ale ona z goryczą i wciąż załamującym się głosem wykrzyczała coś w tym rodzaju, że skoro nie chodzi o nasze cechy, to wszystko jest tylko dziełem przypadku, i skoro ona mogłaby być inna, niż zmuszona jest być, to „wszystko nie ma sensu”, i że tej myśli, jak sądzi, „nie można znieść”. Zakłopotałem się, bo to była przecież moja wina, ale nie mogłem przewidzieć, że ta sprawa może być dla niej aż tak ważna. Już niemal miałem na końcu języka, żeby się nie przejmowała, przecież dla mnie to wszystko nic nie znaczy, ja nie gardzę jej rasą, ale od razu wyczułem, że byłbym śmieszny, więc milczałem. Ale było mi przykro, że nie mogę tego powiedzieć, bo w tej chwili naprawdę tak czułem, całkiem niezależnie od mojej sytuacji. Choć oczywiście możliwe, że w innej sytuacji moje zdanie byłoby inne. Nie wiem. Wiedziałem natomiast, że nie da się tego sprawdzić. Jednak w jakiś sposób było to dla mnie krępujące. I nie wiem dokładnie, z jakiego powodu, ale teraz przydarzyło mi się po raz pierwszy, że poczułem coś takiego, co, jak sądzę, przypominało trochę wstyd.
Ale dopiero na klatce schodowej dowiedziałem się, że tym uczuciem uraziłem widocznie Annęmarię, ponieważ zachowała się dziwnie. Mówiłem do niej, a ona nie odpowiadała. Próbowałem wziąć ją za ramię, ale wyrwała się i zostawiła mnie na schodach.
Następnego popołudnia daremnie na nią czekałem. Tak więc i ja nie mogłem iść do sióstr, bo dotąd zawsze chodziliśmy tam razem i z pewnością wzięłyby mnie na spytki. Zresztą coraz lepiej rozumiałem to, co powiedziała w niedzielę.
Wieczorem już przyszła do Fleischmannów. Ale z początku prawie się do mnie nie odzywała i twarz złagodniała jej nieco dopiero wtedy, kiedy na jej uwagę, że ma nadzieję, miło spędziliśmy z siostrami popołudnie, odparłem: nie byłem u nich. Chciała wiedzieć dlaczego, na co powiedziałem, zresztą zgodnie z prawdą, że nie chciałem bez niej; widziałem, że spodobała się jej moja odpowiedź. Po jakimś czasie okazała się nawet skłonna obejrzeć ze mną rybki – i wróciliśmy stamtąd już zupełnie pogodzeni. Później, wieczorem, zrobiła tylko jedną uwagę na temat tej sprawy: – To była nasza pierwsza kłótnia – powiedziała.
<a l:href="#_ftnref2">[2]</a> Założona w 1921 roku organizacja młodzieżowa, skupiająca chłopców w wieku od 13 do 21 lat, którzy uczestniczyli w obowiązkowym przeszkoleniu wojskowym