38993.fb2 Los utracony - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Los utracony - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

5

Sądzę, że nie ma chyba nowego więźnia, który nie byłby z początku trochę zdziwiony swoją sytuacją; także my, na tym podwórzu, na które wyszliśmy z łaźni, najpierw długo przyglądaliśmy się sobie, podziwialiśmy się z przodu i z tyłu. Ale zwróciłem też uwagę na pewnego młodego jeszcze człowieka blisko nas, który długo, z wytężoną uwagą i zarazem jakoś niepewnie oglądał, obmacywał całe ubranie, jakby chciał poznać jakość materiału, z jakiego je uszyto, czy też badał jego autentyczność. Potem podniósł wzrok, jakby miał coś ważnego do powiedzenia, ale ponieważ ujrzał wokół siebie same pasiaki, więc w końcu nic nie powiedział – tak mi się przynajmniej w tamtej chwili wydało, być może się myliłem. W ogolonym na łysą pałę, w za krótkim na jego wysoką postać więziennym stroju, rozpoznałem po kościstej twarzy zakochanego, który mniej więcej przed godziną – bo tyle czasu musiało upłynąć od naszego przyjazdu do przeobrażenia – z takim trudem wypuścił z ramion czarnowłosą dziewczynę. Jednego natomiast bardzo pożałowałem. Pamiętam, że jeszcze w domu zdjąłem na chybił trafił z półki upchaną głębiej i nie wiadomo od jak dawna porastającą kurzem książkę. Autorem był więzień, ale nie przeczytałem jej do końca, bo jakoś nie bardzo mnie pasjonowała, a poza tym postacie miały na ogół po trzy imiona, straszliwie długie i nie nadające się do zapamiętania, no i prawdę mówiąc, więzienne życie budziło we mnie jakąś niechęć: tak oto okazałem się niedoukiem na czas potrzeby. Z całości zostało mi tylko tyle, że ten więzień, autor książki, lepiej pamiętał pierwsze, czyli już dalsze od niego, dni niż późniejsze, czyli bliższe czasu pisania. Wtedy wydawało mi się to nieco wątpliwe, a nawet nieprawdziwe. Ale mam wrażenie, że jednak nie kłamał: ja też najlepiej pamiętam pierwszy dzień, rzeczywiście, jak pomyślę, znacznie dokładniej niż następne.

Powiedziałbym, że z początku czułem się właściwie gościem w tej niewoli – było to całkiem zrozumiałe i w gruncie rzeczy wynikało z tego, że my wszyscy, cały rodzaj ludzki, lubimy się łudzić. Podwórze, ten wypalony słońcem plac, wydawało się nieco pustynne, nigdzie ani śladu boiska, warzywnika, trawników czy kwiatów. Stał tu jedynie prosty, przypominający z wyglądu wielką szopę drewniany budynek, zapewne nasz dom. Wejść do środka, dowiedziałem się, można dopiero na czas nocnego spoczynku. Przed nim i za nim długi, bezkresny rząd podobnych szop, po lewej stronie dokładnie taki sam, w regularnych odstępach, z przodu, z tyłu, z boku. Za nim ta szeroka, olśniewająca szosa – albo taka sama szosa, bo po drodze z łaźni tożsamość dróg, placów i jednakowych budynków na tym ogromnym, płaskim terenie stała się już niezbyt jasna, przynajmniej dla mnie. Tam gdzie owa droga mogłaby się spotkać z poprzeczną, która biegła wśród szop, zamykał przejście bardzo ładny, wyglądający jak zabawka czerwono-biały szlaban. Po prawej stronie natomiast dobrze już znane ogrodzenie z drutu kolczastego, jak się zdumiony dowiedziałem, pod prądem, i rzeczywiście, dopiero wtedy zauważyłem na betonowych słupach liczne porcelanowe izolatory, jak w domu na słupach elektrycznych i telegraficznych. Uderzenie prądu, zapewniano, jest śmiertelne; nawiasem mówiąc, wystarczy tylko stanąć na miałkim piasku wąskiej ścieżki przy ogrodzeniu, aby z wieży wartowniczej (pokazali mi ją i to było to, co ze stacji wydało mi się myśliwską amboną) bez słowa, bez ostrzeżenia zastrzelili człowieka – powtarzali ze wszystkich stron, gorliwie i udając ważnych ci, którzy byli lepiej poinformowani. Wkrótce z wielkim brzękiem zjawili się też ochotnicy, uginający się pod ciężarem ceglastoczerwonych kotłów. Już przedtem mianowicie rozeszła się pogłoska, którą zaraz zaczęto omawiać i powtarzać na całym podwórzu: – Za chwilę dostaniemy gorącą zupę! – Nie ma co, ja też uznałem, że najwyższa pora, choć te wszystkie promienne twarze, ta wdzięczność, ta specyficzna, niemal dziecięca radość, z jaką przekazywano ową wieść, nieco mnie jednak zdziwiła: może dlatego wydało mi się, że odnosiła się nie tyle do zupy, co raczej przede wszystkim do samej dbałości o nas, nareszcie, po tylu pierwszych niespodziankach – przynajmniej takie miałem wrażenie. Było też prawdopodobne, że informacja pochodzi od tego mężczyzny, tego więźnia, który wydał nam się od razu przodownikiem, żeby nie powiedzieć: gospodarzem. On także, jak więzień z łaźni, nosił dopasowany pasiak, już całkiem niezwykłe w moich oczach włosy, na nich beret z grubego granatowego sukna, na nogach ładne, żółte półbuty, a czerwona opaska na ramieniu świadczyła o jego władzy i doszedłem do wniosku, że muszę uaktualnić pewną ideę, wpojoną mi jeszcze w domu, według której „nie strój czyni człowieka”. Miał też na piersi czerwony trójkąt – a to od razu mówiło wszystkim, że znalazł się tu nie z powodu krwi, lecz tylko swoich poglądów, jak się wkrótce dowiedziałem. Wobec nas, mimo że odrobinę sztywny i małomówny, był przyjacielski, chętnie tłumaczył wszystko, co trzeba, i w tym też nie widziałem wtedy nic osobliwego, przecież w końcu on jest tu dłużej, myślałem. Był wysoki, raczej chudy, o nieco zmiętej, zniszczonej, ale sympatycznej twarzy. Zauważyłem jeszcze, że często odchodzi na bok, i z oddali dostrzegłem też kilka razy jego zdziwione, nierozumiejące spojrzenie, a w kącikach ust uśmieszek, jakby kręcił głową, jakbyśmy go zaskoczyli, nie wiem dlaczego. Później powiedziano mi, że jest ze Słowacji. Kilku z nas znało ten język i ci często zbijali się wokół niego w niewielkie grupki.

Zupę nalewał sam, dziwaczną chochlą o długim trzonku, która miała raczej kształt lejka, dwaj inni ludzie, zapewne pomocnicy, rozdawali czerwone emaliowane miski i zniszczone łyżki – jedną na dwóch, jako że jest ich za mało, jak nas poinformowano; dlatego też, dodali, zaraz po jedzeniu musimy im wszystko zwrócić. Po jakimś czasie przyszła moja kolej. Zupę, miskę i łyżkę dostałem razem z Kaletnikiem – nie bardzo byłem z tego zadowolony, bo nigdy z nikim nie jadłem z jednego talerza i jedną łyżką, ale potrzeba, musiałem przyznać, może niekiedy zmuszać człowieka do różnych rzeczy. Najpierw on zjadł jedną łyżkę i natychmiast oddał mi miskę. Miał trochę dziwną minę. Spytałem go, jaka jest, a on powiedział, żebym sam spróbował. Ale wtedy już widziałem, że chłopaki dokoła spoglądają po sobie jedni w osłupieniu, inni pękając ze śmiechu. No więc spróbowałem. Doszedłem do wniosku, że jest, niestety, niejadalna. Zapytałem Kaletnika, co robimy, a on odparł, że jeśli o niego chodzi, mogę spokojnie wszystko wylać. Jednocześnie z tyłu rozległ się pogodny głos: – To jest tak zwana Dorgeműse – wyjaśnił. Ujrzałem krępego, trochę starszego mężczyznę, pod nosem bielszy ślad świętej pamięci wąsów, twarz – sama najlepsza wiedza. Stało wokół nas kilku ludzi z kwaśnymi minami, ściskając w rękach miski i łyżki, i on im powiedział, że brał udział w poprzedniej, pierwszej wojnie światowej, i to jako oficer. Miał wówczas dość okazji, opowiadał, żeby się zapoznać z tą zupą, mianowicie na froncie, wśród niemieckich żołnierzy, „którzy byli wtedy naszymi sojusznikami” – oznajmił. Uważa, że to nic innego, jak „suszone jarzyny”. Dla węgierskiego żołądka, dodał z jakimś wyrozumiałym, pobłażliwym uśmiechem, rzecz jasna, jest to niezwykłe. Stwierdził jednak, że do tego można, a nawet, jak sądzi, trzeba się przyzwyczaić, jako że ta zupa zawiera dużo „wartości odżywczych i witamin”, które, wyjaśnił, zapewnia sposób suszenia jarzyn, a także niemieckie doświadczenie w tym względzie. – Zresztą – zauważył z nowym uśmiechem – pierwsza zasada dobrego żołnierza to jeść wszystko, co dają dziś, bo nie wiadomo, czy jutro też dadzą – tak to powiedział, i potem naprawdę zjadł swoją porcję, spokojnie, równomiernie, bez jednego grymasu, aż do ostatniej kropli. Ja jednak moją wylałem pod ścianę baraku, tak samo jak niektórzy dorośli i chłopaki. Speszyłem się, bo z oddali poczułem wzrok naszego przodownika, i zaniepokoiło mnie, czy się nie pogniewał, ale wydawało mi się, że znów widzę na jego twarzy tylko ten dziwny, nieokreślony uśmiech. Odniosłem naczynie i otrzymałem w zamian grubą pajdę chleba, na nim zaś wyglądającą jak klocek do zabawy i mniej więcej tej samej wielkości białą masę w kształcie graniastosłupa; masło? – nie, margarynę, jak mówiono. To już zjadłem, choć nie widziałem jeszcze takiego chleba: w kształcie sześcianu, z wierzchu i w środku jakby z czarnego błota, z kawałkami słomy i trzeszczącymi w zębach ziarnami, ale był to chleb, a ja w końcu zgłodniałem po tej długiej drodze. Margarynę, z braku lepszego narzędzia, rozsmarowałem palcem, jak Robinson i jak to robili inni. Później rozejrzałem się za wodą, ale okazało się, ku mojemu zmartwieniu, że nie ma. No, rozzłościłem się, znów będzie nam się chciało pić, tak jak w pociągu.

Potem trzeba już było, wnikliwiej niż przedtem, zwrócić uwagę na zapach. Trudno byłoby mi go określić – słodkawy i jakby lepki, przemieszany ze znajomym już środkiem chemicznym, ale to wszystko razem wywoływało mdłości i już się obawiałem, czy nie zwymiotuję zjedzonego przed chwilą chleba. Bez trudu stwierdziłem: winowajcą był komin, na lewo od szosy, ale znacznie dalej. Od razu stwierdziliśmy, że jest to komin fabryczny, i ludzie dowiedzieli się od naszego więźnia, że mieści się tam fabryka wyrobów skórzanych, jak zresztą wielu przypuszczało. Rzeczywiście, przypomniałem sobie, że kiedy w niektóre niedziele wybieraliśmy się z ojcem do Ujpestu na mecze futbolowe i tramwaj przejeżdżał obok takiej fabryki, zawsze na tym odcinku musiałem zatykać nos. Zresztą – rozniosło się – my, na szczęście, nie będziemy pracowali w tej fabryce; jeśli wszystko dobrze pójdzie, jeśli nie wybuchnie tyfus, czerwonka czy inna zaraza, wkrótce, uspokojono nas, ruszymy dalej, w inne, przyjaźniejsze miejsce. Dlatego też nie nosimy wciąż jeszcze na pasiakach, a zwłaszcza na skórze numerów, jak nasz przywódca, „blokowy”, jak go nazywano. Te numery, nawiasem mówiąc, wielu widziało już na własne oczy: jasnozielonym atramentem – niosła się wieść – wypisuje się go na ręce, potem nakłuwa igłą i jest nie do zmycia, tatuaż, jak mówiono. Mniej więcej wtedy też doszło do moich uszu opowiadanie ochotnika, który przyniósł zupę. Oni też widzieli w kuchni numery na rękach ludzi, którzy byli tu już dłużej. Powtarzano zwłaszcza, szukano sensu w odpowiedzi, jakiej jeden z więźniów udzielił któremuś z nas na pytanie: co to jest? Himmlische Telephonnummer, to znaczy numer telefonu do nieba, miał podobno powiedzieć ten więzień. Widziałem, że ta sprawa intryguje nas wszystkich, i choć nie bardzo mogłem się połapać, sam też byłem zdziwiony tymi słowami. W każdym razie wtedy ludzie zaczęli się kręcić koło blokowego i jego dwóch pomocników, przychodzili i odchodzili, wypytywali ich, zasypywali pytaniami, informacje zaś spiesznie wymieniali między sobą. Na przykład: – Czy są tu epidemie? – Są – padła odpowiedź. – Co się dzieje z chorymi? – Umierają. – A z ciałami? – Pali się je – odpowiedział. Prawdę mówiąc, z wolna okazało się, a ja nie bardzo wiedziałem, jak doszło do tego tematu, że ten komin naprzeciwko to tak naprawdę wcale nie fabryka, tylko „krematorium”, to znaczy piec do spalania, jak nam wyjaśniono znaczenie tego słowa. Przyjrzałem mu się więc lepiej: był przysadzisty, kanciasty, z szerokim wylotem, jakby ze strąconym zwieńczeniem. Muszę powiedzieć, że poza lękliwym szacunkiem, no i poza zapachem, oczywiście, który nas oblepiał niczym jakaś gęsta maź, bagno – nic innego nie czułem. Ale w oddali z nowym zdziwieniem odkryliśmy następny komin, potem jeszcze jeden i już na skraju błyszczącego nieba taki sam, z których dwa podobnie do naszego pluły dymem, i może mieli rację ci spośród nas, którzy zaczęli również podejrzewać chmurę dymu bijącą zza dalekiego, rachitycznego zagajnika, uważam, że całkiem słusznie wpadło im to na myśl: aż taka ta zaraza, że jest tu tylu zmarłych?

Muszę powiedzieć, że zanim zapadł wieczór pierwszego dnia, już prawie wszystko stało się dla mnie z grubsza jasne. Prawda, byliśmy w tym czasie także w baraku z klozetami – pomieszczeniu, które składało się z trzech jakby podestów biegnących przez całą jego długość i w każdym z nich były po dwa, to znaczy razem sześć rzędów otworów – można było na nich usiąść albo do nich celować, jak komu pasowało. Zbyt dużo czasu w każdym razie nie mieliśmy, bo wkrótce zjawił się jakiś wściekły więzień, tym razem z czarną opaską i ciężką maczugą w ręce, i każdy musiał wyjść, jak stał. Wałęsało się tam jeszcze kilku innych, starych, ale zwyczajnych więźniów: ci byli już łagodniejsi i skłonni do udzielania wyjaśnień. W jedną i drugą stronę szliśmy znośną drogą, prowadzeni przez blokowego, i ta droga biegła wzdłuż interesującego miejsca: za drutami zwykłe szopy, wśród nich dziwne kobiety (od jednej z nich natychmiast odwróciłem wzrok, bo spod jej rozpiętej bluzki zwisło coś, do czego kurczowo przypadło łyse niemowlę o błyszczącej w słońcu czaszce) i jeszcze dziwniejsi mężczyźni, na ogół wprawdzie wychudzeni, ale jednak ubrani jak w wolnym życiu, że tak powiem. W drodze powrotnej już wiedziałem: to był obóz dla Cyganów. Nawet się trochę zdziwiłem – w domu mniej więcej wszyscy, także ja sam, myśleliśmy o Cyganach z rezerwą, oczywiście, ale dotychczas nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby i oni byli przestępcami. Właśnie wtedy na teren ich obozu zajechał wóz, który ciągnęły mniejsze dzieci z uprzężą na ramionach jak koniki pony, obok nich kroczył mężczyzna z wielkimi wąsami i batem w ręku. Ładunek przykryty był derkami, ale przez szpary, przez dziurawe szmaty widać było z całą pewnością chleb, bochenki białego chleba; z tego wywnioskowałem, że jednak tamci znajdują się stopień wyżej od nas. Z tego spaceru został mi w pamięci jeszcze jeden widok: w przeciwnym kierunku, szosą, szedł jakiś biało ubrany człowiek, w białych spodniach z czerwonymi lampasami, w wielkim czarnym kapeluszu z szerokim rondem, jakie na obrazach nosili średniowieczni malarze, i z grubą, pańską laską w dłoni; rozglądał się cały czas na prawo i lewo i bardzo trudno było mi uwierzyć, że jak twierdzono, ten dostojnik był tylko więźniem, tak jak my.

Mógłbym przysiąc: z nikim obcym podczas tej drogi nie rozmawiałem. A jednak to od tego czasu datują się moje dokładniejsze wiadomości. Tam naprzeciwko palą się w tej chwili nasi współtowarzysze z pociągu, wszyscy ci, którzy wprosili się na samochód, dalej ci, którzy ze względu na wiek lub inne przyczyny okazali się według lekarza nieprzydatni do pracy, oraz dzieciaki, a wraz z nimi obecne lub przyszłe matki, po których już to widać. Ze stacji oni też pojechali do kąpieli. Im też powiedziano o wieszakach, o numerach, o tym, jak się mają zachowywać w łaźni, tak jak nam. Tam również byli fryzjerzy, jak mówiono, i też dostali mydło do rąk. Potem weszli do łaźni, gdzie są takie same rury i prysznice: tyle że puszczają z nich na ludzi nie wodę, lecz gaz. Wszystko to dotarło do mojej świadomości niejednocześnie, raczej po trosze, wciąż uzupełniając się o nowe szczegóły, przecząc jednym, potwierdzając inne. Tymczasem, jak słyszałem, są dla nich aż do końca bardzo uprzejmi, otacza ich troska i serdeczność, dzieci bawią się piłką, śpiewają, a to miejsce, gdzie się ich dusi, jest bardzo ładne, położone wśród trawników, drzew i klombów: już choćby dlatego to wszystko robiło na mnie wrażenie jakiegoś żartu, sztubackiego psikusa. Przyczyniła się jeszcze do tego wrażenia myśl, jak sprytnie na przykład udało się im mnie przebrać, wystarczył pomysł z wieszakiem i numerem, albo jak tych, którzy mieli jeszcze jakąś własność, straszyli rentgenem, co w końcu zostało tylko pustym słowem. Rzecz jasna, rozumiałem, że to nie jest tylko żart, przecież o rezultacie, że się tak wyrażę, mogłem się przekonać na własne oczy, a zwłaszcza przekonał się o nim mój buntujący się żołądek; ale takie miałem wrażenie i w gruncie rzeczy – tak sobie to przynajmniej wyobrażałem – tamto też nie mogło się odbywać zupełnie inaczej. W końcu w tej sprawie też się spotkali i całkiem prawdopodobne, że też mówili szeptem, pochylając ku sobie głowy, oczywiście nie sztubacy, lecz dorośli, dojrzali ludzie, może, a nawet na pewno panowie, godnie ubrani, z cygarami, orderami, może sami dowódcy, którym w tej chwili nie wolno było przeszkadzać – tak sobie to wyobrażałem. Potem jeden z nich wpadł na pomysł z gazem, inny zaraz wyskoczył z łaźnią, trzeci z mydłem, czwarty znów dodał do tego kwiaty i tak dalej. Niektóre pomysły omawiali pewnie dłużej, zmieniali je, podczas gdy inne od razu zyskiwały ich aprobatę, wtedy zrywając się z miejsc (nie wiem dlaczego, ale się przy tym upierałem: zrywali się), uderzali się nawzajem w dłonie – wszystko to było bardzo dobrze pomyślane, przynajmniej według mnie. Plan dowódców dzięki wielu gorliwym rękom i po wielkiej krzątaninie został urzeczywistniony i odniósł niewątpliwy sukces. Tak na pewno skończyła posłuszna synowi stara kobieta ze stacji, chłopczyk w białych bucikach i jego jasnowłosa mamusia, postawna pani, starszy pan w czarnym kapeluszu czy nerwowo chory, który stanął przed lekarzem. Pomyślałem też o Ekspercie: musiał się pewnie biedak bardzo zdziwić. Rozi powiedział z żalem, potrząsając głową: – Biedny Moskovics – i wszyscy byliśmy tego samego zdania. Jedwabny Chłopiec zaś wykrzyknął: – Jezus Maria! – Jak mianowicie udało nam się od niego dowiedzieć, podejrzenia chłopaków były uzasadnione: między nim a dziewczyną z cegielni naprawdę „wszystko się stało”.

I teraz myślał o widocznych z czasem konsekwencjach. Przyznaliśmy, że ma prawo się martwić, choć na jego twarzy poza zmartwieniem malowało się jakby jeszcze jakieś trudniejsze do sprecyzowania uczucie i chłopaki też patrzyli na niego w tej chwili raczej z szacunkiem, czego ani trochę nie było mi trudno zrozumieć, oczywiście. Do myślenia dała mi tego dnia także inna sprawa, jak się mianowicie dowiedziałem, to miejsce, ta instytucja istnieje już od lat, stoi tu, funkcjonuje, dzień w dzień tak samo – i choć wiedziałem, że w tej myśli może być sporo przesady, ale jednak – jakby czekało specjalnie na mnie. W każdym razie, jak opowiadano ze specyficznym, rzekłbym, lękliwym uznaniem, nasz blokowy żyje tu już cztery lata. Wówczas przyszło mi na myśl, że rok, w którym go tu przywieźli, i dla mnie był bardzo ważny, ponieważ akurat wtedy zapisałem się do gimnazjum. Bardzo żywo pozostała mi w pamięci uroczystość inauguracji roku szkolnego, byłem w granatowym, szamerowanym węgierskim stroju. Zapamiętałem też słowa dyrektora – był to poważny człowiek, o wyglądzie, jak go teraz widzę, przywódcy, surowy, w binoklach i z pięknymi, siwymi wąsami. Na zakończenie, jak sobie przypominam, powołał się na starożytnego filozofa: – Non scholae, sed vitae discimus – „uczymy się nie dla szkoły, lecz dla życia”, zacytował jego słowa. No więc pomyślałem, że stosując się do tych słów, powinienem był się uczyć wyłącznie o Auschwitz-Birkenau. Należało mi wszystko wyjaśnić, szczerze, uczciwie, dorzecznie. A ja przez cztery lata nie słyszałem w szkole na ten temat ani słowa. Ale, rzecz jasna, byłoby to krępujące i nie miałoby nic wspólnego z wykształceniem. Tak więc poniosłem stratę, bo dopiero tu musiałem zmądrzeć, dowiedzieć się, że jesteśmy w Konzentrationslager, w obozie koncentracyjnym. Ale nawet i te nie są jednakowe, jak mi wyjaśniono. Tu jest na przykład, uświadomiono mnie, Vernicktungslager, to znaczy obóz zagłady. Całkiem inaczej natomiast – dodawano natychmiast – jest w Arbeitslager, czyli obozie pracy: tam żyje się lekko, stosunki i wyżywienie są, jak wieść niosła, nieporównywalne i to jest oczywiste, w końcu o co innego tam chodzi. No więc my też mamy się przenieść do takiego obozu, jeśli nie przeszkodzi nam w tym nic z tych rzeczy, które, przyznawano, w Oświęcimiu zawsze mogą się zdarzyć. W żadnym wypadku nie należy zgłaszać się do lekarza, kontynuowano uświadamianie. Obóz dla chorych jest, nawiasem mówiąc, tam, tuż pod jednym z kominów, który wtajemniczeni nazywali między sobą krótko „dwójką”. Niebezpieczeństwo kryje się w wodzie, w nieprzegotowanej wodzie, na przykład w takiej, jaką sam piłem po drodze ze stacji do łaźni – ale w końcu skąd mogłem wiedzieć. Ani słowa, była tam wprawdzie tablica, nie przeczę, no ale chyba żołnierze też powinni nam byli zwrócić uwagę, tak mi się wydawało. Ale – przyszło mi na myśl – przecież dobrze się czuję i dotychczas nie słyszałem też, żeby któryś z chłopaków się skarżył.

Później tego dnia zaznajomiłem się z innymi informacjami, widokami, zwyczajami. Ogólnie mogę powiedzieć, że po południu mówiło się już więcej o naszych widokach na przyszłość, możliwościach i nadziejach niż o sterczącym tu kominie. Chwilami jakby go wcale nie było, nie zwracaliśmy na niego uwagi; ludzie mówili, że wszystko zależy od kierunku wiatru. Tego dnia widziałem też po raz pierwszy kobiety. Pokazywali je gromadzący się w podnieceniu przy drutach ludzie: naprawdę tam były, choć z daleka, z drugiej strony dzielącego nas pasa gliniastej ziemi, trudno je było zobaczyć, a co dopiero rozpoznać w nich kobiety. Trochę się ich nawet przestraszyłem i zauważyłem też, że wszyscy w pobliżu mnie po pierwszej radości, podnieceniu odkryciem, jakoś bardzo przycichli. Tylko gdzieś z bliska uderzyła mnie uwaga, wypowiedziana głuchym i lekko drżącym głosem: – Łyse. – I w tej wielkiej ciszy po raz pierwszy doleciała mnie z podmuchami lekkiego, letniego wiatru cieniutka, piskliwa i ledwie dosłyszalna, ale bez najmniejszej wątpliwości pokojowa, wesoła muzyka, która w połączeniu z tym widokiem jakoś nas, mnie także, zadziwiła. Najpierw stałem dalej, wtedy jeszcze nie wiedząc, na co czekam, w jednej z ostatnich dziesiątek przed naszym barakiem – zresztą tak samo jak przed wszystkimi innymi barakami wyczekiwali wszyscy inni więźniowie: z boku, z przodu i z tyłu, i gdziekolwiek spojrzeć – i po raz pierwszy zdjąłem, jak mi kazano, czapkę z głowy, podczas gdy szosą wolnym, bezgłośnym ślizgiem w miękkim mroczniejącym powietrzu zbliżały się na rowerach trzy żołnierskie sylwetki; to był w jakimś sensie piękny, musiałem przyznać, surowy widok. Wtedy też przyszło mi na myśl: no proszę, jak dawno już właściwie nie widziałem żołnierzy. Tyle że się zdziwiłem, bo w tych ludziach, którzy tak sztywno, tak lodowato i jakby z nieosiągalnej wysokości wysłuchali – jeden notując coś w podłużnym notesie – z tamtej strony szlabanu tego, co stojąc po tej stronie, powiedział im nasz blokowy (on też trzymając czapkę w ręce), bo w tych niemal złowróżbnych władcach, którzy bez jednego słowa, dźwięku, skinienia głową pomknęli już dalej pustą szosą, bardzo trudno było rozpoznać grzecznych i pogodnych żołnierzy, którzy dziś rano przyjęli nasz pociąg. Jednocześnie dobiegł mnie cichy szept; po mojej prawej stronie ujrzałem wysunięty profil i łuk wypukłej klatki piersiowej. To był dawny oficer. Szepnął, niemal nie poruszając wargami: – Wieczorna kontrola stanu osobowego – lekko kiwając głową, z uśmiechem, z miną mędrca, dla którego wszystko tu odbywa się w sposób zrozumiały, doskonale przejrzysty i jakby niemal zgodny z jego wolą. I wtedy po raz pierwszy zwróciłem uwagę – bo wciąż stojących zastał nas zmrok – na barwę tutejszego nieba, a także na coś osobliwego: sztuczne ognie, prawdziwy fajerwerk iskier i płomieni na jego całej lewej połowie. Ludzie wokół mnie szeptali, mruczeli, powtarzali: – Krematoria!… – ale już raczej z podziwem należnym zjawiskom natury. Później: aűtreten, i jakbym trochę zgłodniał, ale dowiedziałem się, że na kolację był chleb, a ten cały zjadłem już rano. Natomiast jeśli chodzi o barak, o „blok”, to okazało się, że jest to całkowicie puste, nieumeblowane, nawet bez lampy pomieszczenie o cementowej podłodze, gdzie sprawa nocnego spoczynku mogła być rozwiązana tylko tak samo jak w żandarmskiej stajni – oparłem plecy o golenie jakiegoś siedzącego za mną chłopaka, o moje zaś opierał się ten, który siedział przede mną; ponieważ jednak liczne przeżycia, doświadczenia i wrażenia sprawiły, że byłem już zmęczony i śpiący, szybko pogrążyłem się we śnie.

Z następnych dni – podobnie jak z tych, które spędziłem w cegielni – zostało mi mniej szczegółów, może tylko raczej ich charakter, jakieś, powiedziałbym, ogólne wrażenie. Jednak trudno byłoby mi je określić. W tych dniach też były wciąż nowe informacje, obrazy i doświadczenia. Raz czy dwa przejęło mnie chłodem to szczególne, obce uczucie, którego doznałem po raz pierwszy na widok kobiet, raz czy dwa zdarzyło mi się znaleźć w kręgu gapiących się na siebie ludzi o osłupiałych, wyciągniętych twarzach, którzy bezustannie zadawali sobie nawzajem pytanie: – I co wy na to? I co wy na to? – Odpowiedź była albo żadna, albo jedna: – Potworne. – Ale to nie jest to słowo, to nie jest dokładnie to wrażenie, oczywiście, z mojego punktu widzenia, którym naprawdę mógłbym określić Oświęcim. Wśród wieluset mieszkańców naszego bloku, jak się okazało, był też Pechowiec. Wyglądał nieco dziwnie, bo pasiak wręcz na nim wisiał, a zbyt obszerna czapka wciąż opadała mu na czoło. – I co wy na to? – wypytywał. – I co wy na to? – ale, rzecz jasna, niewiele mieliśmy mu do powiedzenia. Z jego urywanych, mętnych wypowiedzi nie bardzo mogłem się połapać, o co mu chodzi. Nie wolno myśleć, to znaczy o czymś jednak można, a nawet trzeba myśleć bez przerwy: o tych, których „zostawił w domu” i dla których „musi być silny”, ponieważ oni na niego czekają: o żonie i dwójce małych dzieci – tyle mniej więcej zrozumiałem. W gruncie rzeczy największy problem stanowiła dla mnie, tak samo jak w komorze celnej, w pociągu czy cegielni, długość dni. Zaczynały się bardzo wcześnie, tuż po wschodzie słońca w środku lata. Wtedy dowiedziałem się, jak zimne są w Oświęcimiu poranki; kucaliśmy z chłopakami przy ścianie baraku od strony drutów, przytuleni do siebie, grzejąc się nawzajem, akurat naprzeciwko stojącego jeszcze ukośnie czerwonego słońca. Za to parę godzin później szukaliśmy już raczej cienia. W każdym razie tu też płynął czas, tu też był z nami Kaletnik i padały dowcipy, tu też były, jeśli nawet nie hacele, to kamyki, które regularnie wygrywał od nas Jedwabny Chłopiec, i tu też Rozi proponował: – A teraz zaśpiewajmy po japońsku… – Ponadto dwie wycieczki dziennie do klozetu, rano także do mycia (podobne pomieszczenie, tylko zamiast podestów były tam przez całą długość trzy rzędy cynkowanych koryt i żelazna rura, z której małych, gęsto rozmieszczonych dziurek sączyła się woda), jedzenie, wieczorem apel, no i, oczywiście, informacje – to było to, czym musiałem się zadowolić, porządek dnia. Do tego dołączały się różne przeżycia: Blocksperre, „zamknięcie bloku”, drugiego wieczoru – wtedy po raz pierwszy widziałem, że nasz blokowy się zniecierpliwił, powiedziałbym nawet, że był rozdrażniony – i napływające z oddali dźwięki, cała kakofonia dźwięków; jeśli się nie myliliśmy, można było w dusznej ciemności baraku rozróżnić krzyki, szczekanie psów i huk wystrzałów; albo widoczna przez druty kolumna, powracających z pracy, i musiałem uwierzyć w to, co twierdzili ludzie dookoła, bo i mnie się tak wydawało, że na skleconych prowizorycznie wózkach, które ciągnęli idący z tyłu, niewątpliwie leżą trupy. Wszystko to zaprzątało jakiś czas moją wyobraźnię, oczywiście. Z drugiej jednak strony, twierdzę, nie starczało tego na wypełnienie całego bezczynnego dnia. I wtedy zrozumiałem: w Oświęcimiu też można, jak widać, się nudzić – zakładając, że człowiek jest w uprzywilejowanej sytuacji. Wyczekiwaliśmy, jak dobrze pomyślę, właściwie na to, żeby nic się nie działo. Nuda razem z tym osobliwym wyczekiwaniem: sądzę, że to jest mniej więcej to wrażenie, tak, ono oznacza naprawdę Oświęcim – oczywiście dla mnie.

Muszę wyznać coś jeszcze: na drugi dzień zjadłem zupę, a trzeciego już nawet na nią czekałem. W ogóle rozkład posiłków był w Oświęcimiu dość dziwny. Z samego rana przywożono jakąś ciecz, którą nazywano kawą. Obiad, to jest zupa, zjawiał się zaskakująco wcześnie, gdzieś koło dziewiątej. Potem natomiast nie działo się w tym względzie nic, aż do zmierzchu, kiedy tuż przed apelem rozdawano chleb i margarynę. W taki to sposób już trzeciego dnia zawarłem bliższą znajomość z drażniącym uczuciem głodu, a skarżyły się na to wszystkie chłopaki. Tylko Palacz zauważył, że głód to dla niego nie nowina i że jemu raczej brak papierosów – a powiedział to w swój zwykły lakoniczny sposób i z wyrazem niemal satysfakcji na twarzy, co było w tej chwili odrobinę drażniące, i chłopaki, jak sądzę, dlatego tak szybko kazali mu się zamknąć.

Jakkolwiek może się to wydawać dziwne, kiedy później policzyłem, okazało się, że spędziłem w Oświęcimiu tylko trzy pełne dni. Czwartego wieczoru siedziałem znów w pociągu, w jednym z już znanych mi bydlęcych wagonów. Cel, jak się dowiedzieliśmy: Buchenwald, i choć byłem już trochę ostrożniejszy, jeśli chodzi o tak obiecujące nazwy, to jednak chyba nie mogłem się mylić co do tego wyrazu życzliwości, powiedziałbym, ciepła, jakiejś subtelności, jakiegoś rozmarzenia, jakiejś zawiści na twarzach więźniów, którzy nas żegnali. Widziałem, że jest wśród nich dużo starych, wszystkowiedzących więźniów, a także funkcyjnych, o czym świadczyły opaski, czapki i buty. To oni załatwiali wszystko przy pociągu, żołnierzy natomiast widziałem tylko paru, nieco dalej, na skraju rampy, samych szeregowców, i nic w tym cichym miejscu, w łagodnych barwach spokojnego wieczoru, nie przypominało – chyba najwyżej rozmiary – tej ruchliwej, rozgrzanej podnieceniem, słońcem, ruchem, głosami i ożywieniem, wibrującej i pulsującej w każdym punkcie stacji, na której niegdyś, to znaczy dokładnie trzy i pół dnia temu, wysiadłem.

Jeszcze mniej mogę tym razem powiedzieć o podróży: wszystko odbywało się w zwykły sposób. Teraz było nas nie sześćdziesięciu, tylko osiemdziesięciu, ale nie mieliśmy paczek, no i nie musieliśmy przejmować się kobietami. Tu też było wiadro, tu też było gorąco i tu też chciało nam się pić, ale byliśmy za to mniej narażeni na pokusy, to znaczy, jeśli chodzi o jedzenie: porcję – większą niż zwykle pajdę chleba z podwójnym kawałkiem margaryny i kawałkiem czegoś, co z wyglądu przypominało domowy serdelek, tak zwanego wurstu, rozdawano przy pociągu i tam od razu wszystko zjadłem, po pierwsze dlatego, że byłem głodny, po drugie, że w pociągu nie bardzo było gdzie to położyć, a przede wszystkim dlatego, że nam nie powiedziano, iż droga i tym razem potrwa trzy dni.

Do Buchenwaldu także zajechaliśmy rankiem, słonecznym, ale chłodniejszym z powodu chmur i podmuchów wiatru. Tutejsza stacja, przynajmniej po oświęcimskiej, sprawiała wrażenie przyjaznego, prowincjonalnego przystanku. Natomiast przyjęcie było mniej przyjazne: tu drzwi odciągnęli nie więźniowie, tylko żołnierze, i nawet – przyszło mi na myśl – była to właściwie pierwsza prawdziwa, powiedziałbym, otwarta okazja tak bliskiego, tak ścisłego kontaktu z nimi. Patrzyłem, jak szybko wszystko się dzieje, z jak przepisową dokładnością. Kilka krótkich rozkazów: Alle raus!, Los!, Fűnferreiben!, Bewegt auch!, kilka klaśnięć, kilka trzaśnięć, ruch nogi w bucie z cholewą, jakiś cios kolbą, kilka zdławionych okrzyków – i już się uformowała, już posuwała się naprzód, jakby ją ciągnięto na sznurku, nasza kolumna, do której na końcu peronu, zawsze z tym samym półobrotem, dołączało z obu stron po dwóch żołnierzy; zwróciłem uwagę, że przy każdej piątej piątce, to znaczy przy każdych dwudziestu pięciu ludziach w pasiakach, szło ich po dwóch, w odległości mniej więcej metra, nie spuszczając nas ani na moment z oka, ale teraz już w milczeniu i tylko krokiem wyznaczając kierunek i tempo, jakby utrzymując w stałym ruchu tę całą nieustannie poruszającą się i falującą kolumnę, podobną trochę do gąsienicy, którą w dzieciństwie zapędzaliśmy za pomocą kawałka papieru do pudełka od zapałek; to wszystko trochę mnie oszołomiło i w pewnym sensie zachwyciło. Musiałem się nawet trochę uśmiechnąć, ponieważ nagle sobie przypomniałem, jak niedbale, powiedziałbym, wstydliwie, konwojowali nas węgierscy policjanci tamtego dnia w drodze na żandarmerię. I nawet wszelka przesada żandarmów była tylko hałaśliwym zgrywaniem się na ważniaków w porównaniu z tą milczącą, doskonale dopracowaną w każdym szczególe precyzją. I choć dobrze widziałem ich twarze, oczy czy kolor włosów, takie czy inne rysy, a nawet wady, powiedzmy, wypryski na skórze, jakoś nie umiałem się tego uchwycić, jakoś musiałem jednak zwątpić: czy naprawdę po obu stronach naszej kolumny kroczą nam podobni, czy istotnie są stworzeni z tej samej ludzkiej gliny? Ale przyszło mi na myśl, że mój tok rozumowania może być błędny, przecież ja nie jestem taki jak oni, oczywiście.

Ale i tak zaobserwowałem, że stopniowo wspinamy się po coraz łagodniejszym stoku, znów znakomitą, ale nie prostą jak w Oświęcimiu, tylko wijącą się drogą. W okolicy widziałem dużo zieleni, ładne budynki, w głębi kryjące się wśród drzew wille, parki, ogrody – cała okolica, jej rozmiary, wszystkie proporcje wydawały się umiarkowane, śmiem powiedzieć, przyjazne, przynajmniej dla oka nawykłego do Oświęcimia. Na prawym skraju szosy zrobił mi niespodziankę mały ogród zoologiczny: mieszkały w nim sarenki i inne zwierzęta, wśród nich wyliniały niedźwiedź brunatny – bardzo podniecony dźwiękiem naszych kroków, natychmiast przybrał proszącą pozę i zademonstrował nam ze swojej klatki parę zabawnych gestów, ale tym razem jego starania były, rzecz jasna, daremne. Potem minęliśmy wielki pomnik; stał w trawie, na łączce wcinającej się klinem między dwie nitki szosy, która się w tym miejscu rozgałęziała. Biały cokół i wykuta w tym samym białym, miękkim, ziarnistym i matowym kamieniu rzeźba wydawały mi się nieco prymitywne i jakby niestarannie wykonane. Po paskach wyżłobionych w odzieniu mężczyzny, jego łysej głowie, ale głównie po tym, co robił, od razu można było rozpoznać, że przedstawia więźnia. Pochylona w przód głowa, uniesiona wysoko w tył noga miały oznaczać bieg, a dwie splecione ręce spazmatycznym ruchem podtrzymywały od spodu, przyciskając go do brzucha, niesłychanej wielkości kamień w kształcie sześcianu. W pierwszej chwili patrzyłem na pomnik bez żadnego podniecenia, w taki sposób jak na dzieło sztuki, jak nas uczono w szkole, dopiero potem przyszło mi na myśl, że rzeźba na pewno ma jakiś sens i gdy się zastanowić, nie wróży nic dobrego na przyszłość. Ale już ujrzałem gęste druty, potem otwierającą się między dwoma masywnymi kamiennymi słupami ozdobną żelazną bramę, a nad nią oszklone coś, co przypominało trochę mostek kapitański na okręcie; zaraz później przeszedłem tę bramę: przybyłem do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie.

Buchenwald leży w górzystej okolicy, na szczycie wzniesienia. Powietrze jest tu czyste, a urozmaicona okolica, ciągnące się dokoła lasy i czerwone dachy wiejskich domów w dolinach wprawiają w zachwyt. Łaźnia znajduje się po lewej. Więźniowie są w większości przyjacielscy, choć jakoś inaczej niż w Oświęcimiu. Po przybyciu tu także czeka na człowieka kąpiel, fryzjerzy, płyn dezynfekcyjny i przebieranie. Nawiasem mówiąc, rekwizyty szatni są dokładnie takie same jak w Oświęcimiu. Tyle że woda jest tu cieplejsza, fryzjerzy wykonują swoją pracę delikatniej, a człowiek w magazynie odzieży, choćby tylko przelotnym spojrzeniem, stara się jednak zdjąć z ciebie miarę. Potem dostajesz się na korytarz, przed okno z odsuwaną szybą i pytają cię, czy nie masz przypadkiem złotych zębów. Wreszcie twój rodak, który mieszka tu od dawna i ma nawet włosy, zapisuje twoje nazwisko w wielkiej księdze i daje ci żółty płócienny trójkąt oraz szeroką szmatkę. Pośrodku trójkąta, na znak, że w końcu jesteś Węgrem, widnieje duża litera „U”, a ze szmatki możesz odczytać swój wydrukowany numer, na przykład mój: 64 921. Należy, dowiedziałem się, jak najszybciej nauczyć się wymawiać ten numer wyraźnie i zrozumiale także po niemiecku, dzieląc go na sylaby w taki oto sposób: – Vier-und-sechzig, neun, ein-und-zwanzig – bo tak ma zawsze brzmieć moja odpowiedź w przypadku, gdyby mnie zapytano, kim jestem. Ale tego numeru nie wpisują ci tu pod skórę i kiedy jeszcze na początku, bojąc się tego, wypytujesz ludzi w okolicach łaźni, stary więzień, wysoko unosząc ręce i wbijając wzrok w sufit, zaprzecza: – Aber Mensch, um Gotteswillen! Wir sind doch ja hier nicht in Auschwitz! – mówi. Niezależnie od tego zarówno trójkąt, jak i numer muszą się do wieczora znaleźć na przodzie kurtki, i to przy pomocy wyłącznych posiadaczy igieł i nici: krawców; gdybyś nie miał ochoty wyczekiwać w kolejce do wieczora, możesz ich zachęcić do pracy częścią swojej porcji chleba lub margaryny, ale i bez tego chętnie szyją, przecież to w końcu ich obowiązek, jak mówią. W Buchenwaldzie jest chłodniej niż w Oświęcimiu, dni mają szarą barwę i często kropi deszcz. Ale w Buchenwaldzie zdarza się, że już na śniadanie robią człowiekowi niespodziankę w postaci zupy z zasmażką; tu także nauczyłem się, że porcja chleba to normalnie jedna trzecia, a w niektóre dni nawet pół bochenka, a nie jak w Oświęcimiu normalnie ćwierć, a w niektóre dni jedna piąta, że obiadowa zupa jest gęsta, pływają w niej strzępki mięsa, a jak kto ma szczęście, może mu się trafić nawet cały kawałek, i tu również zapoznałem się z pojęciem Zulage; to w postaci kawałka wurstu albo łyżki marmolady możesz otrzymać obok zwyczajowej margaryny – słowa Zulage to używa obecny przy rozdzielaniu posiłków i w takich chwilach bardzo zadowolony oficer. W Buchenwaldzie mieszkaliśmy w namiotach, w Zeltlager, Lagrze Namiotowym, lub inaczej w Kleinlager, małym lagrze – spaliśmy na słomie i jeśli nawet wszyscy razem i było nam trochę ciasno, to przecież poziomo; a w drutach na końcu obozu nie ma prądu, ale tego, kto zechciałby nocą wyjść z namiotu, rozszarpią wilczury, ostrzeżono, i nie próbuj wątpić w powagę tego ostrzeżenia, jeśli ci nawet w pierwszej chwili dziwi. Natomiast przy drugich drutach, skąd zaczynają się mnożyć biegnące w górę, w bok i na wszystkie strony brukowane kocimi łbami ulice właściwego obozu, schludne zielone baraki i piętrowe kamienne domki, każdego wieczoru odbywa się handel, można tu kupić od starych miejscowych więźniów łyżki, noże, menażki, a nawet odzież; któryś z nich proponował mi sweter za jedyne pół bochenka, pokazywał, gestykulował, tłumaczył – ale jednak nie kupiłem, ponieważ latem niepotrzebny mi sweter, a uważałem, że do zimy jeszcze daleko. Wtedy również zobaczyłem, w ilu też kolorach noszą ludzie trójkąty i ile na nich różnych liter, i w końcu już nie całkiem mogłem się połapać, kto ma gdzie ojczyznę. Ale i tu w pobliżu słyszałem wiele węgierskich słów o prowincjonalnym akcencie, a także niejednokrotnie dochodził mnie dziwny język, z którym zetknąłem się po raz pierwszy w Oświęcimiu, kiedy ci dziwni więźniowie weszli do naszego pociągu. W Buchenwaldzie dla mieszkańców Zeltlager nie ma apelu, umywalnia znajduje się pod gołym niebem, dokładniej w cieniu rozłożystych drzew: ma taką samą konstrukcję jak oświęcimska, ale koryta są z kamienia, a najważniejsze, że z otworków w rurach przez cały dzień płynie, tryska lub przynajmniej sączy się woda, i tu po raz pierwszy od chwili, kiedy znalazłem się w cegielni, zdarzył mi się ten cud, że mogłem pić, kiedy mi się chciało, a nawet po prostu dla fantazji. W Buchenwaldzie też jest krematorium, oczywiście, ale tylko jedno, i nie jest ono celem, istotą, sensem obozu, lecz, śmiem twierdzić, pali się w nich jedynie zwłoki tych więźniów, którzy umierają w obozie, w normalnych warunkach życia obozowego, że tak powiem. W Buchenwaldzie – informacja, która do mnie dotarła, pochodziła od dawnych więźniów – najbardziej należy się wystrzegać kamieniołomu, choć, dodawano, już się go prawie nie eksploatuje, nie tak jak dawniej, za ich czasów. Obóz, dowiedziałem się, funkcjonuje od siedmiu lat, trafiają się tu jednak także więźniowie z jeszcze starszych obozów, z których zapamiętałem tylko kilka nazw: jakieś Dachau, Oranienburg i Sachsenhausen; wtedy też zrozumiałem ten pobłażliwy uśmiech na nasz widok na twarzach dobrze ubranych, stojących za drutami funkcyjnych, na których piersiach widziałem numery zaczynające się od dziesięciu czy dwudziestu tysięcy, a niekiedy cztero lub nawet trzycyfrowe. W pobliżu naszego obozu, jak się dowiedziałem, znajduje się ważne dla kultury miasto Weimar, o którym uczyłem się w domu, oczywiście: tu żył i tworzył swoje dzieła między innymi także i ten człowiek, którego wiersz zaczynający się od słów Wer reitet so spat durch Nacht und Wind? [3] znam na pamięć i który, jak mówiono, własnoręcznie zasadził drzewo – to drzewo, już teraz postarzałe i rozrośnięte, opatrzone tablicą pamiątkową i ogrodzone przez nas, więźniów, znajduje się gdzieś na terenie obozu. Kiedy to wszystko razem poskładałem, ani trochę nie było mi trudno zrozumieć tych twarzy ze stacji w Birkenau: mogę powiedzieć, że ja też szybko polubiłem Buchenwald.

Zeitz, a dokładniej obóz koncentracyjny nazwany od tej miejscowości, leży o noc drogi pociągiem towarowym, potem jeszcze w eskorcie żołnierzy dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut marszu gościńcem wśród starannie uprawionych pól – co widziałem na własne oczy. Miało to już być ostateczne miejsce osadzenia, przynajmniej dla nas, zapewniano, to znaczy dla tych, których nazwiska w porządku alfabetycznym są przed literą „M”; celem dla reszty natomiast jest obóz koncentracyjny w znajomo brzmiącym z historii Magdeburgu – poinformowano nas o tym jeszcze w Buchenwaldzie, a tu powiedzieli nam to czwartego wieczoru, na ogromnym placu oświetlonym lampami łukowymi, rozmaici funkcyjni z długimi listami w rękach, a ja się zmartwiłem, że będę się musiał z tego powodu rozstać z wieloma chłopakami, zwłaszcza z Rozim, ten alfabetyczny kaprys, według którego ładowano ludzi do pociągu, rozdzielił mnie też ze wszystkimi innymi, niestety.

Trzeba powiedzieć, że nic bardziej męczącego, nic bardziej wyczerpującego niż te uciążliwe sprawy, przez które musimy, jak widać, przechodzić za każdym razem, kiedy przybywamy do nowego obozu – w Zeitz było tak samo jak w Oświęcimiu i Buchenwaldzie. Nawiasem mówiąc, od razu się połapałem, że to mały, leżący na uboczu, można powiedzieć, prowincjonalny obóz koncentracyjny. Łaźni czy choćby krematorium – jak widać, przynależnych co ważniejszym obozom – na próżno bym tu szukał. Okolica to znów monotonna równina, tylko z końca obozu widać jakieś dalekie, niebieskie pasmo: Turyński Las, jak mi ktoś powiedział. Ogrodzenie z drutu kolczastego z czterema wieżami wartowniczymi w czterech rogach ciągnie się tuż za szosą. Sam obóz, nawiasem mówiąc, w kształcie czworokąta, to wielki zakurzony teren, z wolną przestrzenią przed bramą i od strony szosy, z pozostałych trzech stron otoczony namiotami, wielkimi jak hangary czy namioty cyrkowe; długie liczenie, wrzaskliwe rozkazy, poganianie nas i poszturchiwanie było, jak się okazało, tylko po to, żeby do każdego namiotu – bloku, jak mówiono – wyznaczyć i ustawić przed nim dziesiątkami przyszłych mieszkańców. Przed jednym ustawiono i mnie, dokładniej mówiąc, przed ostatnim po prawej w ostatnim rzędzie, jeśli patrzy się, stojąc twarzą do bramy, a plecami do namiotu, jak właśnie stałem – już bardzo długo, aż do odrętwienia, pod nieustającym ciężarem coraz mniej przyjemnego słońca. Daremnie próbowałem szukać wzrokiem chłopaków: wokół mnie byli sami obcy. Po mojej lewej stronie stał wysoki, chudy, nieco dziwny człowiek, który bez przerwy coś mruczał pod nosem i do tego kołysał się rytmicznie w przód i w tył, po prawej raczej niski i barczysty, który zabawiał się w ten sposób, że w regularnych odstępach czasu, dokładnie celując, pluł przed siebie w kurz. On też na mnie spojrzał, najpierw tylko przelotnie, za drugim razem już bardziej badawczo, skośnymi, żywymi oczami jak guziki. Pod nimi zobaczyłem śmiesznie mały, niemal pozbawiony kości nos, a obozowa czapka była zawadiacko zsunięta na bok. No – zainteresował się za trzecim razem i zauważyłem, że brak mu wszystkich przednich zębów – a ja to skąd przyjechałem. Kiedy powiedziałem, że z Budapesztu, bardzo się ożywił. Czy jest jeszcze Bulwar, czy chodzi jeszcze tramwaj szóstka, tak jak to wszystko „ostatnio widział”, zapytał od razu. Powiedziałem mu: – Pewnie, wszystko jest, jak było. – Wydawał się zadowolony. Był też ciekaw, jak „się tu znalazłem”, a ja odparłem: – Zwyczajnie. Wyprosili mnie z autobusu. – I? – zapytał, a ja, że to już wszystko, potem przywieźli mnie tutaj. Jakby się trochę zdziwił, jakby nie bardzo się orientował, co się u nas dzieje, i chciałem go zapytać… ale już nie mogłem, ponieważ w tym momencie ktoś z drugiej strony rąbnął mnie w twarz.

Właściwie siedziałem już na ziemi, kiedy usłyszałem trzask uderzenia, a lewy policzek zaczął mnie palić od ciężkiego ciosu. Stał przede mną jakiś człowiek od stóp do głów w czerni: czarny strój jeździecki, czarny kapelusz z szerokim rondem, czarne włosy, a nawet czarny, cienki wąsik na śniadej twarzy, w słodkawym obłoku czegoś zadziwiającego – były to niewątpliwie perfumy. Z jego niewyraźnych okrzyków potrafiłem wyłowić tylko wielokrotnie powtarzane słowo Ruhe, to znaczy cisza. Nie ma co, sprawiał wrażenie wysokiej rangi funkcyjnego, co, każde z osobna, akcentowały zdobiące jego pierś wykwintnie niski numer, zielony trójkąt z literą „Z” oraz kołyszący się po drugiej stronie na metalowym łańcuszku srebrny gwizdek i białe, widoczne z daleka litery „LA” na ramieniu. Ale i tak byłem dość wściekły, bo w końcu nie przywykłem do bicia i mimo że siedziałem na ziemi, postarałem się, by zobaczył na mojej twarzy oznaki tego gniewu. Musiał zobaczyć, jak mi się wydaje, bo zauważyłem, że choć przez cały czas wrzeszczał, spojrzenie jego dużych, ciemnych, jakby skąpanych w oleju oczu, uważnie prześlizgujące się po mnie od nóg aż po twarz, z wolna łagodniało, aż w końcu stało się niemal przepraszające; to było jakieś nieprzyjemne, krępujące uczucie. Potem pognał dalej wśród rozstępujących się przed nim ludzi, z tą samą błyskawiczną szybkością, z jaką się tu przedtem pojawił.

Kiedy się potem dźwignąłem, sąsiad z prawej zaraz zapytał: – Bolało? – Odparłem, umyślnie głośno: – Ani trochę. – W takim razie – zaopiniował – byłoby dobrze, gdybyś wytarł nos. – Sięgnąłem: rzeczywiście, miałem czerwone palce. Pokazał, jak mam odchylić w tył głowę, żeby ustało krwawienie, a na temat czarnego zauważył: – Cygan. – Potem pomedytował chwilę i jeszcze dodał: – Nie da się ukryć, że ten facet to pedryl. – Nie całkiem zrozumiałem, co miał na myśli, więc spytałem o znaczenie tego słowa. Trochę się śmiał i wyjaśnił: – Pedał! – To już wydało mi się bardziej zrozumiałe. – Nawiasem mówiąc – zauważył jeszcze, wyciągając w bok rękę – jestem Bandi Citrom – na co ja też powiedziałem, jak się nazywam.

Jak się potem od niego dowiedziałem, dostał się tu z obozu pracy. Powołali go, gdy tylko przystąpiliśmy do wojny, miał akurat odpowiedni wiek, krew i zdrowie do służby pracy, i od czterech lat nie był już w domu. Był za to na Ukrainie, gdzie zbierał miny. – A zęby? – zainteresowałem się. – Wybili mi – odrzekł. Teraz ja się zdziwiłem: – Jak to?… – ale on nazwał to jedynie „długą historią” i niewiele ponadto powiedział o tej sprawie. W każdym razie „ściął się z plutonowym” i to wtedy złamała mu się także kość w nosie, tyle się od niego dowiedziałem. O zbieraniu min też wypowiedział się krótko: trzeba do tego łopaty, drutu, no i szczęścia, według niego. Dlatego też pod koniec zostało ich w kompanii karnej naprawdę niewielu, kiedy w miejsce węgierskich szeregowców pojawili się Niemcy. Byli zadowoleni z tej zmiany, bo zaraz zaproponowano im lżejszą pracę i lepsze traktowanie. Z pociągu oni też wysiedli w Oświęcimiu, oczywiście.

Chciałem go jeszcze trochę powypytywać, ale właśnie w tej chwili wrócili trzej mężczyźni. Przedtem, mniej więcej przed dziesięcioma minutami, z tego, co działo się w pierwszych szeregach, zwróciłem tylko uwagę na jedno nazwisko, dokładniej na zgodny chór wielu głosów, które tam z przodu wykrzykiwały to samo nazwisko: – Doktor Kovács! – na co skromnie, certując się, jakby posłuszny jedynie tym naglącym okrzykom, wystąpił korpulentny mężczyzna o miękkiej twarzy, z czaszką łysą po bokach od maszynki fryzjerskiej, pośrodku zaś z naturalną łysiną, dwóch następnych wskazał już on sam. Zaraz potem wszyscy trzej odeszli z czarnym i dopiero później dotarła do mnie wiadomość, że właśnie wybraliśmy sobie blokowego, jak mówiono: blockältestera, i stubedienstów, czyli – co gorliwie przetłumaczyłem Bandiemu, bo nie znał niemieckiego – sztubowych. Teraz ci trzej postanowili nauczyć nas kilku komend i związanych z nimi czynności, których – jak im zapowiedziano, oni zaś zapowiedzieli – nie będą nam więcej demonstrować, tylko raz. Niektóre z nich, jak Achtung, Műtzen… ab i Műtzen… auf!, zdążyłem już poznać, nowe było natomiast Korrigiert!, to znaczy „Popraw!” – rzecz jasna czapkę – a także Aus!, na które mamy trzaskać, jak nam powiedzieli, „czapką o uda”. Wszystko to potem wielokrotnie przećwiczyliśmy. Blockältester, jak się dowiedzieliśmy, ma jeszcze jeden obowiązek: składa meldunek, co też kilka razy przed nami przećwiczył, niemieckiego żołnierza zaś odgrywał jeden ze sztubowych – krępy, nieco krostowaty, o długiej, lekko sinej twarzy. – Block fűnf – usłyszałem – ist zum Appell angetreten. Es soll zweihundertfűnfzig, es ist… – i tak dalej, dowiedziałem się więc, że jestem mieszkańcem bloku piątego, którego stan liczebny wynosi dwustu pięćdziesięciu ludzi. Po kilku powtórkach wszystko stało się jasne, zrozumiałe i łatwe do odegrania, jak sądziliśmy. Wtedy znów nastąpiły minuty bezczynności, a ponieważ zauważyłem na pustym placyku na prawo od naszego baraku jakiś nasyp, nad którym widniał długi drąg, za nim zaś znajdował się przypuszczalnie głęboki rów, zapytałem Bandiego, czemu według niego może to służyć. – Latryna – odparł natychmiast, ledwie rzuciwszy okiem. Trochę kręcił głową, bo okazało się, że i tego słowa nie znam. – Wygląda na to, że dotychczas trzymałeś się maminej spódnicy – zauważył. Ale potem wytłumaczył mi jednym, dosadnym zdaniem prostym. I jeszcze dodał, że dokładnie zacytuję jego słowa: – No, kiedy nasramy pod samą górę, będziemy wolni! – Śmiałem się, on jednak zachowywał powagę, jakby był o tym przekonany, żeby nie powiedzieć: najzupełniej pewny. Nie mógł jednak dodać już nic więcej na ten temat, bo właśnie od strony bramy ukazały się nagle trzy surowe, eleganckie sylwetki żołnierzy zbliżające się bez pośpiechu, ale nadzwyczaj swobodnie, z niesamowitą pewnością siebie, na co Blockältester jakimś nowym, gorliwym, piskliwym tonem, którego ani razu nie słyszałem podczas prób, wrzasnął: – Achtung/Műtzen… ab! – i wtedy, podobnie jak wszyscy, w tym i ja, on też zdarł czapkę z głowy, oczywiście.


  1. <a l:href="#_ftnref3">[3]</a> Incipit ballady J.W. Goethego Król olch, w polskim przekładzie Wisławy Szymborskiej: „Noc padła na las, las w mroku spał…”