38993.fb2
Dopiero w Zeitz pojąłem, że także niewola ma swoje powszednie dni, więcej, prawdziwa niewola składa się właściwie z samych szarych dni powszednich. Jakbym już był w podobnej sytuacji, mianowicie kiedyś w pociągu, jeszcze w drodze do Oświęcimia. Tam też wszystko zależało od czasu, no i jeszcze od własnych możliwości człowieka. Tylko że w Zeitz – pozostając przy moim przykładzie – czułem, że pociąg się zatrzymał. Z drugiej jednak strony – i to też prawda – mknął z taką prędkością, że nie nadążałem śledzić licznych zmian przede mną, wokół mnie, a także we mnie. Jedno mogę powiedzieć z całą pewnością: przeszedłem całą drogę i uczciwie chwytałem się każdej szansy, jaka mi się na tej drodze trafiła.
W każdym razie wszędzie, nawet w obozie koncentracyjnym, bierzemy się najpierw do nowych spraw w dobrej wierze – przynajmniej ja tego doświadczyłem; na początku trzeba stać się dostatecznie dobrym więźniem, a resztę przyniesie przyszłość – taki z grubsza wyrobiłem sobie pogląd, na którym bazowałem, zresztą podobnie, jak to na ogół obserwowałem także u innych. Szybko się połapałem, że owe pozytywne opinie słyszane na temat instytucji Arbeitslager jeszcze w Oświęcimiu musiały się opierać na nieco przesadzonych informacjach. Jednak z rozmiaru tej przesady, a zwłaszcza z wszelkich płynących z niej wniosków nie od razu potrafiłem zdać sobie sprawę, tak samo jak inni, śmiem twierdzić: wszyscy inni, w przybliżeniu dwa tysiące więźniów, oczywiście z wyjątkiem samobójców. Ale samobójstwa zdarzały się rzadko, w żadnym wypadku nie były regularne ani w żadnym razie typowe, to przyznawali wszyscy. Do moich uszu też docierały wieści o jednym czy drugim takim wydarzeniu, słyszałem, jak ludzie dyskutowali, wymieniali na ten temat poglądy, niektórzy z jawną przyganą, inni z większym zrozumieniem, znajomi z litością – ogólnie jednak zawsze w taki sposób, w jaki człowiek stara się osądzić nader rzadki, daleki od nas, w pewnym sensie trudno wytłumaczalny, może trochę lekkomyślny, może trochę godny szacunku, ale na pewno zbyt pochopny postępek.
Najważniejsze, żeby się nie dać; zawsze jakoś to będzie, bo jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było, pouczył mnie Bandi Citrom, on zaś zdobył tę mądrość w obozie pracy. Pierwszą i najważniejszą rzeczą jest myć się niezależnie od okoliczności (równoległe rzędy koryt pod dziurkowanymi żelaznymi rurami pod gołym niebem, po tej stronie obozu, która wychodziła na szosę). Równie istotny jest oszczędny podział dziennej porcji. Z chleba, niech ta oszczędność kosztuje nas, ile chce, musi nam zostać kromka do porannej kawy, a nawet jeszcze kawałek – nie dajmy się skusić wędrującym ku kieszeni myślom, a zwłaszcza niemal sięgającym do niej palcom – na przerwę obiadową; tak i tylko tak unikniemy na przykład dręczącej myśli, że nie mamy co jeść. Jeśli zaś chodzi o nasze wyposażenie: że swego czasu wziąłem onuce za chustki do nosa; że na apelu, w marszu, wszędzie bezpieczny jest tylko środek szeregu; że nawet przy wydawaniu zupy nie należy stawać na początku, lecz raczej z tyłu, bo wtedy, oczywiście, dostaje się zupę z dna kotła, a więc gęstą; że jedną stronę trzonka łyżki możemy wyklepać w coś w rodzaju noża – tego wszystkiego i jeszcze wielu innych koniecznych w obozowym życiu rzeczy dowiedziałem się od Bandiego Citroma, podpatrywałem go i starałem się go naśladować.
Nigdy bym nie uwierzył, a przecież to fakt: nigdzie żaden ład życia, żadna wzorowość, powiedziałbym, moralność, nie jest tak ważna jak właśnie w niewoli, niewątpliwie. Wystarczy tylko rozejrzeć się po okolicy bloku pierwszego, gdzie mieszkają najdawniejsi więźniowie. Żółte trójkąty na piersiach mówią o nich to, co istotne, litera „L” zaś zdradza, że pochodzą z dalekiej Łotwy, a dokładniej z miasta o nazwie Ryga, jak się dowiedziałem. Widuje się wśród nich dziwne istoty, które z początku wprawiły mnie w lekkie osłupienie. Z pewnej odległości ci ludzie wydają się straszliwie starzy; z głowami w ramionach, sterczącymi nosami, w zwisających, brudnych obozowych łachach przypominają marznące nawet w najgorętsze dni lata kruki. Jakby każdym sztywnym, utrudzonym krokiem pytali: czy taki wysiłek wart jest zachodu? Te poruszające się znaki zapytania – bo nie określiłbym ich inaczej ani ze względu na ich wygląd, ani chyba rozmiary – w obozie nazywa się „muzułmanami”, jak się dowiedziałem. Bandi Citrom zaraz mnie ostrzegł. – Jak człowiek na nich patrzy, traci chęć do życia – oznajmił i była w tym prawda, choć z czasem zrozumiałem, że do życia potrzeba jeszcze wielu innych rzeczy.
No a przede wszystkim uporu: jeśli nawet przejawiał się w różnych formach, to twierdzę, że nie brakowało go w Zeitz, a niekiedy, jak zauważyłem, bywał nam bardzo pomocny. Na przykład od Bandiego Citroma dowiedziałem się więcej o tym osobliwym towarzystwie, gronie, plemieniu czy jak ich nazwać, którego jeden egzemplarz – po lewej w rzędzie – zadziwił mnie w dniu przybycia. Usłyszałem, że nazywamy ich „Finami”. Bo rzeczywiście, jeśli ich spytasz, skąd pochodzą, odpowiadają – jeśli w ogóle zaszczycą cię odpowiedzią – na przykład „fin [4] Minkács”, przez co rozumieją Munkács, albo „fin Sadarada”, to zaś może znaczy – trzeba zgadywać – Sátoraljaújhely. Bandi zna to bractwo jeszcze z obozu pracy i ma o nim nie najlepsze zdanie. Wszędzie ich widać, w pracy, w marszu lub na apelu, jak kołysząc się rytmicznie w przód i w tył, bezustannie mamroczą pod nosem, niby jakiś niespłacalny dług, swoją modlitwę. Jeśli przy tym szepczą kącikiem ust na przykład: „Nóż do sprzedania”, nie słuchamy ich. Tak samo, niezależnie od tego, jak to kusząco brzmi, zwłaszcza rano: „Zupa do sprzedania”, bo jakkolwiek to dziwne, oni nie jedzą zupy ani nawet wurstu, w ogóle niczego, co jest niezgodne z religią. Ale w takim razie czym oni żyją? – zapytałby człowiek, a Bandi Citrom odpowiedziałby na to: nie należy się o nich martwić. I rzeczywiście, bo jak widać, żyją.
Między sobą i z Łotyszami rozmawiają w jidysz, ale znają też niemiecki, słowacki i kto wie, jaki jeszcze: tylko węgierskiego nie znają, chyba że mowa o handlu, oczywiście. Pewnego razu, w żaden sposób nie udało mi się tego uniknąć, znalazłem się w ich komandzie. – Reds du jidysz? – zabrzmiało pierwsze pytanie. Kiedy im powiedziałem, że niestety, nie, skończyli ze mną, skompromitowałem się, patrzyli na mnie jak na powietrze albo raczej jakby mnie w ogóle tam nie było. Próbowałem ich zagadywać, zwrócić na siebie uwagę – na próżno. – Du bist niszt kajn jid, du bist a szejgec – potrząsali głowami, a ja się tylko dziwiłem, jak ci ludzie, w końcu na pewno oblatani w świecie handlu, mogą w tak niedorzeczny sposób upierać się przy czymś takim, co w końcowym efekcie przynosi im więcej szkody, więcej strat niż korzyści. Wtedy, tego dnia, wśród nich też odczuwałem chwilami to samo skrępowanie, to samo świerzbienie, niezręczność, które znałem jeszcze z domu, jakby nie wszystko było ze mną w porządku, jakbym nie całkiem odpowiadał ideałowi, słowem: to było jakoś tak, jakbym był Żydem pośród Żydów w obozie koncentracyjnym, co jednak wydawało mi się nieco dziwne.
Kiedy indziej Bandi Citrom trochę mnie zdumiał. Czy to w pracy, czy w wolnym czasie często słyszałem od niego i nawet się nauczyłem jego ulubionej piosenki, którą przywiózł ze służby pracy, z karnej kompanii. Zaczynała się od słów: „Zbieramy miny na Ukrainie,/ Lecz i tam nie tchórzymy, o nie”, zwłaszcza zaś polubiłem ostatnią zwrotkę: „A gdy padnie towarzysz walki, dobry kolega, / list napiszemy do domu, / że / cokolwiek stanie się komu, / będziemy ci wierni, Ojczyzno, / po grób”. Niezaprzeczalnie piękna i melancholijna, raczej powolna niż skoczna melodia, a także słowa robiły na mnie wrażenie, oczywiście – przywodziły mi na myśl tego żandarma z pociągu, który przypominał nam, że jesteśmy Węgrami; w końcu, jakkolwiek by na to patrzeć, ich też ojczyzna ukarała. Wspomniałem o tym kiedyś Bandiemu. Nie znalazł żadnego kontrargumentu, ale jakby był trochę zdziwiony, powiedziałbym, trochę zły. Nazajutrz natomiast przy jakiejś okazji z wielkim zapamiętaniem znów zaczął gwizdać, nucić, potem śpiewać, jakby o niczym nie pamiętał. Będzie jeszcze, powtarzał często, „deptać bruk ulicy Nefelejcs” – tam mianowicie mieszka i tę ulicę, a nawet numer domu, wspominał tyle razy i na tyle sposobów, że w końcu ja sam znałem wszystkie jej uroki i już niemal tylko tam ciągnęło mnie serce, choć właściwie istniała w mojej pamięci tylko jako jedna z dość odległych bocznych uliczek gdzieś w okolicach dworca Keleti. Często też opowiadał o innych miejscach i wskrzeszał je w mojej pamięci: o placach, alejach, domach, o zapalających się na nich i na rozmaitych wystawach powszechnie znanych hasłach i ogłoszeniach, czyli, jego słowami, o „peszteńskich Patiach”, i to musiałem sprostować, byłem zmuszony mu powiedzieć, że te światła już nie istnieją z powodu przepisu o zaciemnieniu i że bomby tu i ówdzie zmieniły panoramę miasta. Zamilkł, ale widziałem, że nie bardzo go zadowoliły moje wyjaśnienia. A nazajutrz, kiedy tylko nadarzyła się okazja, znów zaczął o światłach.
Ale kto zna wszystkie rodzaje uporu, a powtarzam, że mógłbym w Zeitz – gdybym mógł – wybierać między jeszcze wieloma jego odmianami. Słuchałem o przeszłości, o przyszłości, a zwłaszcza wiele, bardzo wiele – powiedziałbym nawet, że nigdzie tak jak właśnie wśród więźniów nie mówi się o tym – o wolności, i w końcu, jak sądzę, jest to łatwe do wytłumaczenia, oczywiście. Inni znów znajdowali jakąś specyficzną przyjemność w rzucaniu powiedzonkami, żartami, dowcipami. To też do mnie docierało. Jest taka godzina dnia między powrotem z fabryki a wieczornym apelem, specyficzna, zawsze ruchliwa i wyzwolona godzina, na którą zwykle w obozie czekałem i którą lubiłem – nawiasem mówiąc, to zarazem pora kolacji. Właśnie przedzierałem się przez rozmaite mrowiące się, handlujące, gawędzące grupki, kiedy ktoś na mnie wpadł, spod zbyt obszernej obozowej czapki patrzyły małe, zatroskane oczka nad charakterystycznym nosem w charakterystycznej twarzy. – Patrzcie – powiedzieliśmy jednocześnie, on na mój widok, a ja na jego: poznałem Pechowca. Wyglądał na bardzo zadowolonego i dopytywał się gdzie mam kwaterę. Powiedziałem: – W bloku piątym. – Szkoda – zmartwił się, bo on mieszka gdzie indziej. Poskarżył się, że „nie widuje znajomych”, a kiedy mu powiedziałem, że i ja nie za bardzo, nie wiem dlaczego, jakoś posmutniał. – Gubimy się, wszyscy się gubimy – zauważył i te słowa, to jego kręcenie głową miały dla mnie jakiś niejasny sens. Potem nagle rozpogodził się. I zapytał: – Wie pan, co tu oznacza – i wskazał na swoją pierś – litera „U”? – Powiedziałem mu: – Jakżebym miał nie wiedzieć: Ungar, czyli Węgier. – Nic podobnego – odparł. – Unschuldig, to znaczy niewinny – zaśmiał się krótko, a później jeszcze długo w zamyśleniu kiwał głową, jakby ta myśl sprawiała mu przyjemność, nie wiem dlaczego. Obserwowałem to także u innych, którzy później opowiadali mi ten sam dowcip, z początku dość często: jakby czerpali z niego jakieś rozgrzewające, dające siłę uczucie – świadczył o tym przynajmniej ten zawsze jednakowy śmiech, potem to samo łagodnienie twarzy, bolesny uśmiech i zarazem jakiś wyraz zachwytu, z którym za każdym razem opowiadali i przyjmowali ten dowcip, i to było tak, jakby słuchało się chwytającej za serce muzyki czy szczególnie wzruszającej historii.
Ale jednak u nich też obserwowałem to samo staranie, te same dobre intencje: im też chodziło tylko o to, aby okazać się dobrymi więźniami. Nie ma co, to było w naszym interesie, tego wymagały warunki, do tego zmuszało nas, że tak powiem, życie. Jeśli na przykład szeregi były wzorowo wyrównane i zgadzał się stan liczebny, apel trwał krócej – przynajmniej na początku. Jeśli przykładaliśmy się do pracy, mogliśmy na przykład uniknąć bicia – przynajmniej na ogół.
A jednak, szczerze mówiąc, przynajmniej na początku kierowała nami, jak sądzę, nie tylko chęć tego zysku, tej korzyści. Weźmy choćby pracę, pierwsze popołudnie pracy, żeby od razu od tego zacząć: mieliśmy wyładować wagon szarego szutru. Jeśli Bandi Citrom, kiedy za pozwoleniem strażnika, starszego i na pierwszy rzut oka raczej poczciwego żołnierza, rozebraliśmy się (wtedy po raz pierwszy widziałem jego żółtobrązową skórę, z pracującymi pod nią potężnymi, gładkimi mięśniami i ciemniejszą plamą znamienia pod lewą piersią), zawołał: – No, pokażmy im, co potrafią peszteńskie chłopaki! – to brał to najpoważniej na świecie. I mogę powiedzieć, że choć po raz pierwszy w życiu miałem w rękach widły, to nasz strażnik, a także zachodzący tu niekiedy poniuchać człowiek o wyglądzie majstra, pewnie ktoś z fabryki, sprawiali wrażenie dość zadowolonych, co tylko spotęgowało jeszcze nasz zapał, oczywiście. Kiedy natomiast z czasem zapiekły mnie dłonie i zobaczyłem, że miejsca, skąd wyrastają palce, są całe we krwi, i kiedy jednocześnie strażnik zapytał: – Was ist denn los? – a ja ze śmiechem pokazałem mu ręce, na co on, od razu pochmurniejąc i jeszcze szarpiąc pasek karabinu, rozkazał: – Arbeiten! Aber los! – to w końcu całkiem zrozumiałe, że straciłem całe zainteresowanie robotą. Odtąd myślałem już tylko o jednym: jak uszczknąć chwilę odpoczynku, kiedy na mnie nie patrzy, co robić, aby ładować jak najmniej na łopatę czy widły, i twierdzę, że poczyniłem znaczne postępy w takich fortelach, a w każdym razie zyskałem w nich większą biegłość, wprawę i praktykę niż w jakiejkolwiek wykonywanej pracy. „No bo w końcu kto na tym korzysta?”, jak kiedyś, pamiętam, zapytał Ekspert. Twierdzę: był tu jakiś problem, jakaś hamująca przeszkoda, błąd, niedopatrzenie. Jedno słowo uznania, jeden znak, jakiś rozbłyskujący tu i ówdzie promień, nie więcej, zaledwie jedna iskra bardziej by podziałała, przynajmniej na mnie. Przecież właściwie, jak się dobrze zastanowić, co my osobiście możemy do siebie mieć? – w końcu godność zostaje nam nawet w niewoli; kto nie rościłby sobie potajemnie pretensji do odrobiny uprzejmości, i doszedłem do wniosku, że dalej byśmy zaszli przy odrobinie zrozumienia.
Ale jednak wszystkie te doświadczenia to jeszcze nic. Na razie pociąg jechał; kiedy patrzyłem przed siebie, gdzieś w dali majaczył mi cel, i w pierwszym okresie – w złotych czasach, jak nazwaliśmy go później z Bandim Citromem – Zeitz przy odpowiednim stylu życia i odrobinie szczęścia wydawał się całkiem znośnym miejscem – przejściowo, dopóki nie wyzwoli nas od niego przyszłość, oczywiście. Dwa razy w tygodniu pół chleba, trzy razy jedna trzecia i tylko dwa razy ćwiartka. Często Zulage. Raz w tygodniu gotowane ziemniaki (sześć sztuk wrzuconych do czapki, do których jednak Zulage, zrozumiałe, nie przysługuje); raz w tygodniu makaron na mleku. Pierwszą złość wywołaną wczesną pobudką szybko rozładowuje zroszony letni świt, pogodne niebo, no i parująca kawa (bądź rankiem czujny w latrynie, bo zaraz rozlegają się okrzyki: Appel!, Antreten!). Poranny apel jest zawsze krótki, bo przecież czeka, nagli robota. Jedna z bocznych fabrycznych bram, z której możemy korzystać my, więźniowie, znajduje się na lewo od szosy, na piaszczystym gruncie, jakieś dziesięć, piętnaście minut marszu od obozu. Już z daleka szum, brzęk, warkot, sapanie, trzy, cztery kraczące kaszlnięcia żelaznych gardeł: wita nas fabryka z główną drogą i przecznicami, wlokącymi się żurawiami, pożerającymi ziemię maszynami, z licznymi szynami i labiryntem kominów, wież chłodniczych, sieci rur i budynków, w których mieszczą się warsztaty – to właściwie prawdziwe miasto. Liczne leje, rowy, ruiny i zwały gruzu, połupane rynsztoki i cała masa poskręcanych kabli świadczą o odwiedzinach samolotów. Ta fabryka, dowiedziałem się już podczas pierwszej przerwy obiadowej, to Brabag, co jest skrótem „notowanym nawet swojego czasu na giełdzie” od Braunkohle-Benzin-Aktiengesellschaft, jak mi powiedziano, i ktoś pokazał mi nawet rosłego człowieka, który opierając się na łokciu, posapywał ze zmęczenia i wyławiał właśnie z kieszeni jakiś pogryziony kawałek chleba. To od niego pochodziła ta informacja i później zawsze z tą samą wesołością opowiadało się w obozie – choć sam nigdy o tym nie mówił – że niegdyś on też był posiadaczem paru tutejszych akcji. Usłyszałem – i pewnie dlatego zapach od razu przypomniał mi zakłady na Csepel – że tu też produkuje się benzynę, jednak nie z ropy naftowej, tylko dzięki specjalnemu wynalazkowi z węgla brunatnego. Myśl wydała mi się interesująca, ale rozumiałem oczywiście, że nie tego się tu ode mnie oczekuje. Jednak możliwości Arbeits-kommando to zawsze pasjonujący temat. Jedni ślubują dozgonną wierność łopacie, inni raczej kilofowi, niektórzy widzą zalety w układaniu kabli, podczas gdy znów inni wolą obsługę mieszarki do zaprawy murarskiej, i kto wie, jaka to tajemnicza przyczyna, jakie to podejrzane upodobania ciągną ludzi właśnie do pracy w kanale, po pas w żółtym błocie lub w czarnej ropie – choć nikt nie wątpi w istnienie takiej przyczyny, ponieważ ci ludzie to na ogół Łotysze, no i jednomyślni z nimi „Finowie”. Opadająca z góry i przeciągająca się melancholijnie, długa i wabiąca melodia słowa antreten rozbrzmiewa tylko raz dziennie: mianowicie wieczorem, kiedy ogłasza chwilę powrotu do domu. W tłumie wokół umywalni Bandi Citrom jednym okrzykiem: – Rozejść się, muzułmanie! – zdobywa miejsce, i nie ma takiej części mojego ciała, którą mógłbym ukryć przed jego badawczym wzrokiem. – Umyj też brzuch, tam mieszkają wszy! – mówi, a ja ze śmiechem spełniam to polecenie. Teraz zaczyna się ta godzina: czas na drobne interesy, na żarty czy skargi, odwiedziny, rozmowy, handel, wymianę informacji, a może to przerwać tylko szczęk kotłów, elektryzujący nas wszystkich, sygnał pobudzający do szybkiego działania. Potem: – Apel! – i tylko kwestia szczęścia, jak długo potrwa. A po godzinie, dwóch, no, najwyżej trzech (tymczasem zapalono już reflektory) wielki bieg wąskim przejściem pośrodku namiotu, które po obu stronach wyznaczają rzędy trzypiętrowych pudeł, w tutejszym języku boksy, miejsca do spania. Potem przez jakiś czas namiot wypełnia półmrok i szept – to czas opowiadań o przeszłości, o przyszłości, o wolności. Mogłem się dowiedzieć: w domu każdy był przykładnie szczęśliwy i przeważnie także bogaty. Wysłuchiwałem, co kto jadał na kolację, a niekiedy nawet docierały do mnie poufnie brzmiące męskie informacje z innego zakresu. Wtedy też ktoś powiedział – o czym później nigdy już nie słyszałem – że do zupy dosypuje się tu z pewnych powodów środka uspokajającego o nazwie brom – przynajmniej tak twierdzili niektórzy, przybierając porozumiewawczy i zawsze trochę tajemniczy wyraz twarzy. Bandi Citrom wspomina w takich chwilach ulicę Nefelejts, światła lub „peszteńskie baby” – ja w tej materii niewiele mam do powiedzenia, oczywiście. Kiedyś zwróciłem uwagę na jakieś podejrzane pomruki, załamującą się pieśń, przytłumiony blask świecy w kącie namiotu, i dowiedziałem się, że jest piątek i że to kapłan, rabin. Popędziłem górą po pryczach, żeby go zobaczyć, i w ludzkim kręgu to naprawdę był on, rabin, którego znałem. Odprawiał modły tylko tak, w pasiaku i więziennej czapce, i nie za długo go słuchałem, ponieważ bardziej chciało mi się spać niż modlić. Mieszkamy z Bandim Citromem na najwyższym piętrze. Dzielimy nasz boks z jeszcze dwoma współlokatorami, obydwaj są młodzi, sympatyczni i tak samo pochodzą z Pesztu. Za piernaty służy nam drewno, na nim słoma, a na słomie płócienny worek. Koc mamy jeden na dwóch, ale w końcu latem i to za dużo. Jeśli chodzi o miejsce, to nie ma go zbyt wiele: kiedy ja się odwracam, sąsiad też musi się odwrócić, kiedy sąsiad podciągnie nogę, ja też muszę zrobić to samo. Ale i tak spaliśmy głębokim snem, który o wszystkim pozwalał zapomnieć – to były złote czasy, naprawdę.
Zmiany zacząłem dostrzegać nieco później – zwłaszcza w wyżywieniu. Mogłem, mogliśmy tylko zgadywać, gdzie uleciała tak szybko epoka półbochenków na głowę: w jej miejsce wkroczyła nieodwracalnie epoka jednej trzeciej lub ćwierć bochenka i już Zulage nie był wcale tak oczywisty jak dawniej. Wtedy to zaczął zwalniać pociąg, aż wreszcie zatrzymał się całkowicie. Próbowałem patrzeć przed siebie, ale widok był tylko na jutro, a jutro było takim samym dniem, to znaczy dokładnie takim samym dniem – jeśli miało się szczęście, oczywiście. Traciłem humor, traciłem zapał, z każdym dniem trudniej było mi wstać, z każdym dniem bardziej zmęczony waliłem się na pryczę. Byłem trochę bardziej głodny, ruszałem cię coraz bardziej jak z musu, wszystko stawało się coraz cięższe i nawet ja sam zaczynałem stawać się dla siebie ciężarem. Już wcale nie zawsze byłem, byliśmy – śmiem twierdzić – dobrymi więźniami, a że tak jest, mogliśmy zaobserwować po zachowaniu żołnierzy, no i oczywiście naszych funkcyjnych, a wśród nich na pierwszym miejscu, już choćby z powodu jego funkcji, lagerältestera.
Jego w dalszym ciągu zawsze i wszędzie widuje się tylko w czerni. To on daje rankiem sygnał pobudki, on wszystko kontroluje wieczorem jako ostatni, a o jego mieszkaniu, które znajduje się gdzieś w pobliżu bramy, opowiadają ludzie różności. Jest niemieckojęzyczny, z pochodzenia Cygan – my też między sobą nazywamy go zawsze Cyganem – i to pierwszy powód, dla którego na miejsce pobytu wyznaczono mu obóz koncentracyjny, drugim zaś jest ta odbiegająca od normy skłonność jego natury, którą Bandi Citrom zauważył już na pierwszy rzut oka. Natomiast zielony kolor trójkąta informuje, że zabił i obrabował starszą od niego i – jak mówią – bardzo majętną damę, która go utrzymywała: tak oto po raz pierwszy w życiu mogłem obejrzeć na własne oczy prawdziwego mordercę. Jego obowiązki polegają na pilnowaniu w obozie prawa, pracy, porządku i sprawiedliwości – to w pierwszej chwili nie nazbyt przyjemna myśl, doszliśmy wszyscy do wniosku, ja też. Z drugiej jednak strony, musiałem przyznać, że odcienie mogą się w pewnym punkcie pozacierać. Ja na przykład miałem więcej kłopotów z jednym ze sztubowych, choć to naprawdę przyzwoity człowiek. Dlatego też głosowali na niego dobrzy znajomi, ci sami, którzy wybrali na blockältestera doktora Kovácsa (tytuł, jak się dowiedziałem, oznaczał w tym wypadku nie lekarza, lecz adwokata). Jak słyszałem, on i dwaj sztubowi pochodzą z jednego miejsca, z pięknej miejscowości nad Balatonem w gminie Siófok. Ten, o którym mówię, ryży, nazywa się, każdy wie, Fodor. Co do lagerältestera, prawda to czy nie, ale zdania są zgodne: używa kija lub pięści dla przyjemności, dlatego że, przynajmniej według obozowej plotki, daje mu to rozkosz, podobno właśnie taką – jak twierdzą bardziej oblatani – jakiej szuka u mężczyzn i chłopców, a czasami nawet i u kobiet. Przy tym porządek jest nie pretekstem, lecz prawdziwym warunkiem i interesem ogółu, gdyby z konieczności – nigdy nie omieszka o tym wspomnieć – musiał przypadkiem uciec się do tych metod. Porządek nigdy nie jest idealny i jakby coraz mniejszy. Dlatego jest zmuszony tłuc tych, którzy się pchają, długim trzonkiem chochli, a przez to wszyscy – gdybyśmy czasem nie wiedzieli, jak należy podchodzić do kotła, przypasowując naczynie do określonego miejsca jego krawędzi – możemy się znaleźć w grupie poszkodowanych, którym łatwo może polecieć z ręki menażka i zupa, bo – jasne, i sygnalizuje to także pomruk aprobaty za jego plecami – przeszkadza mu to w pracy, a więc także i nam, następnym w kolejce, dlatego ściąga z pryczy za nogi śpiochów, przecież w końcu za winę jednego pokutują inni, ci, co nic nie zawinili. Różnicę, przyznawałem, trzeba oczywiście widzieć w intencjach, w pewnym punkcie jednak, powtarzam, mogą się pozacierać odcienie, natomiast rezultat pozostaje taki sam, jakkolwiek by na to patrzeć.
Poza nimi był tu jeszcze niemiecki kapo w żółtej opasce i zawsze nienagannie wyprasowanym pasiaku, którego na szczęście nieczęsto widywałem, później ku memu wielkiemu zdumieniu także wśród nas zaczęły się ukazywać czarne opaski, na których widniały skromniejsze napisy Vorarbeiter. Byłem obecny przy tym, jak jeden z mieszkańców naszego bloku, dotąd nie bardzo rzucający się w oczy i jak pamiętam, także przez innych nieuważany za kogoś nadzwyczajnego, tyle że z silną budową ciała, pojawił się przy kolacji z nowiutką opaską na rękawie. Ale teraz, musiałem przyznać, nie był już tym samym nieznanym człowiekiem: ledwie mogli się do niego dopchać znajomi i przyjaciele, ze wszystkich stron płynęły ku niemu wyrazy radości, gratulacje, życzenia szczęścia w związku z awansem, wyciągały się dłonie, a on niektórym ściskał rękę, innym, widziałem, nie, i ci później odchodzili chyłkiem. A potem nastąpiła najbardziej uroczysta – przynajmniej dla mnie – chwila, kiedy w centrum uwagi i w jakiejś pełnej szacunku, powiedziałbym, nabożeństwa, ciszy, z wielką godnością, bez odrobiny pośpiechu, w krzyżowym ogniu zagapionych lub zawistnych spojrzeń podszedł po drugą porcję, przysługującą mu teraz przy nowej randze, i to z dna kotła, którą sztubowy odmierzył mu tym razem jak równemu sobie.
Innym razem uderzyły mnie w oczy litery na ramieniu człowieka o sztywnym chodzie i wypukłej klatce piersiowej, od razu go poznałem: oficer z Oświęcimia. Pewnego dnia dostałem się pod jego rękę i twierdzę, że to prawda – za swoich ludzi skoczyłby nawet w ogień, nie ma natomiast u niego miejsca dla próżniaków i takich, co to cudzymi rękami wygrzebują kasztany z ognia, jak sam oznajmił na początku pracy. Nazajutrz jednak prześlizgnęliśmy się z Bandim Citromem do innego komanda.
Rzuciła mi się w oczy jeszcze jedna zmiana, i to zwłaszcza w osobach postronnych, a więc ludziach z fabryki, naszych strażnikach, a głównie w niektórych funkcyjnych w obozie; zauważyłem mianowicie, że stali się inni. Na początku nie bardzo wiedziałem, jak mam to sobie tłumaczyć: wszyscy jakoś wypięknieli, przynajmniej w moich oczach. Dopiero potem z takich czy innych oznak zrozumiałem, że to my musieliśmy się zmienić, oczywiście, tylko to było mi trudniej dostrzec. Jeśli na przykład patrzyłem na Bandiego Citroma, nie widziałem w nim nic szczególnego. Ale próbowałem go sobie przypomnieć, porównać jego obecny wygląd z tym, jaki był przy naszym pierwszym spotkaniu, po prawej w szeregu, albo w pracy z tymi ścięgnami i mięśniami, które przywodziły na myśl ryciny w podręcznikach do przyrody, wyskakiwały i znikały, uginały się sprężyście lub twardo napinały, chodziły w górę i w dół, i tu już musiałem trochę zwątpić. Dopiero wtedy zrozumiałem, że czas niekiedy zwodzi nasz wzrok, jak się wydaje. Tak samo musiał umknąć mojej uwagi ten proces – choć w rezultacie bardzo wymierny – dotyczący całych rodzin, na przykład rodziny Kollmanów. W obozie wszyscy ich znali. Pochodzili z miejscowości o nazwie Kisvarda, skąd jest tu wielu ludzi, i z tego, jak się do nich lub o nich odzywali, wywnioskowałem, że coś musieli u siebie znaczyć. Było ich trzech: niski, łysy ojciec i dwóch chłopaków, większy i mniejszy, niepodobni do ojca, ale do siebie – i dlatego myślę, że zapewne do matki – jak dwie krople wody, jednakowe jasne szczeciny, jednakowe niebieskie oczy. Oni trzej zawsze chodzili razem, jeśli tylko było to możliwe, ręka w rękę. Otóż po pewnym czasie zauważyłem, że ojciec zostaje w tyle i synowie muszą mu pomagać, ciągnąć go za sobą, trzymając za ręce. Znów upłynął jakiś czas – i nie było już z nimi ojca. Wkrótce większy musiał tak samo ciągnąć mniejszego. Później ten mniejszy także zniknął i w końcu wlókł się już tylko większy, a ostatnio jego też nigdzie nie widzę. Wszystko to, powtarzam, docierało do mnie, tyle że nie tak jak później, kiedy – jeśli się nad tym zastanawiałem – mogłem to sobie mniej więcej podsumować, wyświetlić obrazy, stopień za stopniem, przyzwyczajając się do każdego kolejnego z osobna. Czyli właściwie nic do mnie nie docierało. A przecież ja sam także musiałem się zmienić, bo Kaletnik, którego pewnego dnia zobaczyłem wychodzącego z namiotu kuchennego – i nawet się dowiedziałem, że znalazł tam sobie miejsce w godnym zazdrości komandzie kartoflarzy – za nic nie chciał mnie na początku poznać. Przypomniałem mu, że jestem „od Shella”, i zapytałem, czy nie znalazłoby się przypadkiem w kuchni coś do zjedzenia, może jakieś resztki, ewentualnie z dna kotła. Odparł, że zobaczy i że wprawdzie dla siebie niczego nie chce, spytał jednak, czy nie mam jakichś papierosów, bo Vorarbeiter z kuchni „szaleje za papierosami”, jak powiedział. Wyznałem: nie mam, i wtedy sobie poszedł. Wkrótce pojąłem, że szkoda na niego czekać i że przyjaźń też może się gdzieś kończyć, a granice wytyczają prawa życia – bardzo naturalnie, nawiasem mówiąc, nie ma co. Innym z kolei razem to ja nie poznałem osobliwego stworzenia: kusztykało sobie właśnie, przypuszczalnie do latryny. Obozowa czapka spadająca na uszy, twarz pozapadana, cała w góry i doły, nos żółty, na końcu drgająca kropelka wody. – Jedwabny Chłopak! – zawołałem; nawet na mnie nie spojrzał. Tylko powłóczył nogami, podtrzymując ręką spodnie. No proszę, nie uwierzyłbym. Innym znów razem spotkałem kogoś jeszcze bardziej żółtego i jeszcze chudszego, z trochę jeszcze większymi i bardziej rozgorączkowanymi oczami – wydaje mi się, że to był Palacz. W tym czasie pojawiło się w raportach blockältestera na wieczornych i porannych apelach to później już stałe zdanie, w którym zmieniały się tylko liczby: Zwei im Revier albo Fűnf im Revier, Dreizehn im Revier i tak dalej; potem nowe pojęcie: brak, ubytek, strata, czyli Abgang. Nie, w pewnych okolicznościach żadna dobra wola nie wystarcza. Jeszcze w domu czytałem, że z czasem, no i za cenę odpowiedniego wysiłku, człowiek jest w stanie przywyknąć nawet do życia w niewoli. I zapewne tak jest, nie wątpię, na przykład we własnym kraju, w normalnym, solidnym, cywilnym więzieniu czy jak się tam ono nazywa. Natomiast w obozie koncentracyjnym jest to, według moich doświadczeń, nie całkiem możliwe. I śmiem stwierdzić, że – przynajmniej jeśli o mnie chodzi – nigdy z braku starania, nigdy z braku dobrej woli; problem w tym, że nie dają na to dość czasu, po prostu.
Wiem o trzech sposobach – metodach ucieczki z obozu koncentracyjnego – bo je widziałem, wypróbowałem lub słyszałem o nich. Sam stosowałem pierwszą i może, niech będzie, najłatwiejszą – ale istnieje pewna rzecz, która, jak się uczułem, jest stałą i niezbywalną własnością każdego człowieka. To fakt: nasza wyobraźnia nawet w niewoli pozostaje wolna. Mogłem na przykład sprawić, że podczas gdy moje ręce zajmowały się łopatą czy kilofem – oszczędnie, bez przesady, zawsze ograniczając się tylko do najkonieczniejszych ruchów – mnie samego po prostu tam nie było. Ale dowiedziałem się też, że nawet wyobraźnia ma swoje granice, że i tu są bariery. Przecież w końcu tyle samo trudu kosztowało mnie znalezienie się gdziekolwiek, w Kalkucie czy na Florydzie, choćby w najpiękniejszych miejscach świata. To jednak było nie dość poważne, nie dość realne, że tak powiem, i dlatego na ogół wracałem zwyczajnie do domu. Prawda, nie da się ukryć, że to nie mniej zuchwałe, niż gdybym się znalazł, powiedzmy, w Kalkucie; tyle że w tym już coś było, jakaś skromność i powiedziałbym, trud, który kompensował i przez to jakby od razu uwiarygodniał wysiłek. Szybko na przykład zdałem sobie sprawę: nie żyłem, jak trzeba, nienależycie korzystałem z tamtego życia, dużo, zbyt dużo mam do żałowania. I tak – przypominałem sobie – bywały potrawy, na które kręciłem nosem, grzebałem po talerzu, potem go odsuwałem, całkiem zwyczajnie dlatego, że ich nie lubiłem, i w tej chwili uważałem to za nierozumny i nienaprawialny błąd. Albo te niedorzeczne sprzeczki między ojcem a matką z mojego powodu. Kiedy wrócę do domu, pomyślałem tak właśnie, używając tych prostych, samych przez się zrozumiałych słów, nawet nie mrugnąwszy okiem, jak ktoś, kogo mogą interesować wyłącznie sprawy następujące po tym najbardziej oczywistym fakcie; więc gdy wrócę do domu, muszę z tym bezwzględnie skończyć, musi zapanować pokój, zadecydowałem. Były też w domu sprawy, które mnie denerwowały, a nawet takie, których – jakkolwiek to śmieszne – się bałem: niektórych przedmiotów szkolnych i nauczycieli, tego, że zostanę wyrwany do odpowiedzi i zawiodą mnie wiadomości, wreszcie ojca, kiedy mu powiem o stopniu. Teraz przywoływałem te obawy, zwyczajnie po to, żeby je sobie wyobrazić, ponownie przeżyć i uśmiechnąć się na ich wspomnienie. Ale najmilej spędzałem czas, wyobrażając sobie cały, calutki dzień w Peszcie, jeśli to możliwe, od rana do wieczora, w dalszym ciągu hołdując skromności. W końcu tyle samo wysiłku kosztowałoby mnie wyobrażenie sobie jakiegoś szczególnego, idealnego dnia – ale ja przeważnie wyobrażałem sobie tylko złe dni, z wczesnym wstawaniem, szkołą, strachem, byle jakim obiadem, i te wszystkie możliwości, których wówczas nie wykorzystałem, odrzuciłem, a nawet ich nie zauważyłem, naprawiałem w obozie koncentracyjnym z największym mistrzostwem. Słyszałem już o tym i teraz mogłem potwierdzić: ciasne więzienne mury nie stanowią żadnych granic dla skrzydeł naszej wyobraźni. Miało to tylko jedną wadę – jeśli uniosły mnie tak daleko, że nawet rękom kazały zapomnieć, bardzo szybko i z najdobitniejszym, najbardziej stanowczym argumentem wkraczała w swoje prawa w końcu jednak bardzo tu obecna rzeczywistość.
W tym czasie zaczęło się zdarzać w naszym obozie, że na porannym apelu nie zgadzał się stan liczebny – jak niedawno obok nas, na bloku szóstym. Każdy dobrze wie, co się mogło wtedy stać, przecież pobudka w obozie koncentracyjnym nie budzi tylko tego, kto już nie chce wstać, a tacy tu są. To jest drugi sposób ucieczki i któż nie miałby – raz, przynajmniej jeden jedyny raz – pokusy, któż mógłby zawsze być tak niezłomnie twardy, zwłaszcza rankiem, kiedy może wstać albo nie; budzimy się do nowego dnia w głośnym już namiocie, wśród szykujących się do wyjścia sąsiadów – ja sam wprawdzie tego nie spróbowałem, ale na pewno bym to zrobił, gdyby Bandi Citrom wciąż mi nie przeszkadzał. W końcu kawa nie jest aż tak ważna, a na apelu już będziemy – tak sobie myśli człowiek, tak sobie myślałem ja. Nie zostaniemy, oczywiście, na pryczy – w końcu nikt nie może być aż tak naiwny – lecz wstaniemy, porządnie, przyzwoicie, tak jak inni, a potem… znamy takie miejsce, pewien absolutnie bezpieczny zakątek, moglibyśmy dać głowę. Wypatrzyliśmy go już wczoraj czy może jeszcze dawniej, zauważyliśmy go, wpadł nam w oczy przypadkowo, bez żadnego planu, zamiaru, tylko coś sobie skojarzyliśmy w duchu. Teraz natomiast przypominamy sobie o nim. Wpełzniemy na przykład pod dolny boks. Albo odnajdziemy tę superpewną szparę, wygięcie, zagłębienie, bezpieczny kąt. A tam już się dobrze nakryjemy słomą, ściółką, kocami. I cały czas z tą myślą, że na apelu już będziemy – mówię, był czas, kiedy to dobrze, bardzo dobrze zrozumiałem. Co odważniejsi mogą nawet myśleć, że jednemu człowiekowi jeszcze jakoś ujdzie: na przykład źle policzą, przecież w końcu wszyscy jesteśmy ludźmi; że brak tylko jednego człowieka – dziś, tylko dziś rano – nie musi rzucić się w oczy, już wieczorem natomiast – zadbamy o to – stan liczebny będzie się zgadzał; jeszcze zuchwalsi: że w tym bezpiecznym miejscu w żaden sposób, żadną metodą nie mogą ich znaleźć. Ale prawdziwi desperaci nie myślą nawet o tym, gdyż po prostu uważają – i niekiedy ja sam byłem tego zdania – że godzina dobrego snu warta jest wszelkiego ryzyka i wszelkiej kary.
Ale nie za bardzo dają im aż tyle snu, przecież rano wszystko toczy się szybko, i proszę, już w wielkim pośpiechu formuje się grupa szukających: z przodu Lagerältester, w czerni, świeżo ogolony, z szykownym wąsikiem, pachnący, z niemieckim kapo za plecami, za tym zaś Blockältester i dwóch sztubowych, wszystkie pejcze i kije w pogotowiu, w garści, i ruszają prosto do bloku szóstego. Stamtąd hałas, krzyki, a po paru minutach – tylko posłuchaj! – triumfalny wrzask zwycięskich tropicieli śladów. Miesza się z nim jakieś piszczenie, coraz cichsze, potem milknie i wkrótce ukazują się myśliwi. To, co taszczą ze sobą z namiotu, wygląda stąd na nieruchomą kupę martwych przedmiotów, kłąb splątanych szmat – ciskają to coś na sam skraj szeregu: starałem się nie patrzeć. Ale jakieś fragmenty, jakieś nawet teraz rozpoznawalne rysy, charakterystyczne cechy przyciągały mój wzrok, zmuszały do patrzenia, i poznałem w nim tego, kim niegdyś był – Pechowca. Potem: – Arbeitskommandos antreten! - i możemy na to liczyć: żołnierze będą dziś surowsi.
I wreszcie można rozważać trzecią metodę ucieczki, dosłowną i rzeczywistą, jak widać, to też się zdarzyło raz, jeden jedyny raz w naszym obozie. Uciekinierów było trzech, wszyscy trzej to Łotysze, doświadczeni, biegli w niemieckim, znający okolicę, pewni swego więźniowie – poszła szeptem wieść – i mogę powiedzieć, że po pierwszym uznaniu, tajonej radości, bo nasi stróże dostali po nosie, a nawet tu i ówdzie po dziwie i niemal entuzjastycznych planach pójścia za ich przykładem i rozważaniu szans, wszyscy byliśmy na i nich nieźle wściekli już nocą, tak gdzieś koło drugiej czy trzeciej, kiedy ukarani za ich ucieczkę wciąż jeszcze staliśmy, a dokładniej, raczej słanialiśmy się na apelu. Nazajutrz wieczorem, kiedy wróciliśmy do obozu, znów starałem się nie patrzeć w prawo. Stały tam bowiem trzy krzesła, a na nich siedziało trzech ludzi, trzech człowiekopodobnych. Uznałem, że prościej będzie nie interesować się tym, jaki dokładnie przedstawiają widok i co było napisane wielkimi kulfonami na tekturowych tabliczkach zawieszonych na ich szyjach (i tak się dowiedziałem, bo jeszcze długo wspominano o tym w obozie: Hurra! Ich bin wieder da!, to znaczy „Hurra! znów tu jestem!”), widziałem też rusztowanie trochę podobne do trzepaków na naszych podwórkach, z trzema sznurami zakończonymi pętlą – a więc zrozumiałem: szubienica. O kolacji, rzecz jasna, nie mogło być mowy, lecz natychmiast: – Appell! – potem: – Das ganze Lager Achtung! – jak w przedzie na całe gardło komenderował Lagerältester, osobiście. Zebrali się ci co zwykle, wykonawcy egzekucji, po dalszym wyczekiwaniu pojawili się też przedstawiciele władz wojskowych, a potem, że tak powiem, wszystko poszło jak należy – na szczęście dość daleko od nas, z przodu, w pobliżu koryt do mycia, i nawet tam nie patrzyłem. Zerkałem raczej w lewo, skąd nagle napłynął głos, jakieś mamrotanie, coś w rodzaju melodii. Zobaczyłem w szeregu nieco trzęsącą się głowę na cienkiej, pochylonej do przodu szyi – a właściwie tylko nos i ogromne, w tej chwili pławiące się w jakimś niemal opętanym blasku oczy: rabin. Wkrótce zrozumiałem też jego słowa, tym bardziej że ludzie w naszym rzędzie zaczęli je z wolna za nim powtarzać. Na przykład wszyscy „Finowie”, ale także wielu innych. A nawet, nie wiem, w jaki sposób, przedostały się już do sąsiadów, do innych bloków, rozbiegły się i szerzyły, że tak powiem, bo i tam spostrzegłem coraz więcej poruszających się warg i ostrożnie, ledwo, ledwo, ale jednak stanowczo kiwające się w przód i w tył ramiona, karki i głowy. Tymczasem to mamrotanie pośrodku naszego rzędu nie ustawało, było jak pomruk wychodzący gdzieś ze środka ziemi. Jiskadal, weis-kadasz, brzmiało wciąż od nowa, a tyle to i ja wiem, że to jest tak zwany kadysz, żydowska modlitwa za zmarłych. I możliwe, że i to był tylko upór, skrajna, jedyna, chyba, musiałem przyznać, trochę wymuszona, powiedziałbym, przepisowa, w pewnym sensie ustalona i zarazem daremna forma uporu (bo przecież tam z przodu nic się nie zmieniło, z wyjątkiem paru ostatnich drgnień wisielców, nic się nie poruszyło, nic się nie zachwiało na te słowa); a jednak musiałem jakoś zrozumieć to uczucie, w którym twarz rabina niemal się rozpływała i od którego siły nawet nozdrza mu tak dziwnie drgały. Jakby dopiero teraz nadeszła ta z dawna oczekiwana chwila, ta szczególna, zwycięska chwila, o której nadejściu, pamiętam, mówił jeszcze w cegielni.
I rzeczywiście, po raz pierwszy ogarnęło i mnie, nie wiem dlaczego, specyficzne poczucie braku, a nawet pewna zazdrość, że nie umiem jak inni – choćby w paru zdaniach – pomodlić się po żydowsku.
Ale ani upór, ani modlitwa, ani żadna ucieczka nie mogły mnie wyzwolić od jednego: od głodu. W domu też oczywiście bywałem, lub przynajmniej tak mi się wydawało, głodny; byłem głodny jeszcze w cegielni, w pociągu, w Oświęcimiu i nawet w Buchenwaldzie – ale tak długo, tak długodystansowe, że tak powiem, nie znałem jeszcze tego uczucia. Przeobraziłem się w dziurę, w jakąś próżnię, i wszystkie moje starania, wszystkie dążenia były skierowane na zapchanie, skłonienie do zamilknięcia tej wciąż żądającej swego próżni bez dna. Tylko na to miałem oczy, tylko temu mógł służyć mój cały intelekt, tylko to kierowało wszystkim, co robiłem, i jeśli nie jadłem drewna, żelaza czy żwiru, to tylko dlatego, że tego nie dało się pogryźć i strawić. Ale na przykład piasku już próbowałem i nigdy się nie zawahałem, jeśli zobaczyłem gdzieś trawę – ale trawa nie trafiała się ani w fabryce, ani na terenie obozu, niestety. Za jedną małą, szpiczastą cebulkę żądano aż dwóch kromek chleba i za tyle samo szczęśliwi bogacze sprzedawali buraki cukrowe i pastewne; ja wolałem te drugie, bo są bardziej soczyste i przeważnie większe, choć znawcy uważają, że cukrowe mają więcej wartości, że są pożywniejsze – ale kto by tam grymasił, nawet jeśli nie cierpiał ich łykowatego miąższu i ostrego smaku tak jak ja. Zadowalałem się i tym, w pewnym sensie jakoś mnie to pocieszało, że przynajmniej jedli inni. Naszym strażnikom zawsze przynoszono obiad do fabryki, a ja nie spuszczałem z nich oczu. Muszę jednak powiedzieć, że nie sprawiali mi większej satysfakcji czy radości; jedli szybko, nawet nie gryźli, spieszyli się, widziałem, że nie bardzo wiedzą, co naprawdę robią. Kiedy indziej moje komando pracowało w warsztacie: tu majstrowie rozpakowali to, co przynieśli z domu, i – pamiętam – długo patrzyłem na żółtą, pełną wielkich odcisków rękę, jak z wysokiego słoja wyciąga fasolkę szparagową, jedną po drugiej, może, przyznaje, z jakąś trochę niepewną, jakąś mroczną nadzieją. Ale ta żółta ręka – znałem już na niej każdy odcisk, każdy jej przewidywalny ruch – która wciąż poruszała się drogą między słoikiem a ustami, wędrowała dalej. Po pewnym czasie i ją zakryły mi plecy, bo się odwrócił, i zrozumiałem, że oczywiście z litości, choć chciałbym mu powiedzieć: tylko spokojnie, tylko dalej, przecież dla mnie już sam widok to dużo, więcej niż nic, na pewno. Wczorajsze łupiny od ziemniaków, całą menażkę, kupiłem od pewnego „Fina”. Wyciągnął je spokojnie podczas południowej przerwy i tego dnia na szczęście nie było przy mnie Bandiego Citroma, żeby mógł się czepiać. Położył je przed sobą, wyciągnął postrzępiony papier, z niego kamienistą sól, wszystko to robił powoli, długo, i nawet czubkami palców podniósł kawałeczek do ust, posmakował, a potem tylko tak, od niechcenia, powiedział: – Na sprzedaż! – Na ogół ceną za coś takiego są dwa kawałki chleba lub margaryna; on żądał połowy wieczornej zupy. Próbowałem się targować, powoływałem się na wszystko, nawet na równość. – Du bist niszt kajn jid, du bist a szejgec, ty nie Żyd – potrząsnął na to głową, jak oni wszyscy. Zapytałem go: – To dlaczego tu jestem? – Skąd ja to wie? – wzruszył ramionami. Powiedziałem mu: – Parszywy Żyd! – I tak ci taniej nie sprzedam – odparł. W końcu kupiłem za tyle, ile chciał, i nie wiem, skąd wieczorem pojawił się akurat w tej chwili, kiedy nalewano mi zupę, ani jak mógł przewidzieć, że na kolację będzie makaron na mleku.
Twierdzę, że niektóre pojęcia możemy w pełni zrozumieć wyłącznie w obozie koncentracyjnym. Częstym bohaterem bajek mojego dzieciństwa był na przykład wędrowny czeladnik lub zbójnik, który za rękę królewny przystaje do króla na służbę i cieszy się, bo cena wynosi wszystkiego siedem dni. „Ale siedem dni to u mnie siedem lat” – mówi mu król; otóż to samo mógłbym powiedzieć o obozie koncentracyjnym. Nigdy bym na przykład nie uwierzył, że tak szybko zmienię się w zwiędłego starca. W domu trzeba na to czasu, co najmniej pięćdziesięciu, sześćdziesięciu lat, tu wystarczyły już trzy miesiące, żeby zawiodło mnie ciało. Oświadczam: nic dotkliwszego, nic bardziej zniechęcającego, jak śledzenie dzień w dzień, jak rejestrowanie dzień w dzień, ile znów z nas ubyło. W domu, jeśli nawet nie zwracałem na to zbytniej uwagi, byłem jednak w harmonii z moim organizmem, lubiłem, że tak powiem, tę machinę. Pamiętam pewne letnie popołudnie, kiedy w chłodnym pokoju czytałem pasjonującą powieść, podczas gdy moja dłoń w przyjemnym roztargnieniu głaskała naprężoną od mięśni, porośniętą złotymi włoskami, posłusznie gładką skórę uda. Teraz ta sama skóra zwisała pomarszczona, była żółta i wyschnięta, pokryta różnymi wypryskami, brunatnymi plackami, pęknięciami, zadrapaniami, dziobami i łuskami, które nieprzyjemnie swędziały, zwłaszcza między palcami. – Świerzb – stwierdził fachowo, kiwając głową, Bandi Citrom, kiedy mu to pokazałem. Tylko obserwowałem tę prędkość, to oszalałe tempo, w jakim dzień w dzień moje ciało nikło i marniało, roztapiała się i gdzieś przepadała z moich kości pokrywająca je tkanka i jej sprężystość. Każdego dnia zaskakiwało mnie co innego, jakaś nowa wada, nowa brzydota na tym coraz dziwniejszym, coraz bardziej obcym przedmiocie, który niegdyś był moim przyjacielem: ciałem. Nie mogłem już na nie patrzeć bez uczucia jakiejś niezgody z samym sobą, bez przerażenia; z czasem też dlatego przestałem się rozbierać do mycia, pomijając całą moją niechęć do tak zbytecznego wysiłku, do zimna, a zwłaszcza do drewniaków.
Te przedmioty, przynajmniej mnie, zawsze złościły. W ogóle nie byłem zadowolony z odzieży, w którą wyposażono mnie w obozie koncentracyjnym, była mało funkcjonalna i miała dużo wad, a z czasem stała się po prostu źródłem przykrości – śmiem powiedzieć: nie sprawdziła się. I tak na przykład w okresach drobnego, szarego deszczu, który zmiana pory roku czyni trwałym zjawiskiem, płócienny pasiak przeobraża się w sztywną rurę od pieca, której mokrego dotknięcia nasza dygocząca skóra chce za wszelką cenę uniknąć, na próżno, oczywiście. Nic niewart jest tu obozowy płaszcz, a niezaprzeczalnie uczciwie przydzielili je nam wszystkim – to nowa kłoda, to nowa mokra warstwa, i uważam, że nie jest też dobrym rozwiązaniem gruby papier worka po cemencie, który, podobnie jak wielu innych, Bandi Citrom też sobie schował i nosił go pod Pasiakiem, lekceważąc wszelkie ryzyko, przecież taki grzech może szybko wyjść na jaw: wystarczy jedno uderzenie kijem w plecy, drugie w pierś, i chrzęst sprawia, że wina staje się oczywista. A skoro już nie chrzęści, pytam, to po co to przemoknięte nowe utrapienie, od którego możemy się uwolnić tylko potajemnie?
Ale najgorsze są, mówię, drewniaki. Wszystko właściwie zaczęło się wraz z błotem. Zresztą mogę powiedzieć, że i w tym względzie moje dotychczasowe wyobrażenia nie były całkiem wystarczające. W domu też widywałem błoto, nawet po nim chodziłem, oczywiście – ale nie miałem pojęcia, że błoto może się stać naszą główną troską, sceną naszego życia. Co znaczy zanurzyć się w nim po łydki, aby potem, mobilizując wszystkie siły, jednym głośno chlupiącym szarpnięciem wyrywać z niego nogi, i to tylko po to, by znów je zanurzyć dwadzieścia, trzydzieści centymetrów dalej; na to nie byłem, zresztą daremnie byłbym, przygotowany. A więc jeśli chodzi o drewniaki, okazało się, że z czasem łamią się w nich obcasy. Chodzimy więc na grubych spodach, które w pewnym punkcie pod piętą nagle cienieją i zaokrąglają się niczym gondola, więc kołyszemy się na tych okrągłych spodach jak wańka-wstańka. Ponadto w miejscu niegdysiejszego obcasa, między piętą drewniaka a bardzo cienkim tu spodem, powstaje coraz większa szpara, w którą przy każdym kroku bez przeszkód włazi zimne błoto, a z nim drobny żwir i rozmaite ostre kamyki. Tymczasem buty już dawno otarły kostki i wyżarły niezliczone ranki w miękkich miejscach poniżej. Otóż te ranki – zgodnie z ich właściwościami – wilgotne – a ich wilgoć jest lepka. Z czasem nie możemy się już więc uwolnić od drewniaków, stają się nie do zdjęcia, bo przylgnęły i jak nowa część ciała niemal przyrastają do nóg. Chodziłem w nich w dzień i kładłem się do snu, już choćby po to, żeby nie tracić czasu, kiedy będę musiał w nocy schodzić, a dokładniej, zeskakiwać trzy, a czasami nawet cztery razy. W nocy jeszcze pół biedy: z trudem, potykając się, ślizgając w błocie, docieramy jakoś do celu w świetle reflektorów. Ale co robić za dnia, jeśli biegunka dopadnie nas – co nieuniknione – w komandzie? Człowiek zbiera wtedy całą odwagę, zdejmuje czapkę i prosi strażnika o pozwolenie: – Gehorsamst, zum Abort – zakładając oczywiście, że w pobliżu jest klozet, na dodatek taki, z którego mogą korzystać także więźniowie. Ale załóżmy, że jest, załóżmy, że strażnik jest dobrotliwy i udziela pozwolenia raz, potem drugi; niechże więc spytam: kto może być tak bezczelny, tak zdeterminowany, żeby po raz trzeci wystawiać jego cierpliwość na próbę? Wtedy pozostaje już tylko niema walka, z zaciśniętymi zębami, z drżeniem w dołku, zanim rozstrzygnie się próba i w końcu zatriumfuje albo nasze ciało, albo nasza wola.
A jako ostateczne narzędzie – czy to spodziewane, czy też nieoczekiwane, prowokujemy je czy właśnie staramy się go uniknąć – zawsze i wszędzie jest bicie, w tym względzie ja też odebrałem należną mi część, oczywiście, ale nie większą – jeśli nie mniejszą – niż zwykła, przeciętna, powszednia, jak ktokolwiek, jak którykolwiek z nas, a więc taką, która nie jest następstwem jakiegoś szczególnego, osobistego pecha, lecz tylko normalnych warunków w naszym obozie. I szczególna niekonsekwencja, ale muszę powiedzieć: spotkało mnie to nie z woli esesmana, który właściwie był bardziej do tego powołany, bardziej uprawniony, zobligowany czy jak to określić, lecz żołnierza w żółtym mundurze jakiejś mętnej organizacji o nazwie Todt, zajmującej się, jak słyszałem, inspekcją pracy. Był tam i zauważył – ale co za głos, co za skok – że upuściłem worek cementu. Noszenie cementu każde komando, i według mnie całkiem słusznie, naprawdę przyjmuje z należną jedynie całkiem wyjątkowym okazjom radością, do której niechętnie się przyznaje nawet wśród swoich. Człowiek pochyla głowę, ktoś zarzuca mu na plecy worek, z którym wlecze się noga za nogą do ciężarówki, tu ktoś inny mu go zdejmuje, potem człowiek, kiedy tylko może, wlecze się z powrotem okrężną drogą, jeśli ma szczęście, stoi przed nim jeszcze kolejka, a więc może znów uszczknąć trochę czasu, znów do następnego worka. Worek waży wszystkiego dziesięć, piętnaście kilo – w domowych warunkach byłaby to dziecinna zabawka, może nawet pograłbym nim w nogę; tu jednak potknąłem się i upuściłem go. Najgorsze, że przy tym pękł, a przez pęknięcie wysypała się na ziemię jego zawartość, surowiec, skarb, drogocenny cement. Już był przy mnie, już czułem jego pięść na twarzy, potem, kiedy powalił mnie na ziemię, jego but na żebrach, a na karku jego rękę, gdy wciskał mi twarz w ziemię, w cement: mam go pozbierać, wydrapać, wylizać – życzył sobie całkiem niedorzecznie. Później szarpnięciem postawił mnie na nogi: już on mi pokaże – ich werde dir zeigen, Arschloch, Scheisskerl, verfluchter Judehund! – że więcej nie upuszczę żadnego worka, obiecał. Od tej chwili za każdym nawrotem on sam zarzucał mi na plecy nowy worek i tylko mną się interesował, tylko o mnie się troszczył, wyłącznie mnie śledził spojrzeniem do ciężarówki i z powrotem, i brał mnie na początek nawet wtedy, gdy według kolejki i sprawiedliwości powinni byli podchodzić po worki inni ludzie. W końcu już niemal zgraliśmy się, poznali na sobie, widziałem na jego twarzy prawie zadowolenie, zachętę, żeby nie powiedzieć – coś w rodzaju dumy, i z pewnego punktu widzenia, musiałem przyznać, miał do tego prawo: rzeczywiście, jeśli nawet zataczając się, jeśli zgarbiony, jeśli ciemniało mi w oczach, to jednak wytrwałem, przychodziłem i odchodziłem, nosiłem i dźwigałem, i nie upuściłem już żadnego worka, a to w rezultacie – musiałem przyznać – potwierdzało jego rację. Z drugiej jednak strony pod koniec tego dnia poczułem, że coś się we mnie nienaprawialnie popsuło, odtąd każdego ranka byłem przekonany, że wstaję ostatni raz, przy każdym kroku, że nie dam rady zrobić jeszcze jednego, przy każdym ruchu, że nie zdołam już wykonać następnego; a jednak na razie wciąż je wykonywałem.
<a l:href="#_ftnref4">[4]</a> Właściwie – fun (jid.) – z.