38993.fb2 Los utracony - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Los utracony - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

7

Zdarzają się przypadki, trafiają się sytuacje, których już w żaden sposób nie da się pogorszyć, jak widać. Oświadczam, że po tylu staraniach, po tylu daremnych próbach i wysiłkach z czasem ja też odnalazłem spokój i ulgę. Twierdzę, że na przykład pewne rzeczy, którym przedtem przypisywałem jakieś ogromne, na dobrą sprawę, niepojęte znaczenie, straciły w moich oczach całą wagę. I tak, jeśli zmęczyłem się na apelu, nie patrząc, czy jest tam błoto lub kałuża, po prostu siadałem i pozostawałem w tej pozycji, dopóki sąsiedzi nie postawili mnie siłą na nogi. Zimno, wilgoć, wiatr czy deszcz już mi nie mogły przeszkadzać: nie docierały do mnie, wcale ich nie czułem. Nawet głód minął; w dalszym ciągu niosłem do ust, co tylko znalazłem, co nadawało się do zjedzenia, ale raczej tylko w roztargnieniu, automatycznie, z przyzwyczajenia, że tak powiem. Praca? Już nawet nie zważałem na pozory. Jeśli im się nie podobało, najwyżej mnie bili, a i tym nie mogli mi bardzo zaszkodzić, bo w ten sposób wygrywałem czas – już po pierwszym uderzeniu pospiesznie rozciągałem się na ziemi, a dalszych nie czułem, ponieważ zasypiałem przy nich.

Tylko jedno stało się we mnie silniejsze: rozdrażnienie. Jeśli ktoś nastawał na moją wygodę, bodaj tylko mnie dotknął, jeśli w marszu pomyliłem krok (co zdarzało się często) i ktoś z tyłu przydeptał mi piętę to bez chwili wahania, bez skrupułów mógłbym go na przykład na miejscu zabić – gdybym mógł, oczywiście, i gdybym, podnosząc rękę, nie zapomniał już, co właściwie chciałem zrobić. Zdarzało mi się też przemówić z Bandim Chromem; „opuściłem się”, stałem się ciężarem dla komanda, jestem niebezpieczny dla wszystkich, można się ode mnie zarazić świerzbem – wyrzucał mi. Ale przede wszystkim chyba go krępowałem, przeszkadzałem mu. Zauważyłem to, kiedy pewnego wieczoru zaciągnął mnie do mycia. Daremnie się broniłem, protestowałem, siłą ściągnął ze mnie łachy, daremnie próbowałem trafić go pięścią w pierś, w twarz, nacierał zimną wodą moją dygoczącą skórę. Powiedziałem mu ze sto razy: nie chcę jego opieki, niech mnie zostawi w spokoju, niech idzie w cholerę, chcę tu zdechnąć. Może nie chcę wrócić do domu? – zapytał i nie wiem, jaką odpowiedź wyczytał z mojej twarzy, ale ja na jego ujrzałem jakieś osłupienie, popłoch, z jakim zwykle patrzymy na tych, którzy nieustannie sprowadzają kłopoty, na skazańców czy, powiedzmy, nosicieli zarazy: wtedy też przypomniałem sobie to, co mówił kiedyś o muzułmanach. W każdym razie od tej pory raczej mnie unikał, ja natomiast uwolniłem się i od tego ciężaru.

Natomiast od kolana w żaden sposób nie mogłem się uwolnić, ten ból wciąż pozostawał ze mną. Po paru dniach nawet je obejrzałem i aczkolwiek moje ciało przyzwyczaiło mnie już do różnych rzeczy, tę nową niespodziankę, tę płomiennie czerwoną gulę, która uformowała się w okolicy mojego prawego kolana, uznałem za słuszne natychmiast zakryć. Dobrze wiedziałem, oczywiście, że w naszym obozie funkcjonuje rewir, ale po pierwsze, godzina przyjęć zbiegała się akurat z porą kolacji, która w końcu była ważniejsza od leczenia, a po drugie, takie czy inne doświadczenie, znajomość miejsca i życia nie pozwalają na zbyt duże zaufanie. No i rewir był daleko, dwa namioty przed naszym, a na tak długą wyprawę niechętnie bym się zdecydował, gdyby to nie było bezwzględnie konieczne, między innymi dlatego, że teraz już bardzo mnie bolało. Wreszcie Bandi Citrom i jeden z naszych współlokatorów zanieśli mnie jednak, robiąc z rąk siodełko, i kiedy już siedziałem na stole, uprzedzono mnie z góry: prawdopodobnie będzie bolało, ponieważ zabieg trzeba wykonać natychmiast, a z powodu braku środków znieczulających są zmuszeni wykonać go bez nich. Jak zaobserwowałem, zrobili mi nożem dwa krzyżujące się nacięcia nad kolanem, wycisnęli mnóstwo czegoś, co było w moim udzie, następnie zawinęli wszystko papierowym bandażem. Zaraz potem zainteresowałem się kolacją, więc zapewnili mnie: zadbają o to, co trzeba, i wkrótce się o tym przekonałem, rzeczywiście. Zupa była dziś z buraków pastewnych i kalarepy, bardzo tu lubiana, i dla rewiru całkiem wyraźnie nalewało się ją z dna kotła, z czego również mogłem być zadowolony. Spędziłem noc w namiocie rewiru, na górnym piętrze boksu, zupełnie sam i nieprzyjemne było tylko to, że o zwykłej porze wypróżnienia już nie mogłem stanąć na nodze, natomiast o pomoc – najpierw szeptem, potem głośno, wreszcie krzycząc – prosiłem bezskutecznie. Nazajutrz rano wraz z innymi ciałami wrzucono też moje na mokrą blachę otwartej ciężarówki i zawieziono do pobliskiej miejscowości o nazwie Gleina, jeśli dobrze zrozumiałem, gdzie mieścił się właściwy szpital obozowy. W drodze pilnował nas żołnierz; siedział z tyłu na porządnym, składanym stołku, z połyskującym wilgocią karabinem na kolanach, z wyraźnie niechętną, pełną rezerwy miną i niekiedy, zapewne na skutek jakiegoś zapachu, który go dobiegł, krzywił się paskudnie – zresztą, muszę przyznać, miał prawo. Dręczyło mnie zwłaszcza to, że robił wrażenie, jakby doszedł w duchu do jakiegoś wniosku, jakiejś ogólnej prawdy, i miałem ochotę się usprawiedliwić: to nie tylko moja wina i tak naprawdę wcale taki nie jestem – ale trudno byłoby mi to wytłumaczyć, oczywiście, rozumiałem. Kiedy zajechaliśmy, musiałem najpierw stawić czoło strumieniowi wody z gumowego szlaucha, jakich używa się w ogrodzie, który uderzył niespodziewanie, wdzierał się wszędzie i zmył ze mnie wszystko: resztki szmat, brud i nawet papierowy opatrunek. Potem zaprowadzono mnie do sali, gdzie dostałem koszulę i dolne miejsce na piętrowej, zbitej z desek pryczy i mogłem się położyć na sienniku, ubitym wprawdzie i wygniecionym na dostatecznie twardo i dostatecznie płasko zapewne przez moich poprzedników, tu i ówdzie upstrzonym podejrzanymi plamami, podejrzanie pachnącymi, podejrzanie chrzęszczącymi przebarwieniami, ale w końcu wolnym i później mogłem robić, co chciałem, a zwłaszcza dobrze się wyspać.

Nasze dawne zwyczaje zabieramy zawsze ze sobą w nowe miejsca, jak widać; mogę powiedzieć, że ja sam w szpitalu musiałem na początku walczyć z licznymi nawykami, które się we mnie zakorzeniły. Na przykład sumienie: w pierwszym okresie budziło mnie każdego świtu. Kiedy indziej zrywałem się – przespałem apel, już ruszają na poszukiwania, i dopiero z wolno cichnącym sercem przyjmowałem do wiadomości pomyłkę, roztaczający się przede mną obraz, świadectwo rzeczywistości, że jestem w szpitalu, że wszystko w porządku, tu ktoś pojękuje, tam rozmawiają, dalej kto inny w dziwnym milczeniu mierzy ostrym nosem, nieruchomym wzrokiem, otwartymi ustami w sufit, że tylko boli mnie rana, no i że najwyżej – jak zawsze – chce mi się pić, na pewno z gorączki. Słowem, potrzebowałem czasu, zanim do końca uwierzyłem: nie ma apelu, nie muszę oglądać żołnierzy, a zwłaszcza chodzić do pracy – i wszystkich tych korzyści nie mogły zniwelować, przynajmniej dla mnie, żadne uboczne okoliczności, żadna choroba. Co jakiś czas prowadzono mnie do małego pokoju na piętrze, gdzie urzędowało dwóch lekarzy, młodszy i starszy, ja byłem, że tak powiem, pacjentem tego drugiego. Był chudym, sympatycznym brunetem w czystym ubraniu, butach, z opaską i uczciwą, wyróżniającą go twarzą, która przywodziła na myśl starego, przyjacielskiego lisa. Wypytał mnie, skąd jestem, i sam mi powiedział, że przywieziono go tu z Siedmiogrodu. Jednocześnie zdejmował mi postrzępiony, w okolicy kolana zawsze już stwardniały i żółtozielony papierowy bandaż, potem, ugniatając mi udo obiema rękami, wyciskał z niego ropę, która zdołała się nagromadzić, i wreszcie jakimś podobnym do szydełka narzędziem wpychał mi pod skórę kawałek zwiniętej gazy, jak wyjaśniał: „w celu udrożnienia”, „w celu oczyszczenia”, po to, żeby rana nie zagoiła się przed czasem. Chętnie tego słuchałem, w końcu nie miałem czego szukać poza szpitalem, jeśli o mnie chodzi, nie ma żadnego gwałtu ze zdrowiem, jak się dobrze zastanowić, oczywiście. Już mniej mi się podobała inna jego uwaga. Uważał, że jedna rana w moim kolanie to za mało. Według niego należałoby wykonać drugie cięcie z boku i połączyć je z pierwszym za pomocą trzeciego cięcia. Zapytał, czybym się zdecydował, i naprawdę się zdziwiłem, ponieważ patrzył na mnie w taki sposób, jakby rzeczywiście czekał na moją odpowiedź, może zgodę, żeby nie powiedzieć: upoważnienie. Powiedziałem mu: – Jak pan doktor uważa – a on natychmiast uznał, że w takim razie najlepiej będzie zaraz się do tego zabrać. I od razu się zabrał, ale byłem zmuszony zachowywać się nieco głośno i widziałem, że mu to przeszkadza. Nawet kilka razy mnie zganił: – Nie potrafię tak pracować – a ja próbowałem się usprawiedliwić: – Nic na to nie poradzę. – Wreszcie po paru centymetrach przerwał, nie realizując w pełni swojego planu. Ale i tak wydawał się dość zadowolony, jak zaznaczył: – To już też coś – jako że teraz będzie mógł w dwóch miejscach wyciskać ze mnie, sądził, ropę. W szpitalu też płynął czas; jeśli akurat nie spałem, zawsze byłem zajęty głodem, pragnieniem, bólem kolana, jakąś rozmową czy zabiegami, ale śmiem powiedzieć, że bez zajmowania się czymkolwiek innym bardzo dobrze mi się żyło ze świadomością tej przyjemnie podniecającej myśli, tego przywileju, który wciąż wywoływał ogromną radość. Wypytywałem też nowo przybyłych: co słychać w obozie, z jakiego są bloku i czy przypadkiem nie znają Bandiego Citroma z bloku piątego, wzrost średni, złamany nos, z przodu brak zębów, ale nikt go sobie nie przypominał. Rany, które widywałem w pokoju zabiegowym, były przeważnie podobne do moich, również głównie na udach lub łydkach, choć zdarzały się i wyżej, na biodrach, pośladkach, ramionach, a nawet na szyjach i plecach, w języku medycznym nazywały się „flegmonami”, jak często słyszałem, a ich tak częste występowanie w normalnych warunkach obozu koncentracyjnego nie jest absolutnie czymś nadzwyczajnym czy zadziwiającym; jak się dowiedziałem od lekarzy. Nieco później zaczęli pojawiać się ludzie, którym trzeba było amputować jeden, dwa, trzy, a niekiedy nawet wszystkie palce u nóg, i opowiadali: w obozie jest już zima, poodmrażali nogi. Kiedyś wszedł do pokoju zabiegowego widocznie wysoki funkcyjny w szytym na miarę pasiaku. Usłyszałem od niego to ciche, ale dobrze zrozumiałe słowo: – Bonjour! – i z tego, no i z czerwonego trójkąta z literą „F”, odgadłem, że jest Francuzem, a z opaski z napisem O.-Arzt, że musi być naczelnym lekarzem naszego szpitala. Długo mu się przyglądałem, bo już dawno nie widziałem równie pięknego człowieka: nie był zbyt wysoki, ale pod ubraniem prężyło się proporcjonalne ciało, którego wszędzie było akurat tyle, ile trzeba, twarz również pełna, podbródek okrągły, z dołkiem pośrodku, smagła, oliwkowa skóra połyskiwała w padającym na twarz świetle, tak jak na ogół widywałem to za dawnych czasów, w domu, pośród ludzi. Nie był jeszcze bardzo stary, szacowałem go na mniej więcej koło trzydziestki. Widziałem, że lekarze też się bardzo ożywili, starali się go zadowolić, wyjaśnić, co trzeba, ale zwróciłem uwagę, że według nie tyle obozowego, co raczej dawnego, domowego zwyczaju, z tą elegancją, radością, obyciem towarzyskim, tak jak się zachowujemy gdy mamy okazję pokazać, że doskonale rozumiemy i mówimy w jakimś kulturalnym języku, tym razem po francusku. Z drugiej jednak strony – widziałem – dla naczelnego nie miało to żadnego znaczenia; wszystko obejrzał, odpowiadał w paru słowach, czasami nawet pokiwał głową, ale robił to wolno, cicho, melancholijnie, obojętnie, z niezmiennym wyrazem zwątpienia, niemal smutku na twarzy i w orzechowych oczach. Tylko się na niego gapiłem, bo nijak nie mogłem zrozumieć, skąd to się bierze u takiego bogatego funkcyjnego, który na dodatek doszedł do tak wysokiej rangi. Badawczo wpatrywałem się w jego twarz, śledziłem ruchy i wreszcie wpadło mi na myśl, że przecież w końcu on też musi tu być; z wolna i tym razem z pewnym zdziwieniem, z jakimś pogodnym zaskoczeniem wydało mi się, że rozumiem, bo na to wskazywała sytuacja, że musi go gnębić sama niewola. Już chciałem mu powiedzieć: proszę się nie martwić, przecież to jeszcze nie najgorsze – ale bałem się, to byłaby bezczelność, potem zaś przyszło mi na myśl, że przecież nawet nie znam francuskiego.

Prawie przespałem też przeprowadzkę. Już wcześniej dotarło do moich uszu: w miejscu namiotów postawiono na zimę kamienne baraki, nie zapomniano też o nadającym się na szpital. Ponownie wrzucono mnie na ciężarówkę; jak oceniłem po panujących ciemnościach, był wieczór, po temperaturze – plus minus środek zimy, dopiero potem zobaczyłem dobrze oświetloną, zimną sień jakiegoś olbrzymiego pomieszczenia, a w niej cuchnącą środkami chemicznymi drewnianą kadź i musiałem – na próżno jęk, prośba, protest – zanurzyć się w niej dla higieny aż po czubek głowy, jej zawartość zaś, poza tym, że była zimna, wywoływała we mnie dreszcz także dlatego, że widziałem, jak w tej samej brunatnej cieczy moczyli się przede mną inni chorzy, z ranami i ze wszystkim. A potem i tu zaczął płynąć czas, tu też w istocie tak samo – z paroma zaledwie różnicami – jak w poprzednim miejscu. W nowym szpitalu na przykład prycze były trzypiętrowe. Do lekarza też prowadzono mnie rzadziej i dlatego moja rana dopiero tu się oczyściła, na swój sposób, tak jak umiała. Na domiar złego wkrótce zaczęło mnie boleć lewe biodro, a potem pojawiła się znajoma już, płomiennie czerwona gula. Po paru dniach daremnego wyczekiwania, żeby znikła lub przestała rosnąć, chcąc nie chcąc, byłem zmuszony powiedzieć o niej pielęgniarzowi, i po kilkudniowym wyczekiwaniu przyszła na mnie kolej w sieni baraku, u lekarzy; w taki oto sposób poza prawym kolanem miałem także cięcie wielkości mniej więcej dłoni na lewym biodrze. Kolejna przykrość wiązała się z moim miejscem na jednej z dolnych prycz, akurat naprzeciwko wychodzącego na wysokie i zawsze szare niebo małego i nieoszklonego okna, na którego żelaznej kracie zapewne nasze parujące oddechy tworzyły wieczne sople i stale pokrywający ją szron. Ja zaś miałem na sobie wyłącznie to, co przysługuje choremu: krótką koszulę bez guzików, no i podarowaną ze względu na panującą zimę oryginalną zieloną czapkę z dzianiny, zaokrągloną na uszach i wrzynającą się klinem w czoło, podobną do tych, jakie noszą łyżwiarze lub aktorzy grający rolę szatana, ale przecież bardzo pożyteczną.

No więc solidnie marzłem, zwłaszcza kiedy straciłem drugi koc, którego strzępami całkiem znośnie uzupełniałem dotąd inne braki; mam go na krótko pożyczyć, potem mi odniesie – oznajmił pielęgniarz. Na próżno próbowałem trzymać koc obydwiema rękami, czepiać się jego końca, pielęgniarz okazał się silniejszy, a poza stratą martwiła mnie jeszcze trochę myśl, że koce – przynajmniej z tego, co wiem – ściąga się zazwyczaj z tych, którzy i tak zbliżają się już prawdopodobnie do końca, na co się liczy, czego się, powiedziałbym, wyczekuje. Kiedy indziej znowu ostrzegł mnie dobrze już znajomy głos z dolnej pryczy, ale wychodzący jakby zza moich pleców: znów ukazał się pielęgniarz, znów z nowym chorym w ramionach, i właśnie patrzył, do kogo, na czyją pryczę mógłby go położyć. W takich razach sąsiad z dołu informował nas, że on to ciężki przypadek i specjalne pozwolenie lekarza uprawnia go do osobnego spania, i tak straszliwym głosem huczał, grzmiał: – Protestuję! – powoływał się: – Mam do tego prawo! Zapytajcie lekarza! – i znów od początku: – Protestuję! – że pielęgniarze w końcu rzeczywiście nieśli zawsze swój ciężar dalej, do innego łóżka, tym razem do mojego, i dostałem za współlokatora chłopaka mniej więcej w moim wieku. Jakbym już widział jego żółtą twarz i duże, płonące oczy – ale tu żółte twarze i duże, płonące oczy mieli wszyscy. W pierwszych słowach zapytał, czy nie znalazłoby się dla niego trochę wody, a ja mu powiedziałem, że sam bym nie pogardził; zaraz potem: – A papierosy? – z tym też nie miał szczęścia, oczywiście. Zaproponował, że mógłby zapłacić chlebem, ale dałem mu do zrozumienia, że nie w tym rzecz, zwyczajnie nie mam; wtedy zamilkł na jakiś czas. Przypuszczam, że musiał mieć gorączkę, bo od jego rozdygotanego ciała bił nieustający żar, z którego przynajmniej miałem pożytek. Mniej się już cieszyłem, kiedy nocą rzucał się i wiercił, nie zwracając odpowiedniej uwagi na moje rany. Nawet mu powiedziałem, hej, ma być spokój, niech się choć trochę uspokoi, i w końcu mnie posłuchał. Rano zobaczyłem dlaczego: daremnie mianowicie budziłem go na kawę. Ale i tak w wielkim pośpiechu podałem jego menażkę pielęgniarzowi, który, akurat kiedy się szykowałem, by mu powiedzieć, co się stało, zażądał jej krzykliwym głosem. Potem wziąłem też dla niego porcję chleba i wieczorną zupę i robiłem to aż do dnia, kiedy zaczęło się z nim robić coś bardzo dziwnego; wtedy już musiałem powiedzieć, w końcu nie mogłem go w nieskończoność przechowywać w moim łóżku. Odrobinę się bałem, bo zwłoka wydawała się całkiem zauważalna, a powód, przy odrobinie zrozumienia, na którą w końcu liczyłem, łatwy do odgadnięcia – ale wzięli go razem z innymi, nic, dzięki Bogu, nie powiedzieli i na razie zostawili mnie bez towarzystwa.

Tu zapoznałem się też naprawdę z robactwem. Pcheł w żaden sposób nie mogłem wyłapać, były szybsze ode mnie – całkiem zrozumiałe, w końcu lepiej się odżywiały. Wszy mogłem łapać z łatwością, tyle że to nie miało sensu. Jeśli już byłem na nie bardzo zły, przesuwałem paznokciem wielkiego palca po naprężonym na plecach płótnie koszuli i dobrze słyszalna seria trzasków była miarą mojej zemsty, rozkoszowałem się ich zagładą, ale już po minucie mogłem to powtórzyć, choćby dokładnie w tym samym miejscu, i znów z dokładnie tym samym rezultatem. Były wszędzie, wwiercały się w każdy ukryty zakątek, moja zielona czapka poszarzała, roiła się od nich, dobrze, że się nie ruszała. A jednak najbardziej zdziwiłem się, poczułem się zaskoczony, a nawet przerażony, kiedy nagle coś załaskotało mnie w biodro i unosząc papierowy opatrunek, zobaczyłem, że są już na żywym mięsie i odżywiają się z mojej rany. Próbowałem ją od nich uwolnić, przynajmniej stąd je wygonić, wygrzebać, zmusić do odrobiny cierpliwości, do czekania – i twierdzę, że nigdy jeszcze walka nie wydała mi się tak beznadziejna, a opór tak zawzięty, można by powiedzieć, bezwstydny. Po jakimś czasie dałem sobie spokój i już tylko patrzyłem na ich obżarstwo, na tę krzątaninę, apetyt, nieukrywane szczęście: jakbym to skądś trochę znał. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że po dokładnym rozważeniu wszystkiego nawet je w pewnym sensie rozumiem. W końcu poczułem niemal ulgę, niemal przestałem się opierać. W dalszym ciągu nie cieszyłem się nimi, w dalszym ciągu byłem trochę rozgoryczony – i myślę, że nie ma się czemu dziwić – ale już raczej tylko tak ogólnie, bez gniewu, tylko trochę z powodu całego ładu natury, że tak powiem; w każdym razie pospiesznie przykryłem je i później już nie stawałem z nimi do walki, nie zakłócałem im już więcej spokoju.

Twierdzę: nie ma takiego doświadczenia, tak doskonałego spokoju ani takiej siły zrozumienia, abyśmy nie dali naszemu szczęściu ostatniej szansy, zakładając, że znajdziemy na to sposób, oczywiście. Toteż kiedy wraz z tymi wszystkimi, którzy nie rokowali większych nadziei, że da się ich tu przywrócić do pracy, mnie też odesłali do Buchenwaldu, jak do nadawcy, resztkami sił dzieliłem, oczywiście, radość z innymi, ponieważ natychmiast przypomniałem sobie tamtejsze dobre dni, zwłaszcza poranne zupy. Przyznaję natomiast: nie myślałem o tym, że najpierw muszę tam dojechać, i to pociągiem, w zwykłych warunkach takich podróży; w każdym razie chcę powiedzieć, że są sprawy, których nigdy dotąd nie rozumiałem i w ogóle trudno byłoby mi w nie uwierzyć. Na przykład słyszane niegdyś często wyrażenie „ziemskie szczątki” według mojej dotychczasowej wiedzy mogło dotyczyć wyłącznie nieboszczyka. Natomiast w moim przypadku nie było wątpliwości: żyłem, i jeśli nawet mrugający, jeśli gasnący, tlił się jeszcze we mnie płomień życia, jak to się mówi – to znaczy, było tu moje ciało, wiedziałem o nim dokładnie wszystko, tylko po prostu mnie w nim nie było. Bez żadnego trudu wyczuwałem, że to coś, tak jak wiele podobnych nad nim i obok, leży tu na zimnej i mokrej od różnych podejrzanych cieczy słomie rzuconej na podskakującą podłogę wagonu, że papierowy opatrunek już dawno odpadł, postrzępiona, podarta koszula i spodnie, w które ubrano mnie na drogę, lepią się do odkrytych ran – ale wszystko to nie dotyczyło mnie z bliska, nie interesowało, nie miało już na mnie wpływu, a nawet mogę stwierdzić, że dawno nie czułem się taki lekki, spokojny, niemal rozmarzony i powiem wprost: zadowolony. Wreszcie po tak długim czasie wyzwoliłem się też od udręki rozdrażnienia. Nie przeszkadzały mi już dotykające mnie ciała, nawet się cieszyłem, że tu są, że są ze mną, że są tak bliskie, tak podobne do mojego, i po raz pierwszy ogarnęło mnie wobec nich jakieś niezwyczajne, nienormalne, jakieś niezręczne, powiedziałbym, niezdarne uczucie – możliwe, że to miłość, tak myślę. I tego samego doświadczyłem z ich strony. Prawda, już nie za bardzo, jak na początku, łudzili się nadzieją. Może to również, poza innymi przyczynami, oczywiście, sprawiło, że tak ciche i zarazem tak serdecznie rodzinne stały się słowa pociechy i ukojenia, które słyszało się niekiedy wśród ogólnego pojękiwania, syczenia przez zęby, cichych skarg. Ale muszę powiedzieć, że komu tylko starczało sił, nie oszczędzał się, także i mnie litościwe ręce dostarczyły na przykład, kto wie, z jak daleka, mosiężną puszkę po konserwach, kiedy zgłosiłem: muszę oddać mocz. A kiedy wreszcie pod moimi plecami – nie wiem jak, kiedy i dzięki czyim rękom – zamiast desek wagonu znalazły się nagle pokryte resztkami lodu kałuże na bruku, to nie miało już dla mnie większego znaczenia, że szczęśliwie przybyłem do Buchenwaldu, dawno też zapomniałem, że to w końcu jest to miejsce, w którym tak bardzo chciałem się znaleźć. Nawet się nie domyślałem, gdzie właściwie jestem: jeszcze na stacji czy już dalej, nie poznawałem okolicy ani drogi, nie widziałem willi ani pomnika, które przecież wciąż jeszcze dobrze pamiętałem.

W każdym razie wydawało mi się, że długo tak musiałem leżeć, i trwałem sobie spokojnie, łagodnie, bez ciekawości, z cierpliwością tu, gdzie mnie zostawiono. Nie czułem zimna ani bólu, raczej umysł niż skóra przekazał mi także i to, że na moją twarz pada coś kłującego, pośredniego między śniegiem a deszczem. Zastanawiałem się nad tym i owym, przyglądałem się temu, co bez zbędnego ruchu, bez trudu wpadało mi w oczy – na przykład niskiemu, szaremu i matowemu niebu nad moją twarzą, a dokładniej: ołowianym, leniwie poruszającym się zimowym chmurom, które zasłaniały je przed moimi oczami. Jednak miejscami rozstępowały się, tu i ówdzie powstawały w nich na chwilę nieoczekiwane szczeliny, połyskliwe dziury, i to było jak nagłe przeczucie jakiejś głębi, z której wtedy padało na mnie z góry, niby jakiś promień, szybkie, badawcze spojrzenie niewątpliwie jasnych, choć nieokreślonej barwy oczu, trochę podobnych do oczu tego lekarza, przed którym stanąłem dawno temu, jeszcze w Oświęcimiu. Tuż przy mnie nieforemny przedmiot: drewniak, z drugiej strony podobna do mojej czapka, między dwoma szpiczastymi szczegółami, brodą i nosem, jamiste wgłębienie – w polu mojego widzenia znalazła się jakaś twarz. Za nią inne głowy, przedmioty, ciała, zrozumiałem, to resztki transportu, dokładniej mówiąc, odpady, które na razie tu zostawiono. Po jakimś czasie, nie wiem, po godzinie, po dniu, czy po roku, dotarły do mnie wreszcie jakieś hałasy, odgłosy pracy, słowa rozkazów. Znajdująca się obok mnie głowa uniosła się nagle i niżej, przy należących do niej ramionach zobaczyłem ręce w pasiastych rękawach, które szykowały się, by wrzucić ciało na jakiś wózek czy taczkę, gdzie leżał już stos innych. Jednocześnie dobiegły mnie porwane strzępy słowa, które ledwie udało mi się wyłowić, i w tym ochrypłym szepcie ledwo poznałem ten niegdyś tak dźwięczny głos. – Pro… tes… tu… je… – mamrotał. Wtedy na moment, zanim odpłynął dalej, zawisł w powietrzu, i zaraz usłyszałem drugi głos, zapewne tego, który go trzymał za ramiona. To był przyjemny, męski, przyjazny głos, trochę obcy, na moje wyczucie obozowej niemczyzny świadczący raczej o pewnym zaskoczeniu, raczej o zdumieniu niż gniewie: – Was? Du willst noch leben? – chcesz jeszcze żyć, zapytał go, i rzeczywiście, ja sam w tej minucie uznałem to za dziwne, niczym nieuzasadnione, w ogóle dość głupie. Wtedy też postanowiłem: ja będę mądrzejszy. Ale już pochylali się nade mną i zacząłem mrugać, bo jakaś ręka macała mnie po oczach, jeszcze zanim i mnie cisnęli na środek stosu zwalonego na jakiś mniejszy wózek, który potem zaczęli dokądś popychać, ale nie byłem zbyt ciekawy dokąd. Zajmowała mnie tylko jedna rzecz, myśl, pytanie, które w tej chwili przyszło mi do głowy. Może to mój błąd, że nie wiedziałem – ale nigdy nie byłem tak przewidujący, żeby zapytać o buchenwaldzkie zwyczaje, regulamin, sposób postępowania – jak tu to robią: gazem jak w Oświęcimiu, może za pomocą jakiegoś lekarstwa, bo i o tym również się słyszało, kulą czy ewentualnie inaczej, jednym z tysiąca innych sposobów, których jeszcze nie znam, nawet się ich nie domyślam. W każdym razie miałem nadzieję, że nie będzie bolało, i może to dziwaczne, ale była ona równie prawdziwa, równie treściwa jak inne, prawdziwsze nadzieje, które, że tak powiem, wiążemy z przyszłością. I dopiero wtedy się dowiedziałem, że godność to takie uczucie, które towarzyszy człowiekowi aż do śmierci, jak widać, bo naprawdę, jakkolwiek nurtowała mnie ta niepewność, nie pytałem, nie prosiłem, nie powiedziałem ani słowa i nie rzuciłem nawet przelotnego spojrzenia w tył, na tego czy na tych, którzy mnie wieźli. Ale wiodąca w górę droga dotarła do zakrętu i w dole, pode mną, wyłoniła się szeroka panorama. Był tam gęsto zabudowany ogromny stok z jednakowymi kamiennymi domkami, schludna zieleń, tworzące osobną grupę, chyba nowe, nieco bardziej ponure, jeszcze niepomalowane baraki, kręta, ale widocznie uporządkowana zawiłość wewnętrznych drutów, oddzielających rozmaite strefy, i mnóstwo ogromnych, teraz nagich drzew, niknących we mgle. Nie wiem, na co czekali tam przed budynkiem ci wszyscy nadzy muzułmanie i kilku przechadzających się tam i z powrotem funkcyjnych, w towarzystwie, jeśli dobrze widziałem, fryzjerów, bo rzeczywiście poznałem ich nagle po taboretach i zwinnych ruchach – zapewne na kąpiel i wpuszczenie do obozu. Ale i głębiej, na dalekich brukowanych obozowych uliczkach także był ruch, jakaś krzątanina, uwijanie się, przejawy życia – stali mieszkańcy, chorzy, funkcyjni, magazynierzy, szczęśliwi wybrańcy wewnętrznych komand przychodzili i odchodzili, wykonywali swoje codzienne czynności. Tu i ówdzie jakieś podejrzane dymy mieszały się z przyjaźniejszymi oparami, skądś miękko dobiegł moich uszu znajomy szczęk, niczym dzwon ze snu, i mój szukający wzrok natrafił tam w dole na wlokący się pochód, uginający się pod ciężarem zarzuconych na ramiona drągów, a na nich parujących kotłów – kwaśny zapach powietrza w oddali bez wątpienia oznaczał zupę z buraków. Szkoda, bo mógł on uruchomić w mojej odrętwiałej już piersi to uczucie, którego narastająca fala nawet z moich wyschniętych oczu zdolna była wycisnąć parę cieplejszych kropli w zimną wilgoć zraszającą mi twarz.

I na darmo wszystkie przemyślenia, zrozumienie, trzeźwy rozsądek, i tak nie mogłem opacznie zrozumieć jakby wstydzących się swej niedorzeczności, a jednak wciąż uparcie powracających słów skrytego pragnienia: chciałoby mi się jeszcze trochę pożyć w tym pięknym obozie koncentracyjnym.