38993.fb2 Los utracony - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Los utracony - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

8

Muszę zrozumieć: pewnych rzeczy nigdy nie zdołałbym wytłumaczyć – ani dokładnie, ani z punktu widzenia moich oczekiwań, reguł, sensu życia i porządku rzeczy, przynajmniej takich, jak ja je widzę. I tak, kiedy znów gdzieś mnie zrzucili z wózka na ziemię, w żaden sposób nie mogłem zrozumieć, co mogę mieć jeszcze wspólnego z brzytwą i maszynką do strzyżenia. To bezgranicznie zatłoczone i na pierwszy rzut oka do złudzenia przypominające łaźnię pomieszczenie, na którego śliskiej drewnianej kracie położyli mnie wśród mnóstwa drepczących lub przylegających do niej stóp, pięt, owrzodzonych łydek, podudzi, z grubsza już jakoś odpowiadało moim przewidywaniom. Jeszcze na koniec przemknęło mi przez myśl: a więc, jak widać, obowiązują oświęcimskie metody. Tym większe było moje zdziwienie, kiedy po krótkim oczekiwaniu, po syczących i bulgoczących dźwiękach niespodziewanie z górnych kranów popłynęła obfitym strumieniem ciepła woda. Niezbyt się natomiast ucieszyłem – bo chętnie pogrzałbym się jeszcze trochę, ale nic nie mogłem poradzić – kiedy nagle nieodparta siła uniosła mnie w górę z tego mrowiącego się lasu nóg, jednocześnie owinęło się wokół mnie coś w rodzaju prześcieradła, a na to jeszcze koc. Potem pamiętam ramię, na którym wisiałem głową w tył, nogami do przodu, jakieś drzwi, strome schody wąskiej klatki schodowej, jeszcze jedne drzwi, potem pomieszczenie, salę, powiedziałbym, pokój, gdzie poza przestronnością i jasnością uderzył moje niedowierzające oczy niemal koszarowy zbytek urządzenia, i wreszcie łóżko – zwyczajne, prawdziwe, wyraźnie jednoosobowe łóżko, z dobrze wypchanym słomą siennikiem i dwoma szarymi kocami – na które spadłem z tego ramienia. Dalej dwóch ludzi, zwyczajnych, pięknych ludzi z twarzami, włosami, w białych spodniach, trykotowych podkoszulkach, drewniakach; patrzyłem, zachwycałem się nimi, a oni patrzyli na mnie. Dopiero wtedy zauważyłem ich usta i usłyszałem wciąż dźwięczący mi w uszach jakiś śpiewny język. Miałem wrażenie, że czegoś sobie ode mnie życzą, ale mogłem tylko potrząsać głową: nie rozumiem. Wtedy jeden z nich powiedział po niemiecku, ale z bardzo dziwnym akcentem: – Hast du Durchmarsch? – to znaczy, czy nie mam biegunki, i z pewnym zdziwieniem zaobserwowałem, że mój głos, bo i czemu nie, mówi na to: – Nein – myślę, że wciąż, że wciąż jeszcze była we mnie ta godność, na pewno. Wtedy, po krótkiej naradzie, po odejściu i powrocie, wcisnęli mi w ręce dwa przedmioty. Jednym było naczynie z letnią kawą, drugim chleb, jak oszacowałem, mniej więcej jedna szósta bochenka. Mogłem to wziąć, mogłem to zjeść, bez żadnej ceny, bez żadnej wymiany. Potem dały o sobie znać kiszki, burzyły się, odmawiały posłuszeństwa, i to przez jakiś czas zaprzątało całą moją uwagę, a zwłaszcza pochłaniało wszystkie siły, żeby przypadkiem nie okazały się kłamstwem moje wcześniejsze słowa. Potem ocknąłem się, kiedy znów zjawił się jeden z tych dwóch, ale teraz już w butach z cholewami, pięknej granatowej czapce i pasiaku z czerwonym trójkątem.

No i znowu na ramię, po schodach w dół i tym razem prosto na powietrze. Wkrótce wkroczyliśmy do obszernego, szarego, drewnianego baraku, który stanowił coś w rodzaju ambulatorium, rewiru, jeśli się nie myliłem. Nie ma co, tu już znów wszystko mniej więcej pasowało do moich przewidywań i wydało mi się całkiem normalne, żeby nie powiedzieć: zwyczajne – tyle że teraz nie całkiem rozumiałem poprzednie traktowanie, kawę i chleb. Wzdłuż drogi, przez całą długość baraku pozdrawiały mnie dobrze znane trzypiętrowe boksy. Wszystkie pełne po brzegi i wprawne oko, jakim i ja, nie da się ukryć, dysponowałem, choćby na podstawie stosu splątanych nie do odróżnienia niegdysiejszych twarzy, powierzchni skóry z wykwitami wrzodów lub świerzbu, kości, łachmanów, szpiczastych kończyn mogło od razu oszacować, że wszystkie te szczegóły mogą oznaczać co najmniej po pięć ciał w każdej przegrodzie, a w kilku po sześć. Na dodatek na gołych deskach daremnie szukałem słomy, która przysługiwała do spania nawet w Zeitz – ale na ten czas, który mi teraz całkiem widocznie pozostał, to już się tak nie liczyło, przyznawałem. Potem, kiedy przystanęliśmy i dotarło do moich uszu coś w rodzaju rozmowy, zapewne między człowiekiem, który mnie niósł, a kimś innym, nastąpiła nowa niespodzianka. Z początku myślałem, że źle widzę, ale nie mogłem się mylić, przecież barak był tu dobrze oświetlony silnymi lampami. Po lewej stronie tu też zobaczyłem dwa rzędy normalnych boksów, tylko że deski były przykryte czerwonymi, różowymi, niebieskimi, zielonymi i fioletowymi kołdrami, na nich leżały takie same kołdry, a spośród obu warstw wystawały jedna przy drugiej ostrzyżone na łysą pałę chłopięce głowy, mniejsze lub większe, ale na ogół chłopaków mniej więcej w moim wieku. Ledwie to wszystko zauważyłem, postawiono mnie na ziemi i ktoś mnie podtrzymał, żebym się nie przewrócił, zdjęto ze mnie koc i pospiesznie owinięto mi kolano i biodro papierowym bandażem, potem włożono mi koszulę, i już się wśliznąłem między dwie warstwy kołder, między chłopaków robiących mi pospiesznie miejsce, na środkową pryczę.

Potem mnie tu zostawiono bez słowa wyjaśnienia i znów byłem zdany wyłącznie na własny rozum. W każdym razie, musiałem przyznać, jestem tu, i ten fakt, nie mogłem zaprzeczyć, wracał do mnie od nowa i nadal, wciąż jeszcze trwał. Później zrozumiałem też parę potrzebnych rzeczy. To miejsce znajduje się raczej na początku niż na końcu baraku, o czym świadczą drzwi wychodzące na dwór, a także przestronność widocznej przede mną jasnej przestrzeni – tam poruszali się i pracowali funkcyjni, pisarze, lekarze, a w centralnym punkcie był stół przykryty białym prześcieradłem. Ci, którzy znaleźli schronienie w najdalszych boksach, mają przeważnie biegunkę lub tyfus, a jeśli nie, to przynajmniej będą mieli, z całą pewnością. Pierwszy objaw, który sygnalizuje niesłabnący smród – to Durchfall, inaczej Durchmarsch, o co mnie też od razu zapytali ludzie w łaźni, a według tego, przyznawałem, moje miejsce też powinno być raczej tam, gdybym oczywiście na ich pytanie powiedział prawdę. Dzienne wyżywienie i kuchnia wydały mi się całkiem podobne do Zeitz: rano kawa, już wczesnym przedpołudniem zupa; porcja chleba to jedna trzecia lub ćwiartka, jeśli ćwiartka, to na ogół jest też Zulage. Pory dnia, ze względu na stale jednakowe oświetlenie, na które nie miały żadnego wpływu blask czy mrok za oknem, rozpoznawałem z trudem i tylko po pewnych niezawodnych oznakach: ranek po kawie, a czas snu po cowieczornym pożegnaniu lekarza. Już pierwszego wieczoru nawiązałem z nim znajomość. Zwróciłem uwagę na jakiegoś człowieka, który przystanął tuż przy naszym boksie. Nie mógł być zbyt wysoki, bo jego głowa znajdowała się mniej więcej na tym samym poziomie co moja. Jego twarz była nie tylko pełna, ale zwyczajnie tłusta, tu i ówdzie aż miękka od nadmiaru; człowiek ów miał nie tylko podkręcone, niemal całkiem już siwe wąsy, ale ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, bo dotąd nie widziałem tego jeszcze w obozie koncentracyjnym, równie siwą jak gołąb, bardzo wypielęgnowaną bródkę, schludnie przyciętą w szpic. Nosił do tego dużą, godną czapkę, ciemne spodnie, ale – choć z dobrego materiału – obozową kurtkę, opaskę z czerwonym znakiem i literą „F”. Przyjrzał mi się, jak się to praktykuje z nowo przybyłymi, i coś do mnie powiedział. Odparłem jedynym zdaniem, jakie umiem po francusku: – Że ne kąpran pa, mesje. – Ui, uii – rzekł na to on, przyjaznym, nieco ochrypłym głosem – ba, ba, mą fis – i z tymi słowami położył mi przed nosem na kołdrze kostkę cukru, całkiem taką samą, jakie pamiętałem jeszcze z domu. Potem obejrzał wszystkich pozostałych chłopaków ze wszystkich boksów na wszystkich piętrach i każdy z nich dostał kostkę cukru z jego kieszeni. Niektórym kładł je na kołdrze, przy innych spędzał więcej czasu, a niektórzy nawet umieli z nim rozmawiać – tych poklepywał po twarzy, łaskotał w szyję, gawędził z nimi, jakby świergotał, tak jak człowiek świergocze ze swoimi ulubionymi kanarkami w przeznaczonej dla nich godzinie. Zauważyłem też, że dla niektórych swoich ulubieńców, zwłaszcza znających jego język, miał jeszcze po jednej kostce cukru. Dopiero wtedy pojąłem to, co tłumaczono mi zawsze w domu, jak ważną sprawą jest wykształcenie, a przede wszystkim znajomość obcych języków.

Wszystko to zrozumiałem, przyjąłem do wiadomości, ale wciąż z tym uczuciem, powiedziałbym, niemal warunkiem, że jednocześnie wciąż czekałem, jeśli nawet bliżej nie wiedziałem na co, to jednak na jakiś zwrot, wyjaśnienie zagadki, przebudzenie, że tak powiem. Nazajutrz na przykład, kiedy zajęty innymi znalazł na to czas, lekarz i na mnie wskazał palcem. Wyciągnęli mnie z mojego miejsca i położyli przed nim na stole. Wydał parę przyjaznych dźwięków, zbadał mnie, ostukał, przyciskał zimne ucho i ostro zakończony wąsik do moich piersi i pleców, pokazał: mam westchnąć i zakaszlać. Potem położył mnie na wznak, z czyjąś pomocą zdjął mi papierowe opatrunki i zajął się ranami. Obejrzał je najpierw tylko z daleka, potem przewidująco obmacał dokoła, na co natychmiast pojawiło się coś z ich wewnętrznej treści. Wtedy coś mruknął, kręcąc z zatroskaniem głową, jakby go to trochę rozstroiło, zniechęciło, jak mi się wydawało. Szybko owinął je z powrotem, jakby nie chciał już na nie patrzeć, i wyczułem: nie bardzo mu się musiały podobać, w żaden sposób nie mógł się z nimi pogodzić.

Ale zmuszony byłem stwierdzić, że oblałem egzamin także z różnych innych przedmiotów. Na przykład z leżącymi obok chłopakami w żaden sposób nie mogłem się porozumieć. Oni natomiast rozmawiali między sobą bez problemów, nade mną, nad moją głową albo przed nią, ale w ten sposób, jakby stanowiła wyłącznie jakąś przeszkodę, która stoi im na drodze. Jeszcze przedtem wypytywali mnie, kim jestem. Powiedziałem: – Ungar – i usłyszałem, jak natychmiast wzdłuż i wszerz powędrowała wieść: węgierski, Wengrija, madziarski, matiar, ągrua i jeszcze na różne inne sposoby. Jeden z nich powiedział: – Khenir! [5] – czyli chleb, i sposób, w jaki się przy tym zaśmiał, podchwycony od razu przez cały chór, nie pozostawił mi najmniejszej wątpliwości, że już zna, i to bardzo dobrze, moich rodaków. To było nieprzyjemne i chciałem im w jakiś sposób dać do zrozumienia, że to błąd, przecież Węgrzy wcale nie uważają mnie za jednego z nich, w gruncie rzeczy mogę tylko podzielać ich opinię o Węgrach i uważam za bardzo dziwne i niegodne, żeby właśnie z ich powodu spoglądano tu na mnie krzywym okiem – ale przyszła mi na myśl głupia przeszkoda, że mógłbym im to powiedzieć tylko po węgiersku albo może najwyżej po niemiecku, co byłoby, sam rozumiałem, jeszcze gorsze.

Był jeszcze drugi błąd, kolejny grzech, którego – w końcu przez wiele dni – w żaden sposób nie dało się maskować. Szybko się nauczyłem, że w razie potrzeby woła się tylko trochę starszego od nas chłopaka, kogoś w rodzaju salowego. Wtedy zjawiał się z płaskim i odpowiednio wyposażonym w rączkę naczyniem i wsuwaliśmy je pod kołdrę. Potem znów trzeba go było prosić: Bitte! Fertig! Bitte!, dopóki po nie nie przyszedł. Otóż nikt, nawet on sam, nie mógł kwestionować prawa do jednej czy dwóch takich próśb dziennie. Tylko że ja byłem zmuszony trudzić go trzy, a nawet niekiedy cztery razy na dzień, i to już, widziałem, go złościło – co nawiasem mówiąc, było zrozumiałe, nie mogłem zaprzeczyć, mowy nie ma. Pewnego razu zaniósł nawet naczynie do lekarza, coś mu tłumaczył, argumentował, pokazywał zawartość, i ten także pomedytował trochę nad śladem przestępstwa; natomiast ruchy jego głowy i rąk znaczyły na pewno odmowę. Także wieczorem dostałem cukier: no więc wszystko w porządku, znów mogłem się zagnieździć w niewątpliwym i przynajmniej na dzisiaj wciąż jeszcze trwałym, sprawiającym wrażenie nienaruszalnego bezpieczeństwie kołder i grzejących mnie ciał.

Nazajutrz, tak gdzieś w porze między kawą a zupą, wszedł ze świata za drzwiami jakiś człowiek, jeden z wyższych dostojników, od razu to zauważyłem. Czarne sukno dużego kapelusza, śnieżnobiały fartuch, pod nim spodnie z kantami jak brzytwa, na nogach wypastowane, błyszczące półbuty, i trochę się przestraszyłem nie tyle grubo ciosanych, jakoś zbyt męskich, jakby rzeźbionych dłutem rysów jego twarzy, co fioletowoczerwonej barwy skóry, która robiła wrażenie żywego mięsa. Poza tym charakteryzowała go wysoka, masywna sylwetka, czarne włosy siwiejące już nieco na skroniach, opaska, z mojego miejsca nie do odcyfrowania z powodu założonych do tyłu rąk, a zwłaszcza czerwony trójkąt bez litery: czyli złowróżbny fakt czystej niemieckiej krwi. Nawiasem mówiąc, po raz pierwszy w życiu mogłem się gapić na kogoś, czyj obozowy numer nie zaczynał się od dziesiątków tysięcy, nie od tysięcy, nawet nie od setek, lecz składał się jedynie z dwóch cyfr. Nasz lekarz natychmiast pospieszył go powitać, ściskał mu dłoń, klepał po ramieniu, słowem, wprowadzał go w dobry nastrój jak serdecznie oczekiwanego gościa, który wreszcie zaszczyca dom swoją wizytą – i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nagle pojąłem, że bez najmniejszych wątpliwości, według wszelkich znaków opowiadał mu o mnie. Nawet mnie pokazał okrągłym machnięciem ręki i z jego pospiesznych, tym razem niemieckich słów wyraźnie dobiegło mnie: zu dir. A potem ciągnął, dowodził, przemawiał do serca, nieprzerwanie gestykulując dla lepszego zrozumienia, jakby oferował i zachwalał jakiś towar, żeby go jak najszybciej sprzedać. Tamten z początku słuchał w milczeniu, jakoś tak jak trudny, powiedziałbym, ciężki klient, pod koniec jednak wydawał się całkiem przekonany – przynajmniej tak to wyczułem z krótkiego, ostrego, skierowanego na mnie spojrzenia jego małych ciemnych oczu, już niemal takiego, jakbym był jego własnością, skinienia głową, uścisku dłoni, z jego całego zachowania – no i z rozjaśniającej się, zadowolonej twarzy naszego lekarza – po wyjściu tamtego.

Nie musiałem długo czekać, kiedy znów otworzyły się drzwi i jednym spojrzeniem zarejestrowałem więzienny pasiak, czerwony trójkąt, a na nim literę „P” – która, jak powszechnie wiadomo, jest znakiem rozpoznawczym Polaków – i napis Pfleger na czarnej opasce, oznaczający, że człowiek, który wszedł, pełni funkcję pielęgniarza. Ten z kolei wyglądał na młodego, mniej więcej na niewiele ponad dwudziestkę. On też nosił ładną, niebieską, choć mniejszą czapkę, spod której miękko opadały mu na uszy, a nawet kark kasztanowe włosy. Rysy jego podłużnej, ale pełnej, zaokrąglonej twarzy dla mnie były najregularniejsze i najprzyjemniejsze, różowy kolor jego skóry, wyraz trochę za dużych, miękkich warg najmilszy; słowem, był piękny i z pewnością pozachwycałbym się nim, gdyby od razu nie poszukał lekarza, który natychmiast wskazał mu na mnie, gdyby nie miał pod pachą koca, gdyby od razu, jak tylko wyciągnął mnie z łóżka, nie okręcił mnie nim i gdyby, jak widać w sposób tu normalny, nie przerzucił mnie sobie przez ramię. Nie najłatwiej mu to poszło, jako że obiema rękami uchwyciłem się oddzielającego boksy poprzecznego drąga, który akurat wyczułem pod ręką, na chybił trafił, instynktownie, że tak powiem. Nawet odrobinę było mi wstyd: wtedy się dowiedziałem, jak parę dni życia może nam zawrócić w głowie, utrudnić nasze sprawy. Ale on okazał się silniejszy i daremnie wymachiwałem rękami, waliłem go obiema pięściami w żebra i okolice nerek, z tego też tylko się śmiał, jak wyczułem po drganiu jego ramienia, więc dałem spokój i zrezygnowałem, niech mnie niesie, gdzie mu się podoba.

Są dziwne miejsca w Buchenwaldzie. Możesz dotrzeć do jednego z tych schludnych zielonych baraków za drutami, który dotychczas – jeśli jesteś obywatelem małego lagru – podziwiałeś na dobrą sprawę tylko z daleka. Teraz natomiast dowiadujesz się, że mają one – to znaczy przynajmniej ten – połyskujące podejrzaną czystością korytarze. Z korytarza otwierają się drzwi, zwyczajne, białe, prawdziwe drzwi, a za jednymi z nich wita cię ciepły, widny pokój i już gotowe, jakby czekające tylko na twoje przybycie puste łóżko. Na łóżku czerwona kołdra. Twoje ciało zagłębia się w wypchany siennik. Między wami biała, chłodna warstwa, możesz się przekonać, że nie pomyliłeś się: to naprawdę prześcieradło. Także pod karkiem czujesz niezwyczajny, ale wcale nie przykry ucisk, powoduje go dobrze wypchana słomą poduszka w białej powłoczce. Pfleger składa na cztery i kładzie ci przy nogach koc, w którym cię przyniósł: to znaczy, że i koc masz do dyspozycji, gdybyś przypadkiem był niezadowolony z temperatury w pokoju. Potem z jakąś tekturą i ołówkiem w ręku siada na skraju twojego łóżka i wypytuje cię o nazwisko. Powiedziałem mu: – Vier-und-sechzig, neun, ein-und-zwanzig. – Zapisuje, ale wciąż się upiera i musi potrwać jakiś czas, zanim zrozumiesz, że interesuje go też nazwisko – Name – i znów dobra chwila, jak to na przykład zdarzyło się mnie, zanim je odnajdziesz, grzebiąc we wspomnieniach. Kazał mi je trzy albo cztery razy powtórzyć, i dopiero wtedy wreszcie sprawiał wrażenie, jakby zrozumiał. Potem mi nawet pokazał, co napisał, i na górze czegoś w rodzaju podzielonej liniami karty choroby przeczytałem: „Kewischtjerd”. Zapytał, czy „jest dobrze”: – Gut – a ja mu powiedziałem: – Gut – na co położył kartę na stole i odszedł.

A więc – przecież niewątpliwie masz czas – możesz się rozejrzeć, pooglądać, zorientować się trochę. Możesz na przykład stwierdzić, gdybyś tego dotychczas nie zauważył, że w pokoju są też inni. Wystarczy na nich spojrzeć, żeby bez trudu odgadnąć: oni wszyscy muszą być chorzy. Widzisz w końcu, że ten kolor, to miłe dla oka wrażenie, ta panująca tu wszędzie ciemna czerwień, jest kolorem błyszczących jak lakierowane desek podłogi, a kołdry na wszystkich łóżkach są dobrane w tym samym odcieniu. Łóżek jest mniej więcej dwanaście. Wszystkie jednoosobowe, a piętrowe jest właśnie to, na którego parterze, przy zbitym z pomalowanych na biało listewek przepierzeniu po prawej stronie, leżę ja, poza tym przede mną, koło przeciwległego przepierzenia, są jeszcze dwa takie. Możesz nie rozumieć tego całego niewykorzystanego miejsca, dużych, co najmniej metrowych odstępów między równymi rzędami łóżek, i może cię zadziwić rozrzutność, kiedy tu i ówdzie dostrzegasz nawet jakieś puste. Możesz odkryć bardzo porządne, podzielone na liczne małe prostokąty okno, które służy wpuszczaniu światła, i może też wpaść ci w oczy na poszewce twojej poduszki przedstawiająca jasnobrązowego orła o zakrzywionym dziobie pieczęć, której litery „Waffen-SS” też na pewno odkryjesz. Natomiast twarze daremnie próbowałbyś badać, szukać jakiegoś znaku, przejawu czegoś, rozpoznać emocje związane z twoim przybyciem – sądząc, że to przecież na pewno jakaś nowość – zainteresowanie, rozczarowanie, radość, gniew, cokolwiek, choćby jakąś przelotną ciekawość, i im dłuższa będzie ta cisza, tym bardziej stanie się przykra, tym bardziej krępująca, w pewnym sensie można by powiedzieć, bardziej tajemnicza; gdybyś tu przypadkiem zabłądził, przekonałbyś się, że to niewątpliwie najdziwniejsze wrażenie. Na kwadratowej wolnej powierzchni, którą otaczają łóżka, możesz zobaczyć mniejszy, biało przykryty stół, przy przeciwległej ścianie większy, wokół niego parę krzeseł, koło drzwi duży, ozdobny, szumiący w najlepsze żelazny piec, a z boku czarno połyskujący pojemnik pełen węgla.

I wtedy zaczynasz łamać sobie głowę: jak masz właściwie to wszystko traktować, ten pokój, ten żart z kołdrą, z łóżkami, z ciszą. Może ci przyjść do głowy to i owo, próbujesz sobie przypominać, wyciągać wnioski, czerpać z twoich wiadomości, przebierać. Może – zastanawiasz się podobnie jak ja – to też jest takie miejsce, o jakich słyszeliśmy jeszcze w Oświęcimiu, gdzie karmi się podopiecznych mlekiem i miodem, dopóki nie wytnie się im wszystkich organów w celach naukowych, dla wiedzy. Ale jednak – musisz przyznać – to wyłącznie jedno założenie, jedna z wielu możliwości, no a poza tym nie widziałem tu ani śladu mleka, a zwłaszcza miodu. Przyszło mi nawet na myśl, że już dawno pora na zupę, a tu ani śladu, dźwięku czy zapachu. I tak zrodziła się w mojej głowie myśl, niewykluczone, że w pewnym sensie wątpliwa, ale kto mógłby ocenić, co jest możliwe i wiarygodne, kto mógłby wyczerpać, kto dojść do tych wszystkich niezliczonych pomysłów, wynalazków, zabaw, żartów i zamierzeń do przemyślenia, które wszystkie co do jednego mogą być w obozie koncentracyjnym wykonane, zrealizowane, sprawnie przeniesione ze świata wyobraźni do realnego. Otóż, medytowałem, wprowadzają na przykład człowieka do takiego samego pokoju. Kładą go, załóżmy, do takiego samego łóżka z kołdrą. Pielęgnują go, dbają o niego, zrobiliby dla niego wszystko – tylko właśnie nie daliby mu jeść, załóżmy. Wydawałoby się, że i to może ewentualnie stanowić przedmiot obserwacji, na przykład, kto w jaki sposób umiera śmiercią głodową – w końcu to też może mieć swoje znaczenie, jakiś głębszy sens, czemu nie, musiałem to przyznać. Jakkolwiek kombinowałem, ta myśl wydawała się coraz bardziej konkretna, coraz użyteczniejsza, musiała zatem na pewno przyjść również do głowy komuś bardziej kompetentnemu. Przyjrzałem się sąsiadowi, choremu, który leżał jakiś metr ode mnie po lewej. Był stareńki, łysawy, jego twarz zachowała jeszcze coś z dawnych rysów, a nawet tu i ówdzie trochę ciała. Ponadto zauważyłem, że jego uszy zaczynają podejrzanie przypominać woskowe płatki sztucznych kwiatów, a w okolicach oczu i na czubku nosa dobrze już znaną żółtość. Leżał na wznak, kołdra poruszała się lekko w górę i w dół: wyglądał, jakby spał. Na wszelki wypadek, tylko na próbę, szepnąłem do niego: – Rozumiemy po węgiersku? – Nic, wydawało się, że nie tylko nie zrozumiał, lecz nawet nie usłyszał. Już się odwróciłem i właśnie szykowałem się, by w dalszym ciągu snuć myśli, kiedy niespodziewanie dobiegł moich uszu całkiem wyraźny szept: – Tak… – To on, niewątpliwie, choć nie otworzył oczu i nie zmienił pozycji. Ja natomiast ucieszyłem się jak głupi, tak bardzo, nawet nie wiem dlaczego, że na parę minut zapomniałem, czego właściwie od niego chcę. Zapytałem: – Skąd pan przyjechał? – i znów odpowiedział po wydającej się wiecznością pauzie: – Z Budapesztu… – Zainteresowałem się: – Kiedy? – i po dłuższej chwili cierpliwości mogłem się dowiedzieć: – W listopadzie… – Dopiero potem wreszcie spytałem: – Dają tu jeść?

– a on po upływie właściwego czasu, który widocznie z jakichś względów był mu potrzebny, odpowiedział: – Nie… – Zapytałem…

Ale właśnie w tej chwili znów wszedł Pfleger i ruszył prosto do niego. Odrzucił kołdrę, owinął go w koc i tylko patrzyłem, z jaką łatwością bierze na ramię, a potem wynosi za drzwi to – dopiero teraz zobaczyłem – jeszcze dość ciężkie ciało, z którego brzucha powiewa jakby na pożegnanie kawałek uwolnionego papierowego bandaża. Jednocześnie rozległ się krótki trzask i elektryczne skwierczenie. Potem pojawił się głos: – Friseure zum Bad, Friseure zum Bad czyli „Fryzjerzy do łaźni, fryzjerzy do łaźni”. Był to głos lekko grasejujący, poza tym bardzo przyjemny, przymilny, powiedziałbym, tak miękki, że wpadający w ucho, i śpiewny – z tego rodzaju, co to dotyka cię niby wzrok, i za pierwszym razem omal nie wyrzucił mnie z łóżka. Zobaczyłem jednak, że w chorych wywołał mniej więcej tyle podniecenia, co przedtem moje przybycie, zatem wydarzenie musiało zapewne należeć do codziennych. Odkryłem z prawej strony nad drzwiami brązową skrzynkę, coś w rodzaju obudowy radia, i domyśliłem się, że to z niej płyną wydawane gdzieś przez żołnierzy rozkazy. Wkrótce powrócił Pfleger, znów do sąsiedniego łóżka. Poprawił kołdrę i prześcieradło, wsunął przez szparę rękę do siennika i z tego, jak porządkował słomę, a potem jeszcze raz prześcieradło i kołdrę, zrozumiałem: mało prawdopodobne, bym jeszcze ujrzał tamtego człowieka. I nic nie mogłem poradzić, że moja wyobraźnia znów zaczęła zadawać pytania: czy to nie za karę, że wygadał tajemnicę, że – w końcu czemu by nie – złapano, podsłuchano to przez jakiś podobny do tego na ścianie aparat, urządzenie, kto wie jakie. Ale znów zwróciłem uwagę na głos, tym razem pewnego chorego z trzeciego łóżka ode mnie w kierunku okna. Był bardzo chudy, młody, o białej twarzy, miał tez włosy, na dodatek gęste, jasne, falujące. Dwa lub trzy razy wymówił to samo słowo, a raczej wyjęczał, przeciągając zgłoski, imię, które wreszcie udało mi się wyłowić: – Pietka!… Pietka!… – na co Pfleger powiedział, także przeciągle i jak mi się wydawało, dość uprzejmie: – Co? – Wtedy chory powiedział coś dłuższego, a Pietka – bo zrozumiałem: tak widocznie musi się nazywać Pfleger – podszedł do jego łóżka. Długo coś mu szeptał, jakoś tak, jak kiedy przemawiamy komuś do serca, prosimy o jeszcze odrobinę cierpliwości, jeszcze troszeczkę wytrwałości. Jednocześnie, sięgając za jego plecy, uniósł go nieco, poprawił mu poduszkę, porządnie ułożył kołdrę, a wszystko to przyjaźnie, chętnie, miło – słowem, w taki sposób, który zupełnie gmatwał, niemal zadawał kłam moim dotychczasowym przypuszczeniom. To, co się pojawiło na odchylającej się znowu w tył twarzy, mogłem uznać jedynie za wyraz ukojenia, jakiejś ulgi, zamierające, ciche jak westchnienie, a jednak dobrze słyszalne słowa: – Dziękuję… dziękuję bardzo… – jedynie za podziękowanie, jeśli się nie myliłem. A ostatecznie zburzył moje trzeźwe rozważania ten zbliżający się szmer, potem hałas, potem napływający aż tu z korytarza brzęk, którego nie można było pomylić z żadnym innym, który całego mnie wzburzył i wypełnił narastającym, niecierpliwym oczekiwaniem. Na korytarzu hałas, krzątanina, postukiwanie drewnianych trepów, potem niecierpliwy okrzyk grubego głosu: – Zal zeks! Essnhola – czyli: Saal sechs! Essenholen!, to znaczy: Sala sześć. Po jedzenie! Pfleger wyszedł, potem z czyjąś pomocą, widziałem tylko rękę w uchylonych drzwiach, wciągnął ciężki kocioł i pokój od razu wypełnił się wonią zupy, jeśli nawet była dziś tylko Dörrgeműze, znana mi już zupa z pokrzywy. Czyli że i co do tego musiałem się pomylić.

Później zaobserwowałem już więcej, w miarę jak mijały godziny, pory dnia, a potem całe dni, zrozumiałem też wiele innych rzeczy. W każdym razie po pewnym czasie, jeśli nawet powściągliwie, jeśli nawet ostrożnie, to jednak musiałem przyznać, że jak widać, i to jest możliwe, i to jest wiarygodne, tylko po prostu trochę bardziej niezwykłe, no i oczywiście przyjemniejsze, ale jak się zastanowić, wcale nie dziwniejsze od jakichkolwiek innych dziwności, bo w obozie koncentracyjnym wszystko jest możliwe i wiarygodne, nawet rzeczy zupełnie sprzeczne, oczywiście. Jednak z drugiej strony właśnie to mi przeszkadzało, niepokoiło, w jakiś sposób podkopywało moje bezpieczeństwo: w końcu, jak pomyśleć, nie widziałem żadnego powodu, nie mogłem znaleźć żadnej sensownej, żadnej znajomej mi, zrozumiałej przyczyny tego, że przypadkiem znalazłem się akurat tu, a nie gdzie indziej. Z wolna odkryłem, że wszyscy tutejsi chorzy noszą opatrunki, nie tak jak w poprzednim baraku, i wtedy z czasem przyjąłem założenie, że tam pewnie mieści się interna, podczas gdy tu, kto wie, może oddział chirurgiczny; ale i tak, oczywiście, w żaden sposób nie mogło to w moich oczach stanowić dostatecznego powodu, właściwego wyjaśnienia tej pracy, tej całej operacji, tego dostrojonego do rzeczywistości łańcucha rąk, ramion i zamierzeń, który, jak sobie przypominałem, w rezultacie zaprowadził mnie z wózka aż do tego pokoju, do tego łóżka. Próbowałem też wybadać sąsiadów, czegoś się o nich dowiedzieć. Na ogół, jak zauważyłem, musieli to być dawniejsi więźniowie. Żadnego z nich nie uważałem za funkcyjnego, choć nie mogłem ich też porównywać z więźniami z Zeitz. Z czasem też rzuciło mi się w oczy, że wszyscy wpadający do nich zawsze o tej samej wieczornej godzinie na parę minut goście noszą na piersi czerwone trójkąty, a na przykład – ani trochę mi tego nie brakowało – nie widziałem ani jednego zielonego czy czarnego i – tego już brakowało moim oczom – żółtego. Słowem, byli inni pod względem krwi, języka, wieku, ale poza tym byli też w jakiś sposób inni niż ja czy ktokolwiek, kogo dotychczas zawsze z łatwością rozumiałem, i to mnie w jakimś sensie krępowało. Z drugiej jednak strony, czułem to, właśnie tu może być, właśnie w tym kryje się wytłumaczenie. Na przykład taki Pietka: co wieczór zasypiamy z jego „dobranoc”, co rano budzimy się na jego słowa „dzień dobry”. Zawsze utrzymuje wzorowy porządek w pokoju, wyciera podłogę mokrą szmatą owiniętą na kiju, przynosi codzienną porcję węgla, pali w piecu, rozdaje jedzenie, zmywa menażki i łyżki, jeśli trzeba, nosi chorych i kto wie, co jeszcze robi. Jeśli nawet nie mówi za dużo, to jego uśmiech i gotowość są zawsze jednakowe, słowem, jakby miał nie tylko ważną funkcję, w końcu jest najważniejszą osobą w pokoju, lecz był też człowiekiem do usługiwania chorym, pielęgniarzem, pflegerem, tak jak to jest wypisane na jego opasce, naprawdę.

Albo lekarz – bo jak się okazało, tutejszym lekarzem, a nawet naczelnym lekarzem, jest człowiek o twarzy z surowego mięsa. Ranki jego odwiedzin, powiedziałbym, wizyt, są zawsze takie same, to niezmienna ceremonia. Pokój jest właśnie gotowy, kawa wypita, naczynia schowane za zasłoną z koca, gdzie Pietka je trzyma, kiedy na korytarzu postukują już znajome kroki. W następnej minucie energiczna ręka otwiera na oścież drzwi, potem z powitaniem, mającym prawdopodobnie brzmieć Guten Morgen, z którego słyszalny jest tylko przeciągły gardłowy dźwięk „Moog’n”, wchodzi lekarz. Odpowiadać na to nie wypada, on zresztą całkiem wyraźnie tego nie oczekuje, chyba że od Piętki, który wita go uśmiechem, odkrytą głową i pełną szacunku postawą, ale jak to niejednokrotnie mogłem zauważyć, nie z tym szczególnym, dobrze znajomym szacunkiem, który jesteśmy winni znacznie wyżej od nas postawionym zwierzchnikom, tylko raczej jakoś tak, jakby szanował go całkiem po prostu, z własnego uznania, z własnej nieprzymuszonej woli, że tak powiem. Potem lekarz bierze kolejno z białego stolika przygotowane już wcześniej przez Piętkę karty choroby – tak jakby, powiedzmy, były prawdziwymi kartami choroby, powiedzmy, w prawdziwym szpitalu, gdzie nie istnieje nic ważniejszego, nic bardziej oczywistego niż, powiedzmy, samopoczucie chorych. Potem, zwracając się do Piętki, robi do niektórych kart taką czy inną uwagę, dokładniej, robi zawsze tylko dwie uwagi. – Kewisch… Was? Kewischtjerd! – może na przykład przeczytać, ale zgłosić się, odpowiedzieć lub dać jakikolwiek znak naszej tu obecności, jak się tego szybko nauczyłem, byłoby równym nietaktem, jak odpowiedzieć na jego powitanie. – Der kommt heute raus! – może powiedzieć, przez co, zauważyłem z czasem, zawsze rozumie, że przed południem chory, jeśli może, na własnych nogach, jeśli nie, to na ramieniu Piętki, ma się znaleźć między nożyczkami i papierowymi bandażami w jego ambulatorium, mieszczącym się gdzieś o dziesięć, piętnaście kroków od wyjścia z naszego korytarza. (On, nawiasem mówiąc, nie pytał mnie o zgodę, jak lekarz w Zeitz, i ani trochę nie przeszkadzały mu też moje krzyki, kiedy nożyczkami o dziwnym kształcie robił mi dwa nowe nacięcia na biodrze – ale w tym, jak później wyciskał moje rany, wykładał je w środku gazą, a w końcu, wprawdzie bardzo oszczędnie, ale jednak posmarował je jakąś maścią, musiałem dostrzec niekłamane znawstwo.) Natomiast druga możliwa uwaga: – Der geht heute nach Hause! – znaczy tyle, że uważa tego pacjenta za już wyleczonego, a więc może odejść nach Hause, czyli do domu, czyli do obozowego bloku, do pracy, do swojego komanda, oczywiście. Nazajutrz znów wszystko odbywa się tak samo, jest dokładną kopią tego samego porządku, w którym Pietka, my, chorzy, i niemal także znajdujące się w pokoju przedmioty wydajemy się z jednakową powagą uczestniczyć, wypełniać swoje role, iść na rękę, tę niezmienność codziennie powtarzać, umacniać, ćwiczyć, potwierdzać, słowem: jakby nie było nic bardziej naturalnego, nic mniej wątpliwego niż to, że dla niego jako lekarza oczywistą sprawą i troską, jedynym i niecierpliwie oczekiwanym celem jest leczenie, natomiast dla nas chorych jak najszybsze, całkowite wyzdrowienie, a potem powrót do domu.

Później co nieco się o nim dowiedziałem. Może się mianowicie zdarzyć, że w ambulatorium jest duży ruch, są też inni. Wtedy Pietka zsadza mnie z ramienia na boczną ławkę i tu muszę czekać, aż lekarz, który jest na przykład w dobrym humorze, naglącym zaproszeniem: – Komm, komm, komm, komm! – i właściwie przyjaznym, ale i tak wcale nie przyjemnym ruchem chwyci mnie za ucho i z rozmachem wciągnie na stół operacyjny. A innym razem mogę trafić na prawdziwy tłok: pielęgniarze przynoszą i odnoszą pacjentów, zjawiają się chodzący chorzy, w pokoju pracują też inni lekarze i pielęgniarze i może się zdarzyć, że wtedy potrzebny zabieg wykona mi inny, niższy rangą lekarz, skromniej, gdzieś z boku, dalej od stojącego pośrodku stołu operacyjnego. Jednego z nich, raczej niskiego, siwowłosego, o nosie drapieżnego ptaka, z czerwonym trójkątem bez żadnej litery i noszącego jeśli nie dwu lub trzycyfrowy, to mimo wszystko bardzo wytworny czterocyfrowy numer, poznałem, powiedziałbym nawet, że się z nim zaprzyjaźniłem. To on mi wspomniał – co później potwierdził też Pietka – że nasz lekarz przebywa w obozie koncentracyjnym już pełnych dwanaście lat. – Zwölf jahre in Lager – powiedział cicho, kiwając głową z taką miną, jakby mówił o bardzo rzadkim, nie całkiem prawdopodobnym i przynajmniej jego zdaniem, jak mi się wydawało, po prostu niewykonalnym osiągnięciu. Zapytałem go: – Und Sie? – O, ich – natychmiast zmieniła mu się twarz – seit sechs Jahre bloss – wszystkiego sześć lat, załatwił sprawę jednym machnięciem ręką, jak jakiś drobiazg, coś, o czym w ogóle nie warto mówić. Właściwie jednak to on mnie wypytywał, interesował się, ile mam lat, jak się tu znalazłem z tak daleka, i tak zaczęła się nasza rozmowa. – Hast du was gemacht? – czy coś zrobiłem, może coś złego, zapytał, a ja mu powiedziałem: nic, nichts, nic na świecie. Zainteresował się więc, dlaczego tu jestem, odparłem, że z tej samej prostej przyczyny, dla której są tu inni tacy jak ja. No ale, upierał się w dalszym ciągu, za co zostałem aresztowany, verhaftet, i zrelacjonowałem mu pokrótce, jak umiałem, tamten ranek z autobusem, komorą celną, a potem z żandarmerią. – Ohne dass deine Eltern – czy czasem nie bez wiedzy moich rodziców, chciał się dowiedzieć, na co ja: – Ohne – oczywiście. Wyglądał, jakby całkiem osłupiał, jakby nigdy nic takiego nie słyszał, więc pomyślałem: no, przez sześć lat tutaj mało miał wspólnego ze światem, jak widać. Zaraz przekazał nowinę pracującemu obok lekarzowi, a ten podał ją dalej lekarzom, pielęgniarzom, pacjentom o lepszym wyglądzie. W końcu połapałem się, że zewsząd patrzą na mnie kręcący głowami ludzie, z jakimś szczególnym wyrazem twarzy, co mnie trochę krępowało, bo miałem wrażenie, że się nade mną litują. Nabrałem wielkiej ochoty, żeby im powiedzieć: przecież nie ma żadnego powodu, przynajmniej w tej chwili – ale potem jednak nic nie powiedziałem, coś mnie powstrzymało, nie mogłem się zdobyć na takie sformułowanie, bo kiedy na nich patrzyłem, zdałem sobie sprawę, że to uczucie litości sprawia im jakąś przyjemność, jakąś radość. Później – oczywiście możliwe, że się mylę, ale nie sądzę, bo i kiedy indziej zdarzało się, że mnie wypytywali – miałem nawet wrażenie, że zwyczajnie szukają okazji, sposobności, pretekstu do tego uczucia, z jakiegoś powodu, potrzeby, jakby dla udowodnienia czegoś, może, kto wie, czy w ogóle są jeszcze do niego zdolni, mnie przynajmniej tak się wydawało. A potem patrzyli na siebie w taki sposób, że rozglądałem się przestraszony, czy nie ma w pobliżu kogoś niepowołanego, ale mój wzrok natrafiał tylko wszędzie na jednakowo spochmurniałe czoła, zwężające się oczy, zaciskające wargi, jakby nagle coś przyszło im na myśl i zyskało potwierdzenie w ich oczach, myślałem więc: może powód, dla którego się tu znaleźli.

Albo na przykład tacy goście: tym też się przypatrywałem, próbowałem wyśledzić, wybadać, jakie wiatry, jakie sprawy ich sprowadzają. Przede wszystkim zwróciłem uwagę, że przychodzą przeważnie pod wieczór, na ogół zawsze o tej samej porze: zrozumiałem z tego, że także tu, w Buchenwaldzie, w dużym lagrze, może być taka godzina jak u nas w Zeitz, tu też zapewne między powrotem komand a wieczornym apelem. Najwięcej przychodziło z literą „P”, ale widywałem również „J”, „R”, „T”, „F”, „N”, a nawet „No” i kto wie, jakie tam jeszcze były; w każdym razie mogę powiedzieć, że dzięki nim dowiedziałem się o wielu ciekawych sprawach, nauczyłem się wielu nowych rzeczy, a nawet zyskałem pewien dokładniejszy wgląd w tutejsze stosunki, warunki, życie towarzyskie, że tak powiem. W Buchenwaldzie stali mieszkańcy są niemal piękni, mają pełne twarze, żwawe ruchy i chód, wielu z nich ma pozwolenie na włosy, a pasiaki noszą tylko na co dzień, do pracy, jak to widziałem u Piętki. Natomiast kiedy wieczorem, jak już rozdzieli u nas chleb (zwykle jedną trzecią lub ćwiartkę i do tego przysługujący lub nie przysługujący Zulage) i na przykład wybiera się w odwiedziny, on też wkłada koszulę lub sweter, a do tego z odrobinę skrywaną przed chorymi, jednak bardzo wyraźnie widoczną w twarzy i ruchach przyjemnością wybiera ze swej garderoby modny brązowy garnitur w delikatne prążki – marynarka ma jedynie wycięty na plecach kwadrat załatany kawałkiem pasiaka, a spodnie po obu bokach naniesione pędzlem i nie do zmycia długie smugi czerwonej farby olejnej, no i jeszcze usterki na piersi i lewej nogawce, polegające na czerwonym trójkącie i numerze. Miałem sporo przykrości, powiedziałbym, byłem wystawiony na niejedną próbę, kiedy Pietka szykował się na przyjęcie wieczornego gościa. Powodem była pewna niedogodność urządzenia: przypadkiem gniazdko elektryczne znajdowało się tuż przy moim łóżku. No więc choćbym się nie wiadomo jak starał czymś wtedy zająć, gapić się w śnieżną biel sufitu, emaliowany klosz lampy, zagłębić w myślach, musiałem w końcu zauważyć, jak Pietka przykuca z miską i osobistą maszynką elektryczną, słyszeć skwierczenie rozgrzewającej się margaryny, wdychać natrętny zapach smażonych płatków cebuli, rzuconych na nie krążków ziemniaków, a niekiedy nawet pokrojonego wurstu z Zulage, kiedyś zwróciłem uwagę na lekkie, specyficzne stuknięcie i nasilające się skwierczenie – jak dostrzegłem, od razu odwracając oczy, w których długo mi się jeszcze mieniło ze zdumienia, spowodował je przedmiot o żółtym wnętrzu i białej otoczce: jajko. Kiedy już wszystko jest usmażone, przygotowane, wkracza gość. – Dobry wieczór! – mówi z przyjaznym skinieniem głową, bo on też jest Polakiem, jego imię słyszę jako Zbyszek, kiedy indziej jako Zbyszku, co może jest zdrobnieniem, i także pełni funkcję pflegera, gdzieś dalej, jak się dowiaduję, w innej sali. On też przychodzi wystrojony, w butach z cholewami, w krótkim, sportowym, stosownym na polowania, granatowym sukiennym kubraku, choć na plecach, oczywiście, też z łatą i z numerem na piersi, pod nim ma wysoki pod brodę czarny golf. Rosły, masywny, z głową ogoloną z konieczności lub może z własnej woli i pogodnym, nieco chytrym wyrazem tęgiej twarzy wydawał mi się miłym, sympatycznym człowiekiem, choć niechętnie zamieniłbym na niego Piętkę. Potem siadają przy większym stole w końcu pokoju, jedzą kolację, rozmawiają, czasami włączają się do tej rozmowy jakimś cichym słowem czy uwagą niektórzy polscy pacjenci, albo żartują, opierając łokcie na stole, siłują się i ku wielkiej radości całego pokoju – oczywiście także mojej – przeważnie Piętce udaje się położyć na stole pozornie silniejsze ramię Zbyszka, słowem, zrozumiałem: ci dwaj dzielą tu korzyści i straty, radości i smutki, wszelkie sprawy, ale widocznie dzielą też między sobą majątek, dzienną porcję – czyli są przyjaciółmi, jak się zwykło mówić. Poza Zbyszkiem bywają także u Piętki inni, wymieniają kilka szybkich słów, niekiedy jakiś przedmiot, i jeśli nawet nigdy nie widziałem jaki, to jednak w gruncie rzeczy zawsze było to dla mnie jasne, zrozumiałe, oczywiście. Goście przychodzili też do leżących tu chorych, szybko, przemykając się, ukradkiem, niemal w tajemnicy. Siadali na minutę czy dwie przy ich łóżku, czasami kładli im na kołdrze owinięte w gruby papier paczuszki, skromnie, jakby się usprawiedliwiając. Potem – choć nie słyszałem ich szeptów, a gdybym nawet słyszał, i tak bym nie zrozumiał – jakby się dopytywali: no więc czy wracają do zdrowia, co słychać; informowali: tam sprawy wyglądają tak i tak; przekazywali: ten i ów pozdrawia i pyta, jak się czują; zapewniali: oczywiście, że przekażą pozdrowienia, jakżeby nie; przypominali sobie: no ale na nich już pora, w końcu poklepywali chorych po rękach, ramionach, jakby mówili: to nic, w najbliższym czasie znów przyjdą, i z tym odchodzili, teraz też przemykając się, pospiesznie, najczęściej wyraźnie zadowoleni – ale poza tym bez żadnych innych korzyści, uchwytnego zysku, jak widziałem, a więc musiałem założyć, że przychodzili tylko po jedno, jak widać: po tych zaledwie parę słów, po nic więcej, jak tylko po to, żeby się zobaczyć z tym chorym. Ponadto, i gdybym nawet nie wiedział, świadczył o tym sam ich pośpiech, prawdopodobnie robili coś zakazanego, co zapewne było w ogóle możliwe tylko dzięki pobłażliwości Piętki, no i chyba pod warunkiem, że wizyta będzie krótka. A nawet podejrzewam, i po dłuższym doświadczeniu ośmieliłbym się stwierdzić to bez ogródek, że do wydarzenia należy też samo ryzyko, ta samowola, powiedziałbym, przekora – tak przynajmniej odbierałem trudny do określenia, ale weselejący jakby w wyniku jakiegoś udanego psikusa wyraz tych szybko znikających twarzy, jakby, wydawało się, udało się im coś zmienić, wybić szczelinę, zrobić w czymś mikroskopijną usterkę, w pewnym porządku, w monotonii dni, może w samej naturze, tak to sobie przynajmniej wyobrażałem. Ale najdziwniejszych ludzi zobaczyłem przy łóżku chorego, który leżał daleko ode mnie, przy przeciwległym przepierzeniu. Pietka przyniósł go na ramieniu jeszcze przed południem i potem bardzo długo krzątał się koło niego. Widziałem, że to musi być ciężki przypadek, i słyszałem, że chory jest Rosjaninem. Wieczorem goście zapełnili pół pokoju. Widziałem dużo „R”, ale także innych liter, futrzane czapki, dziwne, watowane spodnie. Na przykład ludzi z fryzurą po jednej stronie, a po drugiej, od przedziałka, z zupełnie łysą głową. Jeszcze innych z normalnymi włosami, ale z przecinką szerokości maszynki do strzyżenia pośrodku, od czoła do karku. Kurtki ze zwykłą łatą i dwoma czerwonymi, krzyżującymi się maźnięciami pędzla, takimi jak te, kiedy na przykład wykreślamy coś niepotrzebnego z tekstu, jakąś literę, cyfrę, znak. Z innych natomiast pleców błyszczało z daleka duże czerwone koło, z wielką czerwoną kropką w środku, zapraszająco, wabiąco, jakby sygnalizując na wzór tarczy strzelniczej: tu trzeba strzelać, przy okazji. Stali tam, przytupywali, naradzali się cicho, jeden z nich pochylił się, żeby poprawić poduszkę, inny chyba – tak to odebrałem – starał się pochwycić jakieś słowo, jakieś spojrzenie, i nagle zobaczyłem połyskującą między nimi żółtą rzecz, znalazł się też skądś nóż, z pomocą Piętki blaszany kubek, usłyszałem dźwięk tryskających na metal kropli i jeśli nie wierzyłem oczom, nos bez najmniejszych wątpliwości stwierdził, że tą rzeczą, którą widziałem, była cytryna, bezdyskusyjnie, naprawdę. Potem znów otworzyły się drzwi i całkiem osłupiałem, ponieważ tym razem pospiesznie wszedł lekarz, czego dotychczas nigdy nie zaobserwowałem o tak niezwykłej porze. Zaraz zrobili mu przejście, a on, pochyliwszy się nad chorym, badał go, coś na nim macał, krótko, i zaraz potem odszedł, i to z bardzo ponurą, surową, powiedziałbym, kąśliwą twarzą, nie mówiąc do nikogo ani jednego słowa, nie obdarzając nikogo ani jednym spojrzeniem, a nawet jakby starał się unikać kierujących się ku niemu twarzy – tak mi się przynajmniej wydawało. Wkrótce zobaczyłem, że goście jakoś dziwnie przycichli. Kilku z nich odłączyło się od grupki, podeszło do łóżka, pochyliło się nad nim. Potem zaczęli wychodzić, pojedynczo, po dwóch, tak jak przychodzili, ale teraz trochę bardziej sterani życiem, trochę bardziej zatroskani, trochę bardziej zmęczeni, i nawet jakoś ja sam pożałowałem ich w tej minucie, bo przecież widziałem: jakby ostatecznie stracili może jakąś niedorzecznie żywioną nadzieję; może jakąś potajemnie pielęgnowaną wiarę. A później Pietka bardzo delikatnie wziął ciało na ramię i gdzieś je wyniósł.

I w końcu był tam jeszcze mój człowiek. Natknąłem się na niego w umywalni – bo powolutku przestało mi przychodzić do głowy, by myć się gdzie indziej niż w mieszczącej się po lewej, na końcu korytarza umywalni pod odkręcanym i zakręcanym kranem, nad umywalką, a i tu myłem się nie z obowiązku, tylko z przyzwoitości, a nawet z czasem połapałem się, że mam niemal za złe brak ogrzewania, ciepłej wody i ręcznika. Także tu można znaleźć czerwoną, przenośną, podobną do otwartej szafy toaletę, której zawsze czystego zbiornika nie wiadomo kto dogląda, wymienia go, czyści. Pewnego razu, kiedy właśnie zbierałem się do wyjścia, do umywalni wszedł jakiś człowiek. Był ładny, z gładkimi, czarnymi włosami zaczesanymi do tyłu, które z obu stron niesfornie opadały mu na czoło, trochę zielonkawą cerą, jak to się niekiedy zdarza u silnych brunetów, w sile wieku, zadbany, w białym fartuchu, i wziąłbym go za lekarza, gdyby napis na jego opasce nie poinformował mnie, że jest tylko pflegerem, natomiast litera „T” na czerwonym trójkącie świadczyła, że jest Czechem. Drgnął na mój widok i jakby się zdziwił, a nawet zmieszał i taki zmieszany patrzył na moją twarz i wystającą z koszuli szyję. Zaraz też o coś zapytał, a ja mu powiedziałem to, co zdołałem już sobie przyswoić z rozmów Polaków: – Nie rozumiem. – Wtedy zainteresował się po niemiecku, kim jestem i skąd. Powiedziałem, że Ungar, stąd, z Saal sechs. Na co rzekł, pomagając sobie w tłumaczeniu wskazującym palcem: – Du: warten hier. Ik: wek, Ein moment zurűck. Verstehn? – Odparłem, że oczywiście verstehen. Wyszedł, wrócił – i nagle trzymałem w rękach ćwiartkę chleba i małą, ładną puszkę konserw z już odgiętym wieczkiem, zawierającą nienaruszoną, różową mielonkę. Podniosłem głowę, żeby mu podziękować, ale zobaczyłem już tylko zamykające się za nim drzwi. Kiedy wróciłem do pokoju i próbowałem pogadać z Piętką, a także w paru słowach naszkicować mu tego człowieka, on zaraz wiedział, że to może być Pfleger z sąsiedniej Saal siedem. Wspomniał też jego nazwisko; zrozumiałem: Bausch, ale jak lepiej pomyśleć, pewnie powiedział Bohusz, jak sądzę. Tak też je zresztą słyszałem później od sąsiada, bo tymczasem w naszym pokoju zmieniali się, wymieniali chorzy. Także na miejsce nade mną, skąd jeszcze pierwszego popołudnia Pietka wyniósł jednego, wkrótce przyniósł nowego, w moim wieku, i jak się później dowiedziałem, takiego jak ja, ale mówiącego po polsku, którego nazwisko Pietka i Zbyszek wymawiają Kuchalski albo Kucharskij, zawsze w ten sposób, akcentując „charski”; niekiedy z nim żartowali i musieli go też drażnić, nabierać, bo często był zły, przynajmniej wskazywały na to szybko terkoczące słowa, rozdrażniony ton grubiejącego już głosu i to, że się wiercił, a wtedy przez szpary w poprzecznych deskach leciały mi na twarz drobiny słomy – ku wielkiemu rozbawieniu, jak mogłem zaobserwować, wszystkich Polaków z pokoju. Obok mnie na łóżku po Węgrze też ktoś się znalazł, chłopak, na początku nie bardzo się orientowałem, kto taki. Dobrze dogadywał się z Piętką, ale moje ucho, które z wolna zaczynało odznaczać się znawstwem, jakby nie całkiem słyszało w nim Polaka. Kiedy odezwałem się do niego po węgiersku, nie odpowiedział, od razu zresztą wydał mi się nieco podejrzany z tymi kiełkującymi już rudymi włosami, piegami rozsypanymi po pełnej, świadczącej o znośnym dobrobycie twarzy i niebieskimi oczami, które zdawały się wszystko szybko oceniać i we wszystkim szybko orientować. Gdy się lokował, urządzał, zauważyłem po wewnętrznej stronie jego przegubu niebieskie znaki: oświęcimski numer, milionowy. Dopiero kiedy pewnego przedpołudnia niespodziewanie otworzyły się drzwi i wszedł Bohusz, żeby, jak to zwykł czynić raz, dwa razy w tygodniu, położyć mi na kołdrze dar składający się z chleba i mięsnej konserwy, i nie pozostawiając mi czasu na podziękowania, skinąwszy tylko głową Piętce, zniknął na korytarzu, dopiero wtedy okazało się, że jednak umie po węgiersku, i to co najmniej tak dobrze jak ja, bo zaraz zapytał: – Kto to był? – Powiedziałem mu, że o ile wiem, Pfleger z sąsiedniego pokoju, niejaki Bausch, i wtedy mnie poprawił: – Może Bohusz – bo to, jak twierdził, bardzo częste nazwisko w Czechosłowacji, skąd zresztą i on pochodzi. Zainteresowałem się: dlaczego dotychczas nie umiał po węgiersku? – a on odparł: bo bardzo nie lubi Węgrów. Powiedziałem, że ma rację i że w gruncie rzeczy ja też nie znajduję wiele powodów, żeby ich kochać. Wtedy zaproponował, byśmy rozmawiali po żydowsku, ale musiałem mu wyznać, że nie umiem, więc jednak pozostaliśmy przy węgierskim. Powiedział mi też swoje imię: Luiz lub może Lois, nie całkiem zrozumiałem. Nawet zauważyłem: – Czyli Lajos – ale ostro zaprotestował, ponieważ Lajos to węgierskie imię, a on jest Czechem, i upierał się przy tej różnicy: Lojz. Zapytałem go, skąd zna tyle języków, na co opowiedział, że właściwie pochodzi ze Słowacji, skąd uciekli z rodziną, tłumem dalszych krewnych i znajomych przed „węgierską okupacją”, i rzeczywiście przypomniałem sobie pradawny dzień jeszcze w domu, kiedy trwające cały dzień uroczystości ze sztandarami i muzyką informowały o szczęściu, że Słowacja znów jest węgierska. Do obozu koncentracyjnego trafił z pewnej miejscowości o nazwie, jeśli dobrze zrozumiałem, Terezin. Zauważył: – Ty na pewno znasz go jako Theresienstadt. – Powiedziałem, że w ogóle nie znam, ani tak, ani tak, na co bardzo się zdziwił, ale jakoś tak, jak ja zwykłem się dziwić, że ktoś nie słyszał na przykład o komorze celnej na Csepel. Potem uświadomił mnie: – To jest praskie getto. – Jak twierdził, poza Węgrami i Czechami, no i jeszcze Żydami i Niemcami, może się dogadać także ze Słowakami, Polakami, Ukraińcami, a nawet, jeśli trzeba, choćby z Rosjanami. W końcu całkiem się zaprzyjaźniliśmy, opowiedziałem mu, bo był ciekawy, jak poznałem się z Bohuszem, potem moje pierwsze przeżycie, pierwsze wrażenie, myśli pierwszego dnia na temat tego pokoju, które wydały mu się tak interesujące, że nawet przetłumaczył je Piętce, który bardzo się ze mnie śmiał, podobnie jak z moich lęków związanych z węgierskim chorym, bo według Piętki już dawno się tego spodziewali i to zwykły przypadek, że właśnie wtedy nastąpił zgon; wiele rzeczy jeszcze wyjaśnił, krępowało mnie trochę tylko to, że każde zdanie zaczynał od „ten Madziar”, czyli „ten Węgier”, i przechodził do następnego tematu; ciągle coś mówił, ale jego gadanina jakby uchodziła uwagi Piętki, na szczęście, jak mi się wydawało. Zauważyłem też, ale nic nie myślałem, nie wyciągałem żadnych wniosków, jak uderzająco często i na jak bardzo długo zdarza mu się wychodzić, i dopiero kiedy za którymś razem wrócił do pokoju z chlebem i konserwą, które na pewno pochodziły od Bohusza, byłem trochę zaskoczony – zresztą niemądrze, nie da się ukryć, musiałem to przyznać. Jak opowiedział: on też przypadkowo spotkał się z Bohuszem w umywalni, całkiem tak samo jak ja. Jego też zaczepił tak samo jak mnie, a i dalej poszło tak samo jak ze mną. Była jednak pewna różnica, mianowicie ta, że mogli ze sobą porozmawiać, okazało się, że mają jedną ojczyznę, z czego Bohusz bardzo się ucieszył, i w końcu to całkiem oczywiste – on tak uważał, a ja przyznawałem mu rację, naprawdę. Wszystko to, jak pomyśleć, wydawało mi się całkiem zrozumiałe i jasne, sam zapatrywałem się na to tak samo jak on, jak to przynajmniej wynikało z jego ostatniego, krótkiego zdania: – Nie gniewaj się, że zabrałem ci twojego człowieka – czyli że odtąd to on będzie dostawał to, co dotychczas ja, i że odtąd to ja mogę patrzeć, jak pałaszuje, tak jak dotąd on patrzył. Tym bardziej zdziwiłem się, kiedy ledwie minutę później otworzyły się drzwi, szybko wszedł Bohusz i ruszył prosto do mnie. Odtąd odwiedzał już zawsze nas obu. Przynosił nam to osobne porcje, to tylko jedną – myśl, że na co go było stać – ale w tym ostatnim przypadku nigdy nie zapominając o geście nakazującym braterski podział. W dalszym ciągu zawsze się spieszył, nie tracił czasu na rozmowy, twarz miał jak zawsze człowieka zajętego, niekiedy zatroskaną, czasami niemal gniewną, prawie wściekłą, jak ktoś, na czyich ramionach spoczywa już teraz podwojony ciężar, podwójne pęta, ale nic nie może zrobić, tylko dźwigać to, co już spadło mu na barki, a ja myślałem, że wszystko pewnie dlatego, że on, jak widać, w tym znajdował radość i było mu to w pewnym sensie potrzebne, to była jego metoda, że się tak wyrażę; bo innego powodu, uwzględniając cenę osiągalną za tak rzadki towar i wielki popyt, w żaden sposób nie potrafiłem znaleźć, choćbym nie wiem ile o tym myślał, kombinował, głowił się i zastanawiał. Wtedy też zrozumiałem, przynajmniej z grubsza, jak sądzę, tych ludzi. Bo zbierając w jedno wszystkie moje doświadczenia, montując z nich cały łańcuch, nie miałem wątpliwości: przecież jeśli nawet forma jest inna, ja dobrze to znam, w końcu to tylko ta sama metoda, upór – pewna starannie wypracowana, najskuteczniejsza spośród dotychczas mi znanych, a przede wszystkim, nie da się ukryć, najkorzystniejsza dla mnie forma uporu.

Mogę powiedzieć: z czasem człowiek przyzwyczaja się nawet do cudów. Z wolna zacząłem sam chodzić do pokoju zabiegowego – jeśli oczywiście tak rano zarządził lekarz – na bosaka, w koszuli, otulony kocem, i w ostrym powietrzu wśród wielu znajomych zapachów odkryłem też nowy: budzącej się wiosny, z całą pewnością, kiedy wziąłem pod uwagę mijający czas. W drodze powrotnej na moment wpadło mi w oczy, jak z szarego baraku za naszymi drutami kilku ludzi w pasiakach wyciągało, taszczyło akurat większy wóz na oponach, z tych, co to się je przyczepia do ciężarówek; wystawało z niego kilka zmarzniętych kończyn, wysuszonych części ciała. Szczelniej otuliłem się kocem, żeby mnie przypadkiem nie dopadło jakieś przeziębienie, i postarałem się jak najszybciej pokusztykać do ciepłego pokoju, dla porządku przetrzeć jakoś nogi i szybko skryć się pod kołdrę, umościć w łóżku. Tu gadałem sobie z sąsiadem, dopóki jeszcze był (bo z czasem odszedł nach Hause, a jego miejsce zajął starszy Polak), oglądałem, co było do oglądania, słuchałem rozbrzmiewających z głośnika rozkazów i mogę powiedzieć: tylko dzięki nim, no i jeszcze pewnej sile wyobraźni, mogłem stąd, z łóżka, zdobyć, śledzić, niemal wyczarować sobie każdy kolor, smak, zapach, krzątaninę, każdy ruch, większe i mniejsze wydarzenia obozu, od bladego świtu aż po późny sygnał zakończenia dnia, a nawet niekiedy jeszcze po nim. I tak Friseure zum Bad, Friseure zum Bad rozbrzmiewa wiele razy dziennie, coraz częściej, i sprawa jest jasna: przybył nowy transport. Do tego przyłącza się za każdym razem Leichenkommando zum Tor, czyli tragarze trupów do bramy, a jeśli jeszcze życzą sobie uzupełnienia, można z tego wywnioskować skład i jakość transportu. Dowiedziałem się, że wtedy mają też spieszyć do swoich szatni pracownicy Effekten, czyli magazynu, i to czasami im Laufschritt, czyli biegiem. Jeśli natomiast żądają dwóch lub czterech leichentragerów, powiedzmy, mit einem lub zwei Tragbetten sofort zum Tor! – możesz być pewny, że tym razem zdarzył się gdzieś wypadek, przy pracy, podczas przesłuchania, w piwnicy, na strychu, kto wie gdzie. Doszła mnie informacja, że komando „kartoffelschalerów”, czyli kartoflarzy, ma nie tylko dzienną zmianę, ale także Nachtschicht, i wiele innych również. Ale każdego popołudnia, zawsze dokładnie o tej samej godzinie, rozlega się tajemnicza wiadomość: Ela zwo, Ela zwo, aufmarschieren lassen! – i z początku długo łamałem sobie nad tym głowę. A było to proste, ale upłynął jakiś czas, zanim odgadłem z zapadającej zawsze potem uroczystej, nieskończonej kościelnej ciszy, z komendy Mützen ab Mützen auf, z dobiegającej jakoś cieniutko, piskliwie muzyki, że aufmaschieren lassen oznacza zbiórkę, zwo dwa, a ela prawdopodobnie LÄ, czyli Lagerältester, i że zgodnie z tym w Buchenwaldzie działa pierwszy i drugi Lagerältester, czyli jest ich dwóch – i to w gruncie rzeczy wcale nie taki wielki dziw, jeśli się zastanowić, w końcu w takim obozie, gdzie, jak się dowiaduję, dawno już wydano dziewięćdziesięciotysięczny numer. Potem z wolna cichnie także nasz pokój, Zbyszek też już poszedł, jeśli była kolej na jego odwiedziny, a Pietka obrzuca jeszcze wszystko ostatnim spojrzeniem, zanim ze zwyczajowym „dobranoc” zgasi światło. Wtedy szukam największej wygody, na jaką pozwalają mi moje rany i łóżko, naciągam kołdrę na uszy i już przychodzi beztroski sen: nie, niczego więcej nie mogę sobie życzyć, nic więcej w obozie koncentracyjnym, rozumiałem, nie osiągnę.

Niepokoiły mnie tylko trochę dwie rzeczy. Pierwsza: moje dwie rany, nie dało się zaprzeczyć, że istniały, skóra wokół nich była jeszcze zaogniona, a mięso żywe, ale na samych obrzeżach tworzy się już cienka błona, a tu i ówdzie brązowe strupki; lekarz nie upycha już dokoła gazy, prawie nie wzywa mnie na zabiegi, a jeśli jednak, to kończymy niepokojąco szybko, jego twarz zaś jest niepokojąco zadowolona. Druga rzecz to, nawiasem mówiąc, bardzo radosne wydarzenie, niewątpliwie, nie przeczę. Kiedy na przykład Pietka i Zbyszek przerywają nagle wymianę poglądów i, zasłuchani w coś dalekiego, podniesionym palcem proszą nas jednocześnie o ciszę, moje ucho też chwyta głuchy grzmot, niekiedy przerywane dźwięki podobne do dalekiego szczekania psów. Także tam, gdzie za ścianą znajduje się przypuszczalnie pokój Bohusza, panuje ostatnio wielkie ożywienie, jak słyszę z przesączających się odgłosów ciągnącej się jeszcze długo po zgaszeniu światła rozmowy. Wielokrotny głos syren to już teraz zwykły element dnia, normalna rzecz, gdy nocą budzi rozkaz z głośnika: Krematorium, ausmachen!, a w minutę później, ale teraz już zgrzytając ze złości: Khematohium! Sofoht ausmachn!, z czego rozumiałem: za nic by sobie nie życzyli, aby niestosowny blask ognia ściągnął im na głowę samoloty. Fryzjerzy już nie wiem, kiedy śpią, dowiedziałem się, że przed łaźnią nowo przybyli mogą obecnie przestać nago nawet dwa, trzy dni, zanim wejdą dalej, a i Leichenkommando, jak słyszę, jest w wirze pracy. W naszym pokoju także nie ma już wolnych łóżek i wśród zwykłych wrzodów i ran ciętych po raz pierwszy usłyszałem ostatnio od chłopaka zajmującego jedno z łóżek po przeciwnej stronie o ranie od kuli karabinowej. Zdobył ją podczas wielodniowego marszu z jakiegoś prowincjonalnego obozu o nazwie, jeśli dobrze zrozumiałem, Ohrdruf, mniej więcej dokładnie przypominającego Zeitz; szli, jak wynikało z jego opowiadania, wciąż omijając nieprzyjaciela – amerykańską armię, i kula przeznaczona była właściwie dla sąsiada, który się zmęczył i przewrócił, ale przy okazji on też dostał w nogę. Miał szczęście, że nie naruszyła kości, dodał, a ja pomyślałem: no, mnie na przykład coś podobnego nie mogłoby spotkać. W jakiekolwiek miejsce na mojej nodze by trafiła, wszędzie napotkałaby tylko kość, z całą pewnością, nic dodać, nic ująć. Wkrótce okazało się też, że jest w obozie dopiero od jesieni, ma numer osiemdziesiąt parę tysięcy – niezbyt wytworny tu, w naszym pokoju. Jednym słowem, ze wszystkich stron docierają do mnie ostatnio słuchy o nadchodzących zmianach, niewygodach, niepokoju, zamieszaniu, troskach i kłopotach. A to znów Pietka obchodzi łóżka z jakimś arkuszem w ręce i pyta wszystkich, mnie też: czy mogę iść, chodzić, laufen. Mówię mu: – Nie, nie, nie ja, ich kann nicht. – Tak, tak – odpowiada – du kannst – i zapisuje moje nazwisko, tak samo jak wszystkich innych w pokoju, nawet Kucharskiego, na którego obydwu spuchniętych nogach są tysiące równoległych nacięć, podobnych do otwartych ust, co widziałem kiedyś w ambulatorium. A następnego wieczoru, akurat kiedy skończyłem żuć chleb, słyszę z radia: Alle Juden im Lager – wszyscy Żydzi w obozie – sofort – natychmiast – antreten – zbiórka, ale tak groźnym tonem, że od razu usiadłem w łóżku. – Co ty robisz? – zainteresował się Pietka z ciekawą miną. Wskazałem na głośnik, ale on się tylko uśmiechnął i obiema rękami pokazał: z powrotem, tylko spokojnie, na co te nerwy, na co ten pośpiech? Ale głośnik przez cały wieczór odzywa się, trzeszczy, mówi: – Lagerschutz – słyszę, czyli że wzywa do natychmiastowej pracy uzbrojonych w maczugi funkcyjnych komanda nadzoru obozowego i chyba z nich też nie jest całkowicie zadowolony, jak widać, bo wkrótce, i kiedy tego słuchałem, ciarki chodziły mi po plecach, wzywa do bramy – aber im Laufschritt! – lagerältestera i kapo Lagerschutzu: to jest dwóch największych spośród wszystkich władców obozu. Potem głośnik staje się samym pytaniem, samym wyrzutem: – Lagerältester! Aufmarschieren lassen! Lagerältester! Wo sind die Juden?! – wciąż dopytuje się, wzywa, chrzęści, trzeszczy, a Pietka tylko gniewnie macha ręką albo mówi: – Kurwa jego mać! – A więc zdaję się na niego, w końcu on wie, i nadal spokojnie leżę. Ale jeśli poprzedniego wieczoru wydawało się inaczej, widocznie następnego już nie ma wyjątków: – Lagerältester! Das ganze Lager: antreten! – i niebawem warkot motorów, szczekanie psów, wystrzały karabinów, odgłosy razów, postukiwanie biegnących nóg, a w ślad za nimi cięższy tupot butów z cholewami wskazują, że w końcu, jeśli to komuś bardziej odpowiada, żołnierze też potrafią wziąć sprawę w swoje ręce i jakie są owoce takiego nieposłuszeństwa, aż wreszcie zapada nagle cisza. Wkrótce wpada lekarz, całkiem nieoczekiwanie, bo przecież, jakby nic się na zewnątrz nie działo, był tu, jak zwykle, rano. Teraz jednak nie jest taki chłodny, nie taki zadbany jak kiedy indziej: twarz ma zmiętą, nie całkiem nienaganny fartuch szpecą rdzawe plamy, badawczo wodzi dokoła ciężkim spojrzeniem przekrwionych oczu; widocznie szuka wolnego łóżka, nie ma wątpliwości. – Wo ist der – mówi do Pietki – der, mit dieser kleinen Wunde hier?! – pokazując niepewnym ruchem swoje biodro i udo, podczas gdy jego badawcze spojrzenie zatrzymuje się kolejno na każdej twarzy, a więc także na mojej, i mocno wątpię, żeby mnie nie poznał, ale on zaraz odwraca wzrok, żeby utkwić go znowu w Piętce, czekając, nagląc, żądając, jakby narzucał mu obowiązek odpowiedzi. Nic nie mówię, ale już szykuję się w duchu, żeby wstać, włożyć kurtkę i wyjść, gdzieś w sam środek chaosu; wtedy jednak, widzę z wielkim zdziwieniem, że Pietka – jak przynajmniej wskazuje na to jego mina – nie ma pojęcia, kogo też mógł mieć na myśli lekarz, potem, po krótkiej chwili bezradności, w błyskawicznym olśnieniu, jakby sobie nagle uprzytomnił, ze słowami Ach… ja i gestem wyciągniętej ręki wskazuje na chłopaka z postrzałem, z czym lekarz wydaje się natychmiast zgadzać, jakby i on doznał olśnienia, jakby ktoś właśnie odgadł i wreszcie rozwiązał jego problem, naprawdę. – Der geht sofort nach Hause! – rozkazuje natychmiast. I wtedy rozgrywa się bardzo dziwna, niezwykła, powiedziałbym, niestosowna scena, niepodobna do niczego, co widziałem dotychczas w naszym pokoju, nie mogłem na to patrzeć bez jakiegoś skrępowania, omalże nie czerwieniąc się ze wstydu. Mianowicie chłopak z postrzałem, kiedy wstał z łóżka, najpierw tylko złożył przed lekarzem ręce, jakby zamierzał się modlić, a gdy tamten cofnął się zaskoczony, nie wiedząc w pierwszej chwili, o co chodzi, padł przed nim na kolana, sięgając, chwytając i obejmując jego nogi obydwiema rękami; potem zauważyłem tylko szybki błysk ręki lekarza, następujący po nim odgłos wymierzonego policzka i zrozumiałem tylko jego wzburzenie, ale nie słowa, zanim odsuwając kolanem przeszkodę, wypadł z pokoju z gniewną i bardziej czerwoną niż zwykle twarzą. Do opróżnionego łóżka przyszedł nowy chory, znów chłopak – dobrze znany mi sztywny opatrunek świadczy o tym, że na końcu stopy brak mu już wszystkich palców – a kiedy Pietka przy najbliższej okazji znalazł się w moim pobliżu, powiedziałem mu cicho, poufnie: – Dziękuję, Pietka… – Ale z jego pytania: – Was?… – z jego twarzy odpowiadającej kompletnym niezrozumieniem, idealnym brakiem orientacji na moje: – Aberfrűher, vorher… – czyli „ależ wcześniej, przedtem…”, ze zdziwionego, świadczącego o niewiedzy potrząśnięcia głową zrozumiałem, że tym razem ja musiałem widocznie popełnić jakiś nietakt i że pewne sprawy możemy załatwiać sami z sobą, jak widać. Ale wszystko przecież odbyło się zgodnie z zasadami sprawiedliwości, w każdym razie ja byłem tego zdania, w końcu dłużej leżałem w pokoju, on zaś miał więcej sił, a więc nie ulegało wątpliwości, przynajmniej dla mnie, że na zewnątrz to on ma większe szansę; no i w końcu łatwiej mi, jak widać, pogodzić się z cudzym nieszczęściem niż z własnym: jakkolwiek na to patrzyłem, rozważałem, zastanawiałem się, nasuwał mi się taki wniosek, płynęła z tego taka nauka. Zwłaszcza jednak: co znaczy takie zmartwienie, kiedy strzelają? – bo dwa dni później już u nas brzęknęła szyba i jakaś zbłąkana kula utkwiła w przeciwległej ścianie. Ten dzień miał jeszcze jedno wydarzenie: do Piętki bezustannie wpadali na słówko podejrzani ludzie i on też często, niekiedy przez dłuższy czas, był nieobecny, aby wieczorem zjawić się znów w pokoju z podłużnym, starannie owiniętym pakunkiem pod pachą. Uznałem to za prześcieradło – ale nie, bo miało też trzonek, a więc raczej biała flaga, a z jej środka wyłonił się początek i koniec dobrze owiniętej rzeczy, jakiej nigdy jeszcze nie widziałem w rękach więźnia, czegoś, na co cały pokój poruszył się, syknął, wrzasnął, przedmiotu, który Pietka – zanim go jeszcze umieścił pod łóżkiem – pokazał wszystkim, pozwolił im patrzeć przez jedną krótką chwilę, przyciskając go do piersi takim ruchem, że i ja czułem się niemal pod choinką, w posiadaniu z dawna oczekiwanego, wspaniałego prezentu. Brązowa drewniana część i wystająca z niej krótka, niebiesko połyskująca stalowa rura – karabin o spiłowanej lufie, taki, o jakich czytałem w zamierzchłych czasach w moich ulubionych powieściach o złodziejach i detektywach.

Następny dzień zapowiadał się również ruchliwie – ale kto zdołałby zarejestrować każdy kolejny dzień i wszystkie wydarzenia. Na wszelki wypadek powiem: kuchnia przez cały czas działała prawidłowo, lekarz także był przeważnie punktualny. Pewnego ranka, niedługo po kawie, pospieszne kroki na korytarzu, gromki okrzyk, jakby hasło, na które Pietka szybko wygrzebuje z kryjówki i bierze pod pachę swoją paczkę, potem znika. Wkrótce, gdzieś tak koło dziewiątej słyszę pierwszy raz głośnik, tym razem rozkaz przeznaczony jest nie dla więźniów, lecz żołnierzy: – An alle SS-Angehorigen – i aż dwukrotne: – Das Lager ist sofort zu verlassen – wzywa ich do natychmiastowego opuszczenia obozu. Później słyszałem zbliżające się i oddalające, przez pewien czas jakby tuż nad moją głową, potem stopniowo cichnące odgłosy bitwy, wreszcie nastała cisza, nawet zbyt wielka cisza, bo daremnie czekałem, nasłuchiwałem i czatowałem, ani w normalnym czasie, ani później w żaden sposób nie udawało mi się pochwycić, chociaż było już dawno po czasie, brzęku i łączących się z nim okrzyków ludzi roznoszących zupę. Było chyba koło czwartej, kiedy nareszcie coś stuknęło w aparacie, potem po krótkim skwierczeniu i odgłosach dmuchania zostaliśmy poinformowani, że tu Lagerältester, mówi Lagerältester. – Kameraden – powiedział, starając się zwalczyć jakieś dławiące go uczucie, od którego jego głos to załamywał się, to znów stawał zbyt ostry, niemal świszczący – wir sind frei! – czyli jesteśmy wolni, i pomyślałem, że w takim razie Lagerältester musiał dzielić poglądy Pietki, Bohusza, lekarza i im podobnych, musiał należeć do tej samej szajki, że tak powiem, skoro to on mógł nam zakomunikować, i to z tak oczywistą radością, ten fakt. Potem wygłosił krótkie, ładne przemówienie, a po nim mówili inni, w najróżniejszych językach: – Attention, attention! – usłyszałem na przykład po francusku – Pozór, pozór! – jak wiem, po czesku – Wnimanije, wnimanije, ruski towariszczi, wnimanije! – i ta śpiewna mowa wywołała nagle miłe wspomnienie języka, w którym swojego czasu, w dniu jego przyjazdu, mówili wokół mnie ludzie z komanda pracującego w łaźni; – Uwaga, uwaga! – na co tuż obok mnie usiadł w łóżku straszliwie podniecony polski chory: – Cicho bądź! Teraz polski komunikat! – i wtedy sobie przypomniałem, jak się denerwował, mościł, wiercił przez cały dzień; później ku memu wielkiemu zdziwieniu nagle: – Uwaga, uwaga! Węgierski komitet obozowy… – a ja pomyślałem: no proszę, nawet nie przypuszczałem, że taki jest. Ale daremnie słuchałem, od niego też, jak od wszystkich przed nim, mogłem usłyszeć tylko o wolności i żadnej aluzji, ani jednego słowa o zaległej zupie. Ja też się straszliwie cieszyłem, że jesteśmy wolni, ale nic nie mogłem poradzić, że byłem też zmuszony pomyśleć: wczoraj coś takiego jeszcze nie mogłoby się zdarzyć. Za oknem był już ciemny kwietniowy wieczór, Pietka też wrócił, zaczerwieniony, rozpalony, z tysiącami niezrozumiałych słów, kiedy z głośnika znów odezwał się Lagerältester. Tym razem zwracał się do ludzi z byłego komanda kartoflarzy, prosząc ich, by byli łaskawi zająć dawne miejsca w kuchni, wszystkich innych mieszkańców obozu zaś poprosił, by zaczekali ze spaniem choćby i do połowy nocy, bo zaraz będzie się dla nich gotować zupa gulaszowa; dopiero wtedy z ulgą opadłem z powrotem na poduszkę i dopiero wtedy sam pomyślałem – może po raz pierwszy poważnie – o wolności.


  1. <a l:href="#_ftnref5">[5]</a> Właściwie kenyer (węg.).