39020.fb2 Lucy Crown - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Lucy Crown - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Tony wrócił do domu po południu, o wiele wcześniej, niż się spodziewał. Wycieczka była zaplanowana na cały dzień, mieli bowiem zjeść obiad przy skale zwanej Strażnicą, na drugim końcu jeziora, i potem zwiedzić tamtejsze groty. Obiad zjedli na trawie, jak należy, i trochę rzucili okiem na groty, ale zaraz zaczęło popadywać. Tony był rad, że Bert, który miał pod swoją opieką konie i wóz, zagonił wszystkich z powrotem. Już o godzinie drugiej wyruszyli w drogę do domu. Wszystkie dzieci na tej wycieczce były o wiele młodsze od niego, poza tym były jakieś mamy i nianie, toteż Tony czuł się przez cały czas albo osamotniony, albo wyższy ponad to. Byłby się wcale nie wybrał, gdyby nie to, że Jeff zwolnił się na ten dzień, żeby pojechać do Rutland, do dentysty. Mama powiedziała, że będzie zajęta, a Tony zrozumiał, że chciała, aby pojechał. Teraz było dopiero koło czwartej, w domu ani żywej duszy. Zajrzał do wszystkich pokoi, ale matki nigdzie nie znalazł. W kuchni leżała na stole kartka z wiadomością, że pojechała do miasta na film i będzie z powrotem o piątej.

Wziął jabłko i wyszedłszy na ganek chrupał je i patrzył na jezioro. Dzień był chłodny, jezioro wydawało się szare i nieżyczliwe. Żeby tak słońce chciało się pokazać, mógłby trochę popływać. Dokończył jabłka, zamachnął się prawidłowo i cisnął ogryzkiem w drzewo. Nie trafił. „Ogryzek jest za lekki, wiatr go znosi” – zadecydował. Pomyślał, że warto by może spróbować zabrać się autobusem hotelowym do miasta i poszukać matki. Ale rozmyślił się. Ile razy udało mu się ją odszukać, w pierwszej chwili uśmiechała się i wydawała się bardzo zadowolona, ale zaraz mówiła: „Słuchaj, Tony, nie możesz mi przecież ciągle deptać po piętach.”

Poszedł do saloniku i spojrzał na zegar. Właściwie nie opłacało się jechać do miasta i szukać jej w kinie, jeżeli miała wrócić o piątej. Zresztą nie miał pieniędzy i nie wiadomo, czy mógłby się dostać do sali kinowej. Nigdy nie był w kinie. Najpierw ojciec mówił, że jest jeszcze za mały, a potem miało mu to podobno szkodzić na oczy. Ojciec nie uznawał kina. Nie uznawał całej masy rzeczy. Powtarzał ciągle Tony’emu: „Jak będziesz starszy, synku. Jak będziesz starszy.” Tony miał wrażenie, że kiedy dojdzie wreszcie do dwudziestu lat, będzie tak zapracowany odrabianiem i doganianiem tego wszystkiego, na co mu ojciec teraz nie pozwalał, że nie wystarczy mu nawet czasu na spanie.

Wyszedł znowu na ganek i założył płytę na adapter pożyczony od Jeffa. Była to płyta z piosenką „Dajesz mi kosza, moja miła”. Przez chwilę przysłuchiwał się krytycznie słowom piosenki, po czym puścił adapter na cały regulator, jakby na ganku odbywała się prawdziwa zabawa. Następnie poszedł do pokoju matki, wziął wysokie lustro ustawione na toalecie pod ścianą i wyniósł je na ganek. Kiedy był młodszy, a matki nie było w domu, szedł do jej sypialni, siadał na łóżku i tak czekał aż do jej przyjścia. Nie chciał się stamtąd ruszyć, dopóki nie usłyszał, że już wróciła. Ale teraz był na to za stary.

Na ganku stał oparty o ścianę kij baseballowy. Tony wziął go i przesunął wzdłuż niego rękę. Potem stanął przed lustrem w pozycji, lewą nogę wysunął naprzód zachowując dobrą odległość między obu stopami, tak jak mu Jeff pokazywał. Zamachnął się kijem łagodnie, ostrzegawczo, wyczekując właściwej chwili do uderzenia i wpatrując się chłodnym, czujnym wzrokiem w swoje odbicie w lustrze. Zręcznym, opanowanym ruchem przełożył ciężar ciała na lewą nogę i trzasnął kijem w piłkę na wysokości pasa, uginając lekko kolana i obserwując siebie uważnie w lustrze. Przepuścił dwie piłki zaciskając tylko palce na kiju, bo szły zbyt dużym łukiem. Potem machnął jeszcze z pięć razy, pamiętając dociskać do siebie napięstki, cofać się ramionami przed piłką i nie ruszać stóp z miejsca. A kiedy miał już dosyć ćwiczenia z kijem, przeszedł do drugiej drużyny, wziął rękawice i piłkę. Wymyślił sobie z Jeffem specjalną grę. Rzucali do siebie niskie i lewe piłki, a ten, kto dziesięć razy nie złapał przegrywał. Zapisywali punkty ołówkiem na drewnianym goncie na ganku. Jeff wygrał dwadzieścia dwa razy, a Tony tylko dwa. Tony ćwiczył teraz przed lustrem niskie i lewe piłki, a także taki chwyt, kiedy piłka leci balonem i trzeba przycisnąć rękawicę do brzucha. Jeff mówił, że to się nazywa chwyt koszykarski i że celuje w nim pewien obrońca z drużyny bostońskiej, Rabbit Maranville. Nie było to wcale takie łatwe, jak by się mogło wydawać, zwłaszcza jeżeli człowiek musiał równocześnie śledzić swoje odbicie w lustrze. Właśnie wykonywał ten chwyt, kiedy usłyszał, że ktoś za jego plecami wchodzi na ganek. Nie odwrócił się i dopiero po chwili zobaczył, że była to Susan Nickerson. Miała na sobie te same niebieskie spodnie i sweter, jakby to był jej mundur. Widział ją rano w hotelu, przed samym wyjazdem na wycieczkę. Zapytał, czy się także wybiera, ale ona odpowiedziała:

– Nie. Takie wycieczki są przecież tylko dla maluchów.

Jeszcze parę razy podrzucił piłkę w górę, nie za wysoko, tak, żeby ją na pewno złapać, bo czuł, że Susan mu się przygląda. Ostatecznie, to ona powinna się pierwsza odezwać.

– Serwus – powiedziała, a jemu wydało się, że odniósł małe zwycięstwo.

– Serwus – odparł swobodnie, nie przestając podrzucać i chwytać piłki.

Podeszła bliżej i przyglądała mu się z podejrzliwym wyrazem twarzy.

– Co ty tu robisz? – zapytała.

– Ćwiczenia rąk. Gracz spod bramki musi mieć przede wszystkim murowane ręce.

– A po co ci to lustro?

Spojrzała w nie ponad ramieniem Tony’ego i poprawiła sobie nieznacznie włosy. Jak na dziewczynkę w jej wieku, miała włosy za długie i obcięte w ten sposób, że wydawała się o wiele starsza.

– Żeby poprawić sobie formę – wyjaśnił Tony. – Wszyscy najwięksi gracze ćwiczą przed lustrem.

Susan westchnęła, jak gdyby ten temat, podobnie jak wszystkie inne tematy, okazał się natychmiast po bliższym zbadaniu beznadziejnie nudny. Przez chwilę wpatrywała się uważnie w Tony’ego tym swoim spojrzeniem pogromczyni zwierząt. Mogło się wydawać, że zastanawia się nad sposobem, w jaki ma sobie poradzić z tym właśnie okazem zwierzęcia i właśnie w tej chwili. Potem zaczęła krążyć powoli po ganku, wzięła do ręki jakąś książkę, przyjrzała się jej z zimnym wyrazem i odłożyła niedbale, dotknęła końcami palców jakiegoś pisma na stole, przystanęła przy adapterze i bez najmniejszej przyjemności przysłuchiwała się rozkrzyczanej melodii.

– Sam jesteś? – zapytała.

– No.

– Ta miejscowość to istny cmentarz, prawda?

Tony wzruszył ramionami, odwrócił się od lustra i zaczął wpychać drugą rękę w rękawicę.

– Czyja wiem? – odpowiedział. – Może dla dziewczyn, tak.

– Gdzie jest Jeff? – rzuciła znienacka.

– Pojechał do Rutland. Ząb go bolał.

– Aha, do Rutland… – Głos Susan brzmiał teraz tak, jakby prowadziła śledztwo. Przyciszyła trochę adapter. – A gdzie twoja mama? – zapytała tonem uprzejmej pani domu, która podtrzymuje rozmowę na temat dla niej bynajmniej nie interesujący, wyłącznie ze względu na mało wyrobionego towarzysko gościa.

– Wybrała się do kina. Za jakiś miesiąc ja także będę mógł chodzić do kina.

– Ach, więc wybrała się do kina – powtórzyła Susan stawiając jakby cień znaku zapytania po tych słowach.

– Tak.

– A co dziś wyświetlają?

– Nie mam pojęcia.

– To zapytaj swoją mamę, jak wróci. – Jeszcze bardziej przyciszyła adapter.

– Po co mam ją pytać?

– Tak sobie, z ciekawości. Może poproszę moją mamę, żeby mnie wzięła dziś na ten film. Skąd masz adapter?

– To Jeffa – odparł Tony. – Dostał w prezencie od swojej ciotki, kiedy wyjeżdżał na uniwerek. Ta ciotka jest bogata i ciągle mu daje jakieś prezenty. Jeff ma już osiemset czterdzieści pięć płyt. Zna się wspaniale na swingu.

– Zdaje mu się, że jest nie wiadomo kim.

– Bo on jest Kimś – powiedział Tony z naciskiem.

– Gada tak, jakby miał już z pięćdziesiąt lat. – Z tonu Susan wynikało niezbicie, że uważała to za jedno z najcięższych oskarżeń, jakie można wytoczyć przeciwko mężczyźnie.

– Takiego równego chłopa jak Jeff pewno nigdy nie spotkasz – oświadczył Tony bojowo.

– To tylko ty tak uważasz.

Tony miał ochotę powiedzieć jej coś miażdżącego i ostatecznego, ale jak na złość nic miażdżącego nie przychodziło mu na myśl.

– Tak, ja tak uważam – odparł nieporadnie, zdając sobie sprawę z tej nieporadności.

Susan podeszła do adaptera i zatrzymała go. Muzyka urwała się z przykrym, oślizłym skrzypnięciem.

– Dlaczego zatrzymałaś? – zapytał Tony.

– Nienawidzę jazzu. Słucham tylko klasycznej muzyki. Gram sama na trzech instrumentach.

Tony zbliżył się i znowu puścił adapter.

– Ale ja lubię jazz – oświadczył stanowczo. – I to jest mój dom.

– Nie twój, tylko twojego ojca – poprawiła go ze ścisłością godną prawnika. – Twój ojciec za niego płaci.

– To, co należy do mojego ojca, należy i do mnie.

– Niekoniecznie. Ale jeżeli tak uważasz, to sobie pójdę.

– Szczęśliwej drogi! – burknął opryskliwie, ale w jego głosie można było wyczuć niepewność.

– Okej. Wstąpiłam tylko dlatego, że ta dziura jest taka beznadziejna.

Zaczęła powoli schodzić ze schodów poruszając tyłeczkiem, którego wypukłości przypominały dwa baloniki plażowe. Tony patrzył za nią z ukosa chmurnym wzrokiem. Wtem podniósł gwałtownym ruchem igłę i zatrzymał adapter.

– Zresztą, co mi zależy! – powiedział nonszalancko. – Nie zachwycam się specjalnie tą płytą.

Szybki, chłodny uśmiech przemknął po twarzy dziewczynki. Tak się uśmiecha policjantka, kiedy się jej uda wycisnąć w śledztwie wyznanie winy.

– No, teraz to co innego – oświadczyła łaskawie i weszła z powrotem na ganek.

– Na jakich grasz instrumentach? – zapytał Tony uprzejmie.

– Na fortepianie, na puzonie i na wiolonczeli.

Zrobiło to na nim wrażenie, ale nie chciał się przyznać i dla wzmocnienia w jej oczach własnej pozycji wziął teleskop i zaczął się wpatrywać w niebo z bardzo fachową miną.

– Pełno kumulusowych obłoków na niebie, zwanych cirrus - stwierdził z powagą. – Pułap około tysiąca stóp, widoczność poniżej mili.

– Komu to wszystko potrzebne?

– W Mount Wilson, wiesz, to jest w Kalifornii, mają taki silny teleskop, że można przez niego obserwować gwiazdy w biały dzień. Założę się, że tego nie wiedziałaś.

– No dobrze, ale komu to jest potrzebne?

Z uczuciem delikatnego triumfu Tony zatrzasnął pułapkę:

– A komu jest potrzebne granie na wiolonczeli?

– Mnie. Bo kiedyś będę wybitną artystką.

– Kto ci to powiedział? – zapytał z powątpiewaniem.

Zrobił odkrycie, że ta mieszanina wrogości i sceptycyzmu stwarzała pomiędzy nimi most wyrównujący różnicę wieku i płci i pozwalający mu, przynajmniej w danej chwili, rozmawiać z nią mniej więcej jak równy z równym.

– Pan Bradley mi powiedział – odparła Susan. – To nasz nauczyciel muzyki. Dyryguje szkolną orkiestrą. Na meczach piłki nożnej gram w orkiestrze na puzonie, bo przecież nie mogę ciągnąć za sobą wiolonczeli. Pan Bradley mówi, że mam wybitne wrodzone zdolności. Zeszłej zimy, w szkole, chciał mnie pocałować. On próbuje z wszystkimi dziewczynkami. Zeszłego roku całował się z trzema pierwszymi skrzypaczkami po kolei.

– Co mu na tym zależy? – zapytał Tony starając się nie pokazać po sobie, jak bardzo go interesuje ta rozmowa.

Susan wzruszyła ramionami.

– On to lubi.

– A coś ty zrobiła, kiedy cię chciał pocałować?

– Pozwoliłam mu – odpowiedziała zwięźle.

– Dlaczego?

– A dlaczego miałam mu nie pozwolić? Ale kiedy mnie zaczął obmacywać, to powiedziałam, że pójdę do dyrektorki, i dał mi spokój. On jest prawdziwym artystą, ten Bradley. Jak gra na skrzypcach, to zamyka oczy. A w kinie, jak się całują, to także zawsze zamykają oczy. Twoja mama jest teraz w kinie? – zapytała go nagle.

– Mówiłem ci przecież.

– Ja tylko tak, chciałam się upewnić.

Przeszła powoli dookoła ganku stąpając na czubkach palców, jak baletnica ćwicząca pas.

– Całowałeś się już z jakąś dziewczyną?

– Ja… ja… no pewnie, że tak – odparł Tony.

– Ile razy?

Zawahał się szukając w myśli jakiejś rozsądnej liczby.

– Siedemnaście – zdecydował się w końcu.

Susan podeszła do niego blisko i zatrzymała się. Zauważył z przykrością, że jest co najmniej o dwa cale wyższa od niego.

– Zobaczymy – powiedziała chłodno.

– Co to ma znaczyć? – zapytał Tony grubym i szorstkim głosem, usiłując zyskać w ten sposób na czasie.

– Zobaczymy – powtórzyła z nikłym uśmieszkiem, który przesunął się po jej twarzy nie dotykając wcale chłodnych, nieufnych oczu, podobnych do stalowych pieniążków. – Mogę się założyć, że jeszcze nigdy nie pocałowałeś żadnej dziewczynki.

– A właśnie że tak – upierał się przyciśnięty do muru. Bardzo pragnął w tej chwili być wyższy przynajmniej o dwa cale.

– No, to pokaż – rzuciła wyzywająco.

– Okej.

Tony’emu wydało się nagle, że ma gorączkę. Westchnął z głębi serca, żeby ktoś prędko nadszedł i przeszkodził im. Ale nikt nie nadchodził. Postąpił więc ostrożnie krok naprzód i pocałował Susan. Pierwszy pocałunek spudłował, wylądował bowiem mniej więcej na brodzie. Susan ugięła lekko kolana i tym razem Tony odnalazł jej usta. Pocałował ją spiesznie, żeby tylko pokazać, że się nie boi.

– No, widzisz – rzekł obejmując ją ramieniem.

– Zdejmij okulary.

Tony zdjął okulary i położył je ostrożnie na adapterze. Pocałował ją jeszcze raz. Usta Susan miały miętowy smak gumy do żucia i zaczęło mu to sprawiać przyjemność.

Zadowolona ze swojego eksperymentu Susan odsunęła się od niego.

– Strasznie wymarła dziura – powiedziała niechętnie. Wyciągnęła z kieszeni niebieskich spodni lusterko i pomadkę do ust i zaczęła sobie poprawiać wargi. Tony żałował, że nie jest co najmniej o pięć lat starszy, bo wtedy nie czułby się może tak bardzo zgorączkowany.

– Gdybym tu miała chociaż jednego chłopca w odpowiednim wieku – mówiła Susan malując się dalej – nie zachodziłabym na pewno do ciebie.

Patrzył na nią zdumiony. Zdawał sobie sprawę, że bolą go te słowa, ale nie mógł zrozumieć, dlaczego. Roztargnionym ruchem wziął teleskop i zaczął się wpatrywać w niebo.

– Pułap się podnosi – oznajmił po chwili.

Susan obserwowała go z chłodną uwagą, niby pogromca zwierząt, który postanawia przerobić jeszcze jedną sztuczkę przed zamknięciem na noc klatek.

– A wiesz, co robią dorośli, kiedy idą razem do łóżka? – zapytała.

– Pewnie że wiem – odparł z fałszywą nutą w głosie.

– No, co?

Przypomniał sobie, co Barker opowiadał o tych sprawach. Ale pomieszało mu się to wszystko w głowie, a przy tym Barker tak niewyraźnie mówił o konkretnych szczegółach. Tony przestraszył się, że gdyby zechciał powtórzyć to, co słyszał, zdradziłby się tylko przed Susan ze swoją beznadziejną ignorancją.

– No cóż – odparł z zakłopotaniem – wiem tylko, że…

– Więc wiesz czy nie wiesz? – nastawała nieubłaganie.

Tony sięgnął po okulary i włożył je z powrotem, aby zyskać trochę na czasie.

– Jeff zaczął mi właśnie o tym mówić któregoś dnia – bąkał nieskładnie. – Powiedział, że mój ojciec go o to prosił. Coś takiego o… o nasieniu.

– O nasieniu! – prychnęła pogardliwie. – Już z tego widać, że nie masz o niczym pojęcia.

– A skąd ty wiesz wszystko tak dobrze? – zaatakował Tony, usiłując się w ten sposób ratować.

– Bo jednej nocy podglądałam mamę i ojca. To znaczy, mojego ojczyma. Wrócili późno do domu i myśleli, że śpię. Zapomnieli zamknąć drzwi od sypialni. A ty nigdy nie podglądałeś swoich rodziców?

– Nie – odparł Tony. – Oni nigdy nie robią takich rzeczy.

– Na pewno robią.

– Nie, nie robią.

– Nie bądźże takim naiwniakiem – powiedziała znudzonym tonem. – Przecież wszyscy to robią.

– Ale nie moi rodzice! – wykrzyknął głośno.

Czuł, że musi temu zaprzeczyć ze wszystkich sił, ale nie wiedział dlaczego. Na pewno miało to coś wspólnego z tym postękiwaniem, podobnym do świńskiego chrząkania, które Albert Barker próbował naśladować.

– Ach, przestań się wygłupiać – rzekła Susan.

Bał się, że lada chwila może się rozpłakać, i nienawidził jej za to, że była tutaj i że mówiła w ten sposób.

– Jesteś zepsuta. Jesteś obrzydliwa dziewucha – rzucił jej prosto w twarz.

– No, no, tylko bez przezywania! – powiedziała ostrzegawczym tonem.

– Obrzydliwa dziewucha! – powtórzył.

– No, to najlepiej pójdź sam i zobacz. W dodatku, wcale nie z twoim ojcem.

– Kłamiesz!

– Pojechała do kina! – Susan zrobiła pogardliwy ruch ręką. – Filmy wyświetlają tylko w soboty i niedziele. Mogą ci bajerować, co im ślina na język przyniesie, a ty we wszystko wierzysz, może nie? Dzieciak z ciebie. – Gwałtownym gestem wskazała za siebie. – Idź tam, do domu jego siostry, i zajrzyj przez okno, tak jak ja zajrzałam. Przekonasz się, czy kłamię.

Tony zamierzył się na nią niezdarnie teleskopem, ale Susan była zwinniejsza i silniejsza od niego. Przez chwilę szamotali się z sobą, aż w końcu wyrwała mu teleskop i z rozmachem rzuciła na podłogę. Stali naprzeciw siebie i dyszeli.

– Nie próbuj się na mnie porywać – powiedziała wreszcie odpychając go pogardliwie. – Maluch! Głupi maluch! A nie zapomnij wziąć swoich okularów.

Obróciła się na pięcie i odeszła kołysząc biodrami, na których opinały się ciasno niebieskie spodnie.

Tony patrzył za nią i gryzł wargi, aby powstrzymać łzy. Potem, nie zdając sobie sprawy, dlaczego to robi, poszedł do pokoju matki i usiadł na łóżku. W pokoju pachniało perfumami i specjalnym gatunkiem mydła, które Lucy sprowadzała sobie z Nowego Jorku. Nagle zerwał się i znowu wyszedł na ganek. Na dworze było spokojnie, chmury opuściły się jeszcze niżej, a jezioro wydawało się jeszcze bardziej szare i nieprzychylne niż przedtem. Stał przez chwilę w tej ciszy i spokoju, potem zeskoczył z ganku i zaczął biec wzdłuż brzegu jeziora, przez las, w stronę domu, w którym mieszkała siostra Jeffa.