39020.fb2
– No cóż, panie Crown – mówił dyrektor – jak zwykle, kiedy chodzi o chłopców w tym wieku, znajdzie się to i owo do powiedzenia, wszystkiego po trochu.
Dyrektor podniósł w górę butelkę sherry spoglądając pytająco na Olivera, ten jednak potrząsnął przecząco głową. W jego szkole dyrektor na pewno przed lunchem nie częstował sherry ojców swoich uczniów. Oliver widział w tym oznakę pewnego rozluźnienia zasad wychowawczych w porównaniu do jego własnych chłopięcych czasów, poza tym jednak zrozumiał, że gdyby przyjął drugą szklaneczkę sherry, dyrektor zapisałby to sobie w pamięci jako drobny minus na koncie rodziny Crownów.
Dyrektor uroczyście odstawił butelkę. Nazywał się Hollis, był zadziwiająco młody i poruszał się w miłym pokoju, urządzonym jak biblioteka, z taką ostrożnością, jak gdyby pragnął uspokoić rodziców chłopców powierzonych jego opiece, że ich młodym, rozkwitającym duszom nie grozi żadna krzywda z powodu jakiegoś nagłego, nie obliczonego odruchu z jego strony.
– Chcę przez to powiedzieć – ciągnął Hollis z młodzieńczym uśmiechem, wprawnie usuwając żądło poprzednich słów – że syn pański ma swoje problemy, tak jak my obaj w jego wieku mieliśmy na pewno swoje.
– Kiedy byłem w jego wieku – rzekł Oliver umyślnie lekkim tonem, aby przez to uniknąć dalszych pouczeń – jedynym problemem było dla mnie to, że mogłem się podnieść na rękach tylko czterdzieści trzy razy. A postanowiłem za wszelką cenę, że na swoje szesnaste urodziny dojdę do pięćdziesięciu.
Hollis uśmiechnął się z grzeczności, z taką miną, jak gdyby znał już wiele pokoleń ojców.
– Naturalnie – powiedział – nie wolno nie doceniać strony fizycznej. Pański syn nie może brać udziału we wszystkich grach razem z innymi chłopcami, to znaczy w grach zespołowych, bo słyszę, że gra dosyć dobrze w tenisa. To zapewne pogłębiło jego… hm… jego skłonność do samotności, do chodzenia własnymi drogami. Co prawda, lekarz szkolny jest zadowolony z jego fizycznego stanu. Wie pan, Tony przechodzi co miesiąc gruntowne i bardzo staranne badanie. Właściwie, lekarz powiedział mi prywatnie, że gdyby Tony sam chciał, mógłby śmiało brać o wiele żywszy udział w grach zespołowych.
– Może po prostu zespół mu nie odpowiada – zauważył 01iver. – Może w innym zespole trudno by go było oderwać od tych gier.
– Możliwe – odparł Hollis uprzejmym, łagodzącym tonem, ale jego powieki zmrużyły się chłodno nad bystrymi, przejrzyście niebieskimi oczami. Wprawdzie mamy tu bardzo przyjemny zespół chłopców. Już jeżeli ja to panu mówię… Bardzo dobrany zespół.
– Przepraszam pana – rzekł 01iver uznając w duchu, że zachował się nazbyt szorstko wobec tego nieszkodliwego, sumiennego człowieka, a to wszystko dlatego, że nie mógł mu przecież nic wytłumaczyć. – Jestem przekonany, że to wina Tony’ego.
– Nie, nie – Hollis wyciągnął ręce przebaczającym gestem. – Wina to zbyt mocne słowo. Może skłonność, upodobanie. Na pewno z wiekiem to się zmieni. Chociaż, czym skorupka za młodu nasiąknie… – Wzruszył ramionami i uśmiechnął się równocześnie, udzielając w tej samej chwili ostrzeżenia i czułej pieszczoty. – W jednym kierunku jest wybitnie zdolny – mówił dalej uszczęśliwiony, że może odsłonić taki skarb. – Rysuje najdowcipniejsze karykatury do szkolnej gazetki. Nie mieliśmy od wielu lat chłopca z takim talentem. Jego karykatury są zdumiewająco dojrzałe. Dosyć złośliwe, muszę powiedzieć… – Znowu miły, przepraszający uśmiech, który owijał nieprzyjemną prawdę w gładki opłatek uprzejmości. – Słyszałem od paru osób pewne żale z powodu ciętości tych karykatur. Ale przecież Tony musiał je panu przesyłać, pan sam je na pewno oglądał.
– Nie – oświadczył 01iver. – Nie znam ich. Nie wiedziałem, że Tony rysuje.
– Aa…? – Hollis spojrzał z zaciekawieniem na 01ivera. Potem pochylił głowę i szukał czegoś wśród papierów rozłożonych na biurku. Nagle zaczął mówić prędko, oddalając się od drażliwego tematu. – Całkiem dobrze radzi sobie z biologią i chemią. To, oczywiście, bardzo ważne, skoro zamierza się zapisać na wstępny kurs medycyny. Obawiam się, że… zaniedbuje się w większości pozostałych przedmiotów, chociaż podobno czyta dużo na własną rękę. Niestety – tu znowu wyrozumiały, wypraktykowany grymas dyrektorski – ta lektura nie ma prawie nic wspólnego z programem nauki w klasie. A jeżeli za dwa lata będzie się chciał dostać do jakiejś dobrej uczelni… – Hollis nie dokończył zdania ostrzegając łagodnie, lecz znacząco, podobnie jak w cichy, pochmurny dzień ostrzega pierwszy, delikatny podmuch wiatru.
– Pomówię z nim na ten temat – zapewnił Oliver podnosząc się z krzesła. – Bardzo panu dziękuję.
Hollis wstał także i wyciągnął rękę. Za jego plecami widać było przez okno szare gotyckie zabudowania szkoły, lśniące łagodnie w promieniach jesiennego słońca. Ten energiczny, inteligentny młody człowiek w miękkiej, niebieskiej koszuli potrafił dobrze reprezentować solidną tradycję zaklętą w szarym kamieniu, ożywiając ją dyskretnie tchnieniem postępu. Dwaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, a Hollis powiedział:
– Pan zapewne przyjechał, żeby zabrać Tony’ego do Hartford na święta?
– Nie mieszkamy już w Hartford.
– Ach tak? – zdziwił się Hollis. – Zdawało mi się…
– Przenieśliśmy się blisko rok temu. Mieszkamy w stanie New Jersey, w Orange. Nadarzyła mi się okazja sprzedania naszej drukarni w Hartford i kupienia większej, bardziej nowoczesnej w New Jersey – wyjaśniał 01iver podając same nieprawdziwe powody.
– Woli pan New Jersey? – zapytał uprzejmie Hollis.
– O tak, znacznie wolę.
O1iver nie powiedział, że wolałby od Hartford każde inne miejsce na kuli ziemskiej, każde miasto, do którego on i Lucy przybyliby jako obcy, w którym nie mieliby znajomych ani przyjaciół dopytujących ciekawie o Tony’ego i milknących wymownie, gdy rozmowa schodziła niespodziewanie na temat dzieci. Nie powiedział także, że przez ostatnie pół roku w Hartford Lucy nie chciała widzieć nikogo z dawnych znajomych, z wyjątkiem Sama Pattersona. Patterson wiedział prawie wszystko, co było do wiedzenia, wobec czego nie trzeba było przed nim kłamać. Jeśli chodzi o wszystkich innych, to nieustanne zmyślanie stało się w końcu ciężarem nie do zniesienia. „Już dłużej nie wytrzymam – oświadczyła mu kiedyś Lucy. – Po takim wieczorze w towarzystwie mam wrażenie, że siedziałam z gromadą kryptografów, którzy pocili się do siódmego potu nad rozwiązaniem szyfru. A ten szyfr to jestem ja. Mam tego dosyć. Jeżeli chcesz się z nimi spotykać, to możesz chodzić sam.”
– Do Orange nie jest daleko – powiedział Hollis. – Chce pan dzisiaj zabrać Tony’ego?
– Nie – odparł 01iver. – Tym razem wybieramy się z żoną na Dzień Dziękczynienia do Południowej Karoliny. To jedyna szansa, żeby choć trochę pograć w golfa, zanim się zacznie zima. Wpadłem tutaj, żeby tylko pójść z Tony’m na lunch.
– Ach, tak. – Nic nie mówiące mrugnięcie chłodnych, akademickich oczu. – Urządzę tak, żeby Tony mógł być u nas na obiedzie w Dniu Dziękczynienia. Porozumiem się z żoną.
– Dziękuję panu. Czy dużo chłopców pozostanie na święta?
– Tak, może kilku – odparł powściągliwie Hollis. – Jeden ma rodziców w Indiach, no, a poza tym jest zawsze paru takich, których rodziny… których rodziny są rozbite. – Pokiwał głową z przepraszającym uśmiechem, ubolewając nad obyczajami współczesnego świata i rozgrzeszając je równocześnie. – Chociaż zwykle większość chłopców, którzy mieszkają zbyt daleko albo z jakichkolwiek powodów nie wyjeżdżają do domu, korzysta z zaproszenia swoich kolegów. – Zrobił odpowiednią pauzę, aby Oliver miał czas zrozumieć, że jego syn nie należy do tego rodzaju chłopców, których koledzy chętnie zapraszają. – Ale proszę się nie martwić – zapewnił serdecznie – Tony użyje u nas na dobrym jedzeniu.
Odprowadził 01ivera aż do drzwi wychodzących na dwór i stał na zimnym jesiennym wietrze, który szarpał jego kolorowym krawatem, patrząc, jak 01iver wsiada do samochodu i rusza w kierunku hotelu, gdzie miał się spotkać z Tony’m.
01iver poszedł do baru, zamierzając tam zaczekać na syna. Zamówił whisky, aby się pozbyć smaku sherry, i zaczął rozmyślać o tym co mu mówił dyrektor. O jego łagodnych ostrzeżeniach, krytycznej ocenie, o delikatnym powstrzymywaniu się od wszelkich komentarzy na temat dziwnego faktu, że matka chłopca ani razu w ciągu dwóch lat jego pobytu w szkole nie zjawiła się tutaj. No cóż, od tego właśnie, między innymi, jest pedagogiem, żeby ojcu pokazać syna w takim świetle, w jakim go widzą inni, żeby go przygotować do tego, jaki będzie prawdopodobnie jego syn jako dorosły mężczyzna. Oliver wpatrywał się posępnie w swoją szklaneczkę, zdawał sobie bowiem sprawę, że dyrektor próbował w jak najoględniejszy sposób dać mu do zrozumienia, że Tony jego zdaniem, wyrośnie na samotnego i nie lubianego człowieka, bez większego zamiłowania czy kwalifi kacji do pracy, na człowieka traktującego swoje otoczenie z przykrym, złośliwym szyderstwem. Popił whisky i pomyślał z niechęcią o dyrektorze, o jego zaufaniu do własnego sądu i proroczych talentów. „Wszyscy ci ludzie najczęściej nie mają racji – bronił się 01iver przed smutnymi myślami. – Właśnie dlatego poszli na nauczycieli.” Kiedy on sam był w wieku Tony’ego, nauczyciele przepowiadali mu nieokreśloną wprawdzie, ale wspaniałą przyszłość. Był wysokim, przystojnym chłopcem, łatwym w obejściu, nie potrzebował się prawie wcale uczyć, a mimo to dostawał najlepsze stopnie w klasie, przewodził we wszystkich sportach, był kapitanem drużyn, przewodniczącym klubów i klas, był wreszcie wcześnie rozbudzonym, pełnym wdzięku kawalerem młodziutkich dam. „Tak – rozmyślał ponuro, zgarbiony nad swoją whisky – niechby teraz przyszli na mnie popatrzeć.”
Powrócił myślą do Hollisa i zaczął się zastanawiać co mogło być przyczyną jego pewności siebie. Czy to, że miał przed sobą skromny, wyraźnie określony i osiągalny cel, który wcześniej zdobył? Czy to, że żył w otoczeniu bezbarwnych, niewiele wymagających półbankrutów, z których zwykle składało się ciało profesorskie w niewielkich szkołach poza miastem. Że władał z życzliwą surowością setkami chłopców, którzy znikali z jego pola widzenia, zanim zdążyli na tyle dorosnąć, aby móc się mu przeciwstawić poważnie, i których późniejsza opinia nigdy do niego nie docierała? A może to, że zawsze żył według wygodnego i bezpiecznego planu, który z roku na rok ulegał tylko nieznacznym zmianom: tyle a tyle godzin na łacinę, tyle na sport, tyle na skromną młodzieńczą modlitwę oraz na obmyślanie przepisów wzorowego i nabożnego zachowania? Będziesz czcił ojca twego i matkę twoją, będziesz się uczył rozpoznawać ablativus absolułus, nie będziesz oszukiwał na egzaminach, będziesz się przygotowywał do Harvard. Ponadto, na dodatek do tak solidnych fundamentów i bezpiecznych pasaży, miał ładną, hożą i młodą żonę, która wniosła do ich wspólnego domu pewną sumkę własnych pieniędzy i która go widziała zawsze tylko na stanowisku władcy. A że ze względu na rodzaj jego zajęć współpracowała z nim na co dzień i niemal bez przerwy, ich wzajemne uzależnienie stawało się z każdym rokiem milsze, bardziej korzystne i poufałe. Kto wie, czy za następnym razem, gdy 01iver znajdzie się znowu w miłym gabinecie i uściśnie jego życzliwą rękę, Hollis nie powie mu przyciszonym głosem, z miną Pytii delfickiej: „Proszę pomyśleć o Leontesie…”
„Czy u pana wszystko w porządku, panie profesorze? – uśmiechnął się Oliver do własnych trywialnych myśli. – No, to spróbuj pan wysłać żonę w góry chociaż na jedno lato!”
Właśnie miał zamówić jeszcze jedną whisky, kiedy przez otwarte drzwi baru zobaczył, że Tony wszedł do westibulu.
Tony na razie nie spostrzegł ojca, więc Oliver mógł mu się przyglądać przez kilka sekund. Chłopak miał okulary i z charakterystycznym grymasem krótkowidza rozglądał się po hallu. Był bez płaszcza, w tweedowej marynarce z wyrośniętymi rękawami i dosyć niezdarnie trzymał pod pachą dużą, kwadratową deskę do rysowania. Wydał się 01iverowi wyższy niż ostatnim razem, chociaż widział go zaledwie przed sześciu tygodniami. Był chudy, wyglądał na niedożywionego i przejętego do szpiku kości zimnym listopadowym wiatrem. W przeciwieństwie do wszystkich innych, krótko ostrzyżonych uczniów, których 01iver widział na terenie szkoły, Tony miał długie, falujące włosy, a w całej jego postaci było coś nerwowego i wyzywającego. Miał dużą głowę, zbyt dużą w stosunku do szczupłych ramion, rysy mu się wyostrzyły, a nos wydawał się za długi. Oliver miał wrażenie, że patrzy na dziwacznego ptaka, ni to nieśmiałego, ni to groźnego, na samotnego, nastroszonego ptaka, który sam nie wie, czy ma się ratować ucieczką, czy też atakować.
Patrzył na syna i rozpoznawał w nim dziwne, podwójne odbicie. Długi nos, jasne włosy i duże, szare oczy, mimo że przesłonięte okularami, odziedziczył po Lucy, a szerokie, lekko cofnięte czoło i duże, stanowcze usta przypominały mu niewyraźnie własne fotografie ze szkolnych czasów. Ale wszystko to jakoś nie trzymało się razem. Wyzywający i niemal podejrzliwy wyraz właściwy Tony’emu zdawał się nie dopuszczać do stopienia się w jedno poszczególnych rysów twarzy i postaci.
Wtem Tony zauważył go i zamachał ręką. Kiedy podszedł i uścisnął dłoń Ołivera, jego bliskość zatarła wrażenie poprzedniej obserwacji. Był to po prostu Tony, poważny, grzeczny, tak dobrze znajomy.
Zasiedli razem do lunchu. W ciągu pierwszych dziesięciu minut mówili o tym, co każdy z nich miałby ochotę zamówić, Oliver pytał, jak zwykle, o zdrowie Tony’ego i jak mu idzie nauka, i czy mu czego nie trzeba. Tony zaś odpowiadał tymi samymi słowami co zawsze. I, jak zawsze, chwile milczenia stawały się coraz dłuższe, coraz trudniejsze do zniesienia. 01iver był przekonany, że gdyby przestał odwiedzać syna, zarówno on, jak i Tony czuliby się z tym lepiej. Ale to nie wchodziło w rachubę, mimo że trudno byłoby wytłumaczyć dlaczego.
Oliver nieznacznie obserwował Tony’ego. Zauważył, że chłopiec je ładnie, nic nie rozlewa, a ruchy jego rąk są zręczne i precyzyjne. Przez cały czas posiłku miał oczy spuszczone, lecz parę razy, kiedy 01iver odwrócił na chwilę głowę i potem szybko spojrzał znowu na syna, przychwycił wzrok Tony’ego, który mu się przyglądał w zamyśleniu pozbawionym zarówno złośliwości, jak i cieplejszego uczucia. Spotkawszy się ze spojrzeniem ojca Tony spuszczał oczy bez specjalnego pośpiechu i spokojnie jadł dalej w milczeniu. Dopiero przy deserze 01iver uświadomił sobie, co w wyglądzie chłopca drażniło go i męczyło od chwili, kiedy się z nim przywitał. Gęsty, długi i jasny puch pokrywał górną wargę i brodę Tony’ego, a na jego policzkach rosły pojedynczo kępki delikatnych, kędzierzawych włosków. Wydawał się przez to kosmaty i zaniedbany, jak szczeniak po wyjściu z kałuży.
Przez dłuższą chwilę 01iver nie odrywał oczu od nierównego, delikatnego zarostu na twarzy syna, ale nic nie powiedział na ten temat. „Oczywiście! – pomyślał. – Przecież ma już prawie szesnaście lat.”
– Pan Hollis mówił mi – odezwał się w końcu – że chce cię zaprosić do siebie na jutrzejszy świąteczny obiad.
Tony skinął głową nie okazując szczególnego zapału.
– Jeżeli będę miał czas, to pójdę – powiedział.
– Dosyć przyjemny gość ten pan Hollis – podchwycił 01iver, rad, że znalazł temat rozmowy. Czując się winnym, wolał nie pytać Tony’ego, jakie plany mógł on poza tym mieć na jutrzejsze święto. – Obserwuje cię dosyć uważnie. Twierdzi, że masz talent. Te karykatury do szkolnej gazetki…
– Rysuję je przeważnie na jego lekcjach – wyjaśnił Tony, zgrabnie wybierając łyżeczką lody czekoladowe. – Inaczej zaraz bym usnął.
– Czego on was uczy? – zapytał Oliver unikając bardziej dociekliwych pytań co do opinii Tony’ego o panu Hollisie.
– Historii europejskiej. Jest stuknięty na punkcie Napoleona. Ma tylko pięć stóp i cztery cale wzrostu, więc ubóstwia Napoleona.
„Czy i ja byłem taki złośliwy – zastanawiał się 01iver – taki nieżyczliwie podpatrujący, kiedy miałem piętnaście lat?”
– Chciałbym bardzo zobaczyć coś z twoich rysunków – powiedział. – Oczywiście, jeżeli masz je pod ręką.
– Nic nie warte. – Tony wyjadał starannie lody ze szklanej czarki. – Gdyby przyszedł do szkoły jakiś gość naprawdę z talentem, to na moje rysunki nikt by nawet nie spojrzał.
„Jedno, co ten chłopak na pewno potrafi – pomyślał Oliver z uczuciem żalu – to zdusić każdą rozmowę.” Rozejrzał się po sali, aby móc nie patrzeć na kiełkującą brodę syna, która, nie wiadomo dlaczego, zaczynała mu działać na nerwy. Przy innych stolikach siedziało kilku chłopców w towarzystwie swoich rodziców, a na wprost tego stolika, przy którym jedli Oliver i Tony, siedziała jakaś przystojna blondynka, nie wyglądająca na więcej niż trzydzieści pięć lat. Miała na obu rękach złote bransolety, które dzwoniły głośno przy każdym ruchu. Naprzeciw niej siedział wysoki, grubokościsty chłopak, najwidoczniej jej syn, miał bowiem taki sam prosty nos i taki sam bezpośredni, szczęśliwy wyraz istoty zdrowej i starannie pielęgnowanej. Syn miał bardzo krótko ostrzyżone, jasne włosy i kształtną głowę osadzoną na mocnej, grubej szyi, która wyrastała z szerokich ramion atlety. 01iver zauważył, że chłopak jest uprzedzająco grzeczny dla matki, co chwila się do niej uśmiecha i słucha z zaciekawieniem, podsuwa jej masło, to znów nalewa wodę i bezwiednie przytrzymuje jej dłoń na obrusie, podczas gdy rozmawiają ze sobą przyjaźnie i po cichu. „Oto reklama amerykańskiego młodzieńca” – pomyślał 01iver.
Wyobraził sobie z przykrą wyrazistością, jakie wręcz przeciwne wrażenie muszą sprawiać na ludziach oni dwaj. Tony ze swoimi długimi, niemodnie obciętymi włosami, z wąskimi ramionami, w okularach, z cienką szyją, ze szczenięcym puchem na brodzie i policzkach. On sam zaś – sztywny i najwyraźniej skrępowany. Cała sala widzi na pewno, że daremnie usiłuje nawiązać rozmowę z mrukowatym, niechętnym synem. Podczas gdy przyglądał się matce i synowi siedzącym pod przeciwległą ścianą, przystojna blondynka zauważyła go i obdarzyła ciepłym uśmiechem, pełnym rodzicielskiej solidarności. Miała lśniące, białe i równe zęby, a kiedy się uśmiechała, wyglądała na znacznie mniej niż trzydzieści pięć lat. 01iver odpowiedział uśmiechem i lekkim pochyleniem głowy. Jeszcze raz skinął głową, gdy chłopak, zauważywszy milczące pozdrowienie matki, spostrzegł 01ivera, wstał i z poważną miną złożył mu dyskretny, pełen szacunku ukłon.
– Kto to taki? – zapytał 01iver z zaciekawieniem.
Tony rzucił okiem na tamten stolik.
– To Saunders ze swoją matką – powiedział. – Jest kapitanem hokejowej drużyny. Ale to świnia.
– Po co mówisz takie rzeczy? – 01iver czuł, że musi zaprotestować, mimo że nie był pewien, kogo bierze w obronę, tamtego chłopaka czy jego matkę.
– Sam widziałem – oświadczył Tony. – To świnia. Wszyscy dobrze wiedzą. Ale on jest najbogatszy w szkole.
– Tak, najbogatszy? – Oliver spojrzał jeszcze raz na tamtych dwoje i uważniej zatrzymał wzrok na złotych bransoletach. – Co robi jego ojciec?
– Ugania za girlasami.
– Tony!
– Wszyscy o tym wiedzą – powtórzył Tony wyskrobując dokładnie resztkę lodów. – Jego ojciec nie jest wcale taki bogaty. To nie stąd. Saunders sam robi pieniądze.
– Naprawdę? – 01iver przyglądał się rosłemu, ładnemu chłopcu z jeszcze większym uznaniem. – A w jaki sposób?
– Pożycza pieniądze na procent – wyjaśnił Tony. – A poza tym ma ostatni rozdział Ulissesa i wypożycza go po dolarze za noc. Jest przewodniczącym szóstej klasy.
01iver milczał przez chwilę. Ożyło w nim niejasne wspomnienie tych czasów, gdy Tony miał sześć lat i kiedy on sam czytał mu głośno Alicję w krainie czarów oraz Takie sobie bajeczki. Co wieczór jeden rozdział. Tony był już gotów do spania – wykąpany, po kolacji, w płaszczyku kąpielowym i rannych pantoflach, cały pachnący mydłem. Siedział na poręczy fotela z nogami spuszczonymi na kolana ojca, bo w ten sposób mógł oglądać obrazki w świetle padającym od lampy.
– Dlaczego ostatni rozdział? – zapytał 01iver, przekonany, że to było ze strony Tony’ego jakieś dziecinne nieporozumienie albo chęć wywołania efektu.
– No, bo wiesz – tłumaczył cierpliwie Tony – pani Bloom leży w łóżku, tenor i żołnierz w Gibraltarze. Tak, tak, wszystkie te historie.
– Czytałeś to?
– Oczywiście. Opłaci się za jednego dolara.
– Co za paskudna szkoła! – wyrwało się 01iverowi, który po raz pierwszy w ciągu tego wspólnego lunchu zapomniał o skrępowaniu utrudniającym prowadzenie rozmowy. – Zastanawiam się, czy nie powinienem powiedzieć o tym panu Hollisowi?
– Co za różnica? – wzruszył ramionami Tony. – Do tej pory cała szkoła zdążyła już przeczytać.
01iver patrzył zgnębiony na syna, który siedział tak blisko niego, o dwie stopy zaledwie. Był kosmaty na twarzy usianej pryszczami świadczącymi o wieku dojrzewania, oczy jego spoglądały chłodno, bez lęku, taksująco. Był daleki i tajemniczy, nie można go było ukarać.
– No, dobrze – oświadczył Oliver głośniej, niż było trzeba. – Ale jedną rzecz zrobimy na pewno, zanim stąd wyjadę. Zgolimy ci tę wredną brodę.
Kiedy opuszczali salę jadalną, pani Saunders znowu obdarzyła ich promiennym uśmiechem, podzwaniając złotymi bransoletami. Jej olbrzymi syn z gładkimi policzkami i byczym karkiem powstał ze swego miejsca i uśmiechając się z powagą młodego senatora złożył wytworny, dyskretny ukłon.
Wstąpili do drogerii, gdzie Oliver kupił maszynkę do golenia w złotej oprawce, najdroższą, jaka była w sklepie, i tubkę kremu. Tony stał z nieporęczną deską do rysowania pod pachą i przyglądał się temu obojętnie, nie zadając żadnych pytań. Od czasu do czasu rzucał okiem na okładki ilustrowanych czasopism, rozłożonych przy aparacie z wodą sodową. W końcu wyszli i skierowali się w stronę budynku szkolnego, w którym Tony miał swój pokój. Szli obok siebie, jak inni ojcowie z synami, depcząc umierającą trawę, której chłód i wilgoć 01iver czuł przez cienkie podeszwy swoich miejskich półbutów. Niektórzy ojcowie przechodząc uchylali kapelusza, 01iver odpowiadał tym samym, ale zauważył, że pozdrowienia, jakie Tony wymieniał z innymi chłopcami, idącymi w towarzystwie rodziców lub też samotnie, były nieodmiennie bardzo pobieżne i pozbawione entuzjazmu. „O Boże! – westchnął w duchu wstępując za synem po schodach i patrząc na jego wąskie plecy. – Co ja mam z tym zrobić?”
Tony miał oddzielny pokój, ponurą klatkę o zielonkawych ścianach, z jednym oknem, której umeblowanie składało się z wąskiego łóżka, niewielkiego biurka i dobrze podniszczonej szafy. W pokoju tym panował surowy porządek. Na biurku stało podłużne drewniane pudło bez pokrywy, a w nim widać było mnóstwo papierów, równiutko pospinanych. Książki stały również na biurku w porządnym rzędzie, podtrzymywane z dwóch końców podpórkami z granitu. Łóżko zasłane było bez jednej zmarszczki, nigdzie ani śladu porzuconych niedbale części garderoby. Mimo woli przyszło 01iverowi na myśl, że powinien tu przysłać Lucy, żeby się nauczyła, jak utrzymywać w domu porządek.
Nad łóżkiem wisiała na ścianie mapa świata, w którą powpinane były tu i ówdzie szpilki z kolorowymi łebkami. Przed szafą wisiał na sznurze umocowanym u sufitu pożółkły ludzki szkielet, skulony jakiś i pokręcony, któremu brakowało kilku ważnych kości. Na biurku stał stary teleskop Tony’ego.
01iver znalazł się pierwszy raz w pokoju syna, toteż patrzył zaskoczony na szkielet i mrugał powiekami. Na razie nic nie
powiedział pocieszając się w duchu nieco nerwowo, że jest to prawdopodobnie godny pochwały dowód pilności, z jaką chłopak przygotowuje się do studiów medycznych.
– Myślałem, że chłopcy mieszkają tutaj po dwóch w jednym pokoju – zauważył rozpakowując maszynkę do golenia i zakładając żyletkę.
– W zasadzie tak – odparł Tony stojąc pośrodku pokoju i wpatrując się z uwagą w mapę wiszącą na ścianie. – Ja też z początku spałem razem z jednym, ale wystraszyłem go kaszlem.
– Kaszlesz? – zaniepokoił się Oliver. – Nie wiedziałem o tym.
– Wcale nie kaszlę – uśmiechnął się Tony złośliwie. – Przeszkadzał mi, więc chciałem się go pozbyć. Co noc budziłem się o drugiej nad ranem i kaszlałem przez całą godzinę. Wytrzymał trochę dłużej niż miesiąc.
„Chryste Panie – pomyślał 01iver z rozpaczą. – Ten Hollis ciężko zarabia na swoje pieniądze. Mieć w szkole takiego chłopaka!”
– Zdejmij koszulę, bo się zamoczysz – powiedział otwierając tubkę z kremem.
Nie odrywając oczu od mapy Tony zaczął powoli rozpinać koszulę. 01iver spojrzał uważniej na mapę. Jedna szpilka tkwiła w tym punkcie, gdzie Paryż, druga w Singapurze, trzecia w Jerozolimie, następne w Asyżu, Istambule, Kalkucie, Awinionie i wreszcie w Bejrucie.
– Co oznaczają te szpilki? – zapytał ciekawie.
– Jak skończę medycynę – odparł Tony rzeczowo – będę mieszkał po kolei w każdym z tych miast po trzy miesiące. Przez dziesięć lat będę lekarzem okrętowym.
Zdjął koszulę, podszedł do szafy i otworzył ją odpychając na pokój szkielet, który się rozkołysał klekocząc kośćmi sucho i nieprzyjemnie. Tony powiesił koszulę, porządnie na wieszaku i zamknął szafę.
„Lekarz okrętowy – rozważał 01iver. – Więc takie są jego życiowe ambicje. – Nie patrzył na Tony’ego i dalej studiował mapę. – Paryż, Kalkuta, Bejrut. Aby jak najdalej!”
– A skąd masz ten szkielet? – zapytał głośno.
– Z lombardu w Ósmej Alei. Z Nowego Jorku.
– Pozwalają ci jeździć samemu do Nowego Jorku?
Oliver zaczynał odczuwać beznadziejność swoich wysiłków, by dotrzymać kroku planom i aktualnym poruszeniom syna.
– Nie – odparł Tony dotykając w zamyśleniu szkieletu. – Mówię, że jadę na weekend do domu.
– Aa… – bąknął O1iver. – Rozumiem.
Na chwilę ujrzał w wyobraźni żonę i syna, którego nie zna, nieznajomych sobie nawzajem. Oto stoją na przeciwległych rogach tej samej ulicy czekając na zmianę świateł, przechodzą przez jezdnię, mijają się w tłumie tak blisko, że mogliby się dotknąć i… nie dotykają się. Spojrzał z uczuciem odrazy na Tony’ego, który stał obnażony do pasa, w zamyśleniu przebierając palcami po żebrach szkieletu.
– Ile to kosztowało? – zapytał.
– Osiemdziesiąt dolarów.
– Co? – 01iver nie potrafił ukryć zdumienia. – Skąd wziąłeś tyle pieniędzy?
– Wygrałem w brydża – odparł Tony spokojnie. – Grywamy regularnie. Ja wygrywam trzy razy na cztery.
– Czy pan Hollis wie o tym?
Tony roześmiał się lekceważąco.
– On w ogóle o niczym nie wie. – Podniósł rękę i dotknął podstawy czaszki szkieletu. – Kość potylicowa – powiedział. – Znam nazwy wszystkich kości.
01iver pomyślał, że bardziej normalny ojciec pochwaliłby bardziej normalnego niż Tony syna za taki dowód pilności. Ale widok nagiego, gładkiego torsu młodzieńca – tak wrażliwego i smukłego, o harmonijnym, czystym rysunku – tuż obok pożółkłych gnatów szkieletu kupionego w lombardzie wydał mu się nagle nie do zniesienia.
– Chodź tutaj – powiedział ostro, podchodząc do umywalki w rogu pokoju. – Skończmy już raz z tą brodą. Muszę być w Nowym Jorku o szóstej.
Tony jeszcze raz klepnął z czułością szkielet, który znowu zastukał, tak jak stukają rzucane na stół kości do gry. Potem podszedł posłusznie do umywalki i stanął przed ojcem.
– Najpierw umyj twarz – powiedział Oliver.
Tony zdjął okulary, puścił wodę i umył sobie twarz. Robił to sumiennie, z drobiazgową dokładnością. Następnie wytarł ręce i odwrócił się do OHvera. Włosy na jego twarzy pociemniały od wody i przylgnęły do skóry.
Nacierając starannie kremem twarz Tony’ego Oliver wyczuwał końcami palców ostre, delikatne zarysy kości policzkowych. Tony stał cierpliwie, nieruchomo, bez mrugnięcia powieką. „Zupełnie jak stara, zblazowana szkapa, kiedy ją podkuwają” – pomyślał 01iver.
Manipulował maszynką niezupełnie pewnie, krótkimi, nieśmia łymi pociągnięciami. Nigdy jeszcze nie golił kogoś innego, była to całkiem inna sprawa, niż ogolić samego siebie. Przy tym zajęciu przypomniał mu się z całą wyrazistością dzień, gdy jego ojciec golił go po raz pierwszy w życiu. Było to w lecie, miał czternaście lat, mieszkali w dużym domu w Watch Hill, okna wyglądały na ocean. Ojciec przyjechał na weekend i przez parę godzin, nic nie mówiąc, przyglądał mu się spod oka, tak samo jak on w czasie lunchu przyglądał się Tony’emu. Tylko że w końcu jego ojciec wybuchnął głośnym śmiechem, potargał mu włosy szorstkim ruchem ręki i zaprowadził go do starej, wykładanej mahoniem łazienki zwołując po drodze przez hall całą rodzinę, aby przyszła popatrzeć.
Starszy brat Olivera nie przyjechał na tę niedzielę, ale matka i siostry, jedna dwunasto, a druga dziesięcioletnia, trochę zaniepokojone niezwykle hałaśliwym zachowaniem się ojca, otworzyły drzwi do łazienki, gdzie Oliver stał obnażony do pasa i uśmiechał się zawstydzony, podczas gdy ojciec starannie ostrzył na pasku brzytwę z rączką z kości słoniowej.
Oczyszczając ostrożnie wąskie ścieżki w spienionym kremie na policzku Tony’ego, 01iver po prostu miał w uszach równomierny, płaski, przyjemny i rytmiczny odgłos ostrzenia brzytwy o skórzany pasek, który wisiał przy marmurowej umywalce w tamtej łazience nad morzem, w roku tysiąc dziewięćset dwunastym. Pamiętał cierpki zapach mydła do golenia, dotknięcie pędzla z borsuczej sierści, zmieszaną woń laurowej wody kolońskiej używanej przez ojca i matczynej wody lawendowej, której nikłe, tajemnicze wspomnienie snuło się zawsze w łazience. Pamiętał szorstkość morskiej soli na nagich ramionach, nie obmytych po porannym pływaniu, niebieską organdynową suknię matki i obie siostry stojące w drzwiach łazienki na bosaka, z poważnymi minami.
– Wejdźcie, wejdźcie – zachęcał je ojciec. – Przyjrzyjcie się, moje damy, jak wygląda pasowanie na prawdziwego mężczyznę.
Matka i siostry, stojąc w drzwiach, patrzyły, jak ojciec namydlą mu policzki, ale kiedy wziął brzytwę i przejechał nią kilka razy po swojej dłoni, matka poklepała dziewczynki po plecach i powiedziała: – To nie jest miejsce dla nas, panienek. To sprawa mężczyzn naszego rodu.
Uśmiechała się wówczas, ale był to dziwny uśmiech, jakiego 01iver nigdy przedtem nie widział na twarzy matki. Stanowczym gestem wyprowadziła dziewczynki i zamknęła za sobą drzwi, zanim ojciec zdążył po raz pierwszy dotknąć brzytwą policzka O1ivera. Kiedy drzwi się zamknęły, ojciec przez długą chwilę wpatrywał się w niego poważnie, w milczeniu. Potem zaśmiał się i ująwszy Olivera jedną ręką za brodę, zaczął go golić – szybko, dokładnie i pewnie. Oliver pamiętał jeszcze dotknięcie ojcowskich palców na szczęce, stanowcze, silne, łagodne i – jak zrozumiał o wiele później, już po śmierci ojca – pełne miłości i żalu.
Dotykając ręką podbródka swojego syna i zdając sobie sprawę z niepewności własnych ruchów w porównaniu z ruchami ojca w czasie owej odległej, a tak podobnej ceremonii, Oliver doznawał niejasnego uczucia przygnębienia z powodu powtarzania się tego samego rytuału, wypełnionego jednak odmiennym ładunkiem miłości i wesela. Po raz pierwszy od wielu lat wspominał dawno minione wakacje, zapomniane już prawie rodzeństwo, nie odwiedzane pokoje i krzepkiego ojca o pewnej ręce, którego już nie było na świecie. Myślał o tym, że gdy z kolei Tony obejrzy się wstecz z wyniosłości męskiego wieku na tę na pół komiczną, na pół uroczystą scenę w nagim, schludnym pokoiku internatowym, z rozklekotanym szkieletem i z mapą poznaczoną kolorowymi punktami zbawczej ucieczki, będzie mógł słusznie uskarżać się na swego ojca.
01iver był pewien, że jego twarz nie zdradzała nic z owych myśli i uczuć, kiedy zeskrobywał sumiennie grubą warstwę białego kremu z policzków i brody Tony’ego. Na zakończenie zgolił ostatnią kępkę włosów na górnej wardze i cofnął się o krok.
– No, to już koniec – powiedział. – A teraz umyj twarz.
Tony pochylił się nad umywalką, nabrał wody w złączone dłonie i zaczął energicznie parskać. Oliver przyglądał się jego schylonym, nagijn plecom. Były wprawdzie szczupłe, ale rysowały się na nich mocne mięśnie, całkiem niewidoczne pod źle skrojoną marynarką. A skóra – 01iver zauważył to dopiero w tej chwili – miała zupełnie tę samą barwę i tkankę co skóra Lucy. Była delikatna, bardzo gładka i biała, przeświecała ciepłym, zdrowym rumieńcem krwi krążącej tuż pod powierzchnią.
Tony wyprostował się, otarł twarz i spojrzał po raz pierwszy w lustro umocowane nad muszlą. Przyglądał się sobie uważnie i przesuwając palcami po policzkach poznawał ich nową, odzyskaną gładkość. 01iver stal za nim, jego wzrok spotkał się w lustrze ze spojrzeniem Tony’ego. Bez okularów oczy chłopca były takie same jak oczy Lucy: duże, szare, głębokie w cieniu rzęs, inteligentne. Obserwując w lustrze odbicie świeżo ogolonej, chudej młodzieńczej twarzy, 01iver zdał sobie nagle sprawę, że Tony wyrośnie na wybitnie przystojnego mężczyznę.
Jak gdyby odgadując myśl ojca, chłopiec uśmiechnął się do niego porozumiewawczo.
– O fajnie! Gdzie spojrzymy, tam trup – powiedział zadowolony ze swojego wyglądu i bardzo zakłopotany.
Roześmieli się obaj. 01iver poczuł, że nie potrafi zostawić Tony’ego na Święto Dziękczynienia u Hollisów, na łasce wylewnej, opłaconej gościnności dyrektora szkoły, nie potrafi go wydać na pastwę pełnych ubolewania obaw Hollisa i wygłaszanych przed żoną ponurych proroctw co do przyszłości, jaką przewidywał dla młodego Crowna. Nie zdobędzie się na to, aby go pozostawić w towarzystwie opuszczonych chłopców, którzy mieli rodziców w Indiach albo którzy pochodzili z rozbitych rodzin i nie mieli szczęścia uzyskać zaproszenia na święta do domów na razie jeszcze nie rozbitych.
– Spakuj co trzeba w walizkę – rzekł Oliver z nagłą determinacją. – Zabieram cię na weekend do domu.
Tony znieruchomiał na jedną sekundę, szukając wzrokiem spojrzenia ojca w lustrze. Skinął głową bez cienia uśmiechu, włożył koszulę i nie śpiesząc się, sprawnie zapakował swoje rzeczy w walizkę.
W drodze do Nowego Jorku, kiedy zbliżali się do granic miasta, zapytał:
– Jak się czuje mama?
– Dobrze – odparł 01iver.
Po raz pierwszy od dwóch lat wspomnieli w rozmowie o Lucy.
Lucy weszła do baru w hotelu „Pensylwania” pięć minut przed szóstą. Dotrzymując jakiejś niejasnej umowy, zawartej z samą sobą bez słów, była teraz niezmiennie punktualna, nigdy nie kazała 01iverowi na siebie czekać, gdy wybierali się razem albo gdy mieli się spotkać poza domem. Przy barze tłoczno było od wracających po pracy mężczyzn, którzy tu wpadali na ostatnią szklaneczkę przed odejściem pociągu do New Jersey albo do Long Island. Poza tym wisiało ogłoszenie zapowiadające, że panie bez towarzystwa mężczyzn nie będą obsłużone przy barze. Znalazła więc wolny stolik w rogu sali i zamówiła whisky.
Siedziała skromnie w swoim kącie czekając na męża, od czasu do czasu zaś spoglądała bez onieśmielenia na mężczyzn tłoczących się wokoło baru i nie spuszczała oczu, gdy oni spoglądali na nią. Wydawali się szarzy i wymięci po całodziennej pracy, pili łapczywie, jak gdyby trunek był im koniecznie potrzebny przed drogą powrotną do domu i przed czekającym ich jeszcze wieczorem. Lucy była świeżutko wykąpana, przebrała się i przygotowała na święto, toteż patrząc na tych ludzi w szarych, zatęchłych od biurowego powietrza ubraniach, czuła litość zmieszaną z pogardą. Cieszyła się na wspólny obiad z 01iverem we włoskiej restauracji w pobliżu hotelu, którą oboje lubili. A potem wspólny wieczór w pociągu. Jak dziecko, przepadała za jazdą pociągiem i czuła się bardzo ważna zasypiając w przytulnym przedziale i wsłuchując się w stukot kół. Oliver był bardzo miły w podróży, uważający i o wiele bardziej rozmowny i wesoły niż w domu.
Nagle spostrzegła go, jak lawirował w jej stronę wśród zatłoczonych stolików. Uśmiechnęła się i pomachała mu ręką. On nie odpowiedział uśmiechem. Zatrzymał się na chwilę czekając na kogoś, kto szedł za nim. Stali obaj w wąskim przejściu pomiędzy stolikami, w odległości około trzydziestu stóp, a dym z papierosów snuł się zwiewnymi pasmami wokół ich głów.
Lucy zamrugała powiekami i potrząsnęła głową. „Nie, to niemożliwe” – pomyślała.
Dwie męskie postacie zbliżały się ku niej. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, podniosła się z krzesła. „Dlaczego właśnie tutaj muszę go zobaczyć? – przemknęło jej przez myśl. – Dlaczego właśnie w tym barze?”
01iver i Tony zatrzymali się, odgrodzeni od niej szerokością stolika. Stali tak naprzeciwko siebie i przyglądali się sobie w milczeniu.
– Halo, mamo – odezwał się pierwszy Tony, a wymawiając te słowa sam słyszał swój zmieniony głos.
– Halo, Tony! – odpowiedziała.
Jej spojrzenie wędrowało od jednej twarzy do drugiej. Tony zachowywał się ostrożnie i powściągliwie, ale nie wydawał się skrępowany ani zakłopotany. Oliver przyglądał się jej uważnie, z czujnym i jak gdyby grożącym wyrazem w oczach.
Lucy westchnęła lekko. Wyszła zza stolika, objęła syna i ucałowała w policzek. Stał z rękami opuszczonymi wzdłuż boków i pozwolił się pocałować.
„Strasznie wysoki i dorosły jak na mojego syna” – pomyślała czując, że ludzie przy innych stolikach przyglądają się tej rodzinnej scenie.
– Nie pojedziemy na Południe – oznajmił Oliver. – Wszyscy razem pojedziemy na weekend do domu.
W jego słowach było coś więcej niż oznajmienie i Lucy to zrozumiała. Było żądanie, zapytanie, stwierdzenie zmiany i ostrzeżenie. Zawahała się tylko na krótką chwilę.
– Oczywiście – przystała na zmianę dotychczasowych projektów.
– Wy zaczekajcie tuta – rzekł 01iver – a ja skoczę tymczasem na drugą stronę ulicy i zwrócę bilety. Za minutę będę z powrotem.
– Nie, nie – spłoszyła się Lucy na myśl, że tak nagle ma zostać sam na sam z Tony’m. – Tu jest okropny hałas i tyle dymu. Pójdziemy wszyscy razem.
01iver skinął głową.
– Dobrze, jak chcesz.
Na dworcu stanęła blisko przy Oliverze, który pertraktował z urzędnikiem w okienku. Mówiła i mówiła bez przerwy, chociaż jej samej zdawało się, że mówi zbyt głośno i nienaturalnie, że jej ożywienie wygląda sztucznie.
– W takim razie wszystko się zmienia. Musimy zaplanować na nowo mnóstwo rzeczy. Przede wszystkim trzeba coś zdobyć do jedzenia, żebyśmy mieli jutro świąteczny obiad w domu. Wiecie, co zrobimy? Pójdziemy do tych cudownych włoskich sklepów w Ósmej Alei,” bo jutro u nas wszystko będzie zamknięte. Kupimy sobie indyka i patatów, i borówek, i kasztanów do ubrania…
– Co, u licha – mówił 01iver do kasjera w okienku. – Zwracam bilety na cztery godziny przed odejściem pociągu. To chyba dosyć wcześnie dla każdej kolei. Bilet to przecież nie kontrakt na całe życie.
Kasjer mruknął coś niewyraźnie, po czym oświadczył, że musi porozmawiać z nocnym dyżurnym. Odszedł i widać było, jak schylony mówi do siwego mężczyzny siedzącego przy biurku; ten rzucił obojętne spojrzenie na okienko, przy którym czekał 01iver.
Tony stał w milczeniu, słuchał gorączkowego gadania matki i wodził wzrokiem po tłumie przelewającym się przez dworzec.
– A potem pójdziemy do Schraffta – mówiła Lucy głośno i nerwowo – kupimy babkę z dynią i drugą z owocami, i chleba na kanapki z indykiem na zimno na jutrzejszą kolację. I wiesz, O1iverze, dokąd powinniśmy się dzisiaj wybrać? – Zamilkła na chwilę czekając na odpowiedź, ale 01iver pomstował właśnie na kasjera i na kierownika, więc nic jej nie odpowiedział. – Dzisiaj zjemy z Tony’m obiad u Luigiego. Tony, lubisz włoskie jedzenie?
Chłopiec z wolna odwrócił głowę i spojrzał na nią poprzez przepaść dwóch lat, poprzez przepaść, która pochłonęła wzajemną znajomość gustów, upodobań i wstrętów.
– Tak, bardzo lubię – odparł wymawiając słowa wolniej niż zwykle, jak gdyby zdawał sobie sprawę z tego, że matka mówi nienormalnie prędko i głośno i chciał swoim opanowaniem oddziałać na nią uspokajająco.
– To świetnie! – wykrzyknęła z przesadnym zapałem. – My z ojcem najlepiej lubimy tę restaurację. – Teraz ofiarowywała ją jemu, ofiarowywała mu w tym samym zdaniu obrazek wspólnych upodobań, harmonii małżeńskiej i zażyłości. – A później, wiesz, 01iverze, dokąd według mnie powinniśmy się wybrać z Tony’m?
– No, nareszcie – powiedział 01iver do kasjera, który właśnie wrócił do swojego okienka i odliczał pieniądze za zwrócone bilety.
– Powinniśmy się wybrać razem do teatru – mówiła Lucy. – Lubisz teatr, Tony?
– Tak, lubię.
– A często bywasz w teatrze?
– Od czasu do czasu.
– Może nam się uda dostać bilety na jakąś komedię muzyczną. Jak myślisz, 01iverze?
Pożegnawszy kasjera nieprzychylnym mruknięciem 01iver odwrócił się od okienka.
– Co takiego? – zapytał.
– Właśnie mówię, że moglibyśmy wziąć Tony’ego na komedię muzyczną. – Wyrzucała z siebie słowa tak prędko, jak gdyby ten pieniący się nieustannie strumień mógł ich uchronić przed zastanowieniem się nad sobą i nad innymi. – Przecież to już prawie świąteczny wieczór, no i jesteśmy wszyscy razem w mieście, i…
– Co ty na to? – zwrócił się 01iver do Tony’ego. – Masz ochotę na teatr?
– Owszem, dziękuję bardzo. Ale jeżeli to wam nie robi różnicy, wolałbym nie na komedię muzyczną. Słyszałem, że grają taką sztukę… Skala piorunów. Chciałbym to zobaczyć, jeżeli dostaniemy bilety.
– Skala piorunowi - Lucy skrzywiła się lekko. – Słyszałam, że to jest coś w takim chorobliwym rodzaju.
– Nie ma sensu marnować czasu na komedię muzyczną – oświadczył Tony dość stanowczo. – Co innego, gdybym mieszkał stale w Nowym Jorku i mógł chodzić codziennie do teatru.
– 01iverze… – Lucy spojrzała pytająco na męża.
Bała się wrażenia, jakie na nich wywrze ponura sztuka, bała się chwili, kiedy wyjdą z teatru, i tak przecież pełni urazów i wzajemnie niepewni siebie, a w dodatku rozstrojeni po dwóch godzinach niesamowitych wzruszeń. A komedia muzyczna, ładniutka i bez problemów, ułatwiłaby sytuację.
– Dzisiaj jest dzień Tony’ego – powiedział 01iver kierując się w stronę schodów prowadzących do miasta. – Przede wszystkim pójdziemy do hotelu i zorientujemy się, czy mogą nam załatwić bilety.
Lucy umilkła. Szła w środku, pomiędzy mężem i synem. „Znowu zaczyna decydować za wszystkich” – pomyślała z niechęcią.
Przewodziła w wędrówce po sklepach, zatłoczonych w przededniu święta, objawiając niesłychaną, niemal histeryczną rozrzutność. Nie patrząc na nich obładowywała zakupami Tony’ego i 01ivera, mówiła, mówiła bez ustanku, coraz to dodawała coś jeszcze do jutrzejszego menu, błądziła wzrokiem wśród rzędów wiszących indyków, wśród stosów pomarańcz, jabłek, mandarynek, grapefruitów, wśród rozłożonych pojedynczo melonów i ananasów z Ameryki Południowej, wśród skrzynek pełnych patatów i kasztanów. A potem zrobiło się późno, wepchnęli wszystkie sprawunki do bagażnika i pojechali prędko do restauracji. Lucy piła za dużo nie zdając sobie z tego sprawy, w końcu musieli wstać od stołu nie skończywszy obiadu, żeby zdążyć na czas do teatru. Robiąc zakupy i mówiąc bez przerwy, a potem jedząc i pijąc w nerwowym podnieceniu, Lucy wiedziała tylko jedno: musi to odłożyć na później. Oszołomiona nagłym zjawieniem się syna, niepewna, czy to jakaś zasadzka, czy też pomoc dla niej w odzyskaniu utraconego szczęścia, za bardzo roztrzęsiona, aby móc rozpoznać, pod jakim znakiem płyną Oliver i Tony, walczyła po omacku tylko o to, aby nie być zmuszoną do powzięcia jakiejkolwiek decyzji w ciągu tych pierwszych godzin i aby im nie pozwolić na żadną decyzję.
W teatrze poczuła się senna i chwilami po prostu przestawała słuchać tego, co mówili aktorzy na scenie. W przerwie między aktami powiedziała, że jest zmęczona, i została sama, podczas gdy 01iver poszedł z Tony’m na drugą stronę ulicy, aby się napić coca-coli. W czasie długiej drogi powrotnej do domu siedziała na pół uśpiona w tyle samochodu i nie starała się słyszeć, o czym ze sobą rozmawiają Tony i Oliver w zacisznym mroku na przednim siedzeniu. W końcu zajechali przed dom. Wchodziła na schody potykając się o stopnie ze zmęczenia i oświadczyła w najzupełniejszej zgodzie z prawdą, że oczy jej się same zamykają i że musi natychmiast iść spać. Pocałowała Tony’ego na dobranoc przelotnie i bez wzruszenia, jak gdyby te dwa lata w ogóle nie istniały, i pozostawiła Oliverowi troskę o zainstalowanie chłopca w gościnnym pokoju.
Była to ucieczka, zdawała sobie z tego sprawę i wiedziała, że w każdym razie 01iver, a prawdopodobnie i Tony rozumieją to równie dobrze, ale była za bardzo zmęczona, żeby się tym przejmować. Gdy już leżała w łóżku i zgasiła światło, przez jej znużenie przebiło się lekkie uczucie triumfu. „Przetrwałam cały wieczór – powiedziała sobie po cichu – i nic się nie stało. A jutro będę wypoczęta i wezmę się w garść.”
Już prawie usypiała, gdy doleciały ją zza drzwi sypialni głosy Tony’ego i 01ivera – przyciszone, przyjazne, poufałe. Potem słyszała ich męskie kroki oddalające się wzdłuż korytarza, w stronę gościnnego pokoju w głębi domu. „Mają taki ciężki chód – pomyślała jeszcze. – Obaj…”
Zastanawiała się, czy Oliver przyjdzie tej nocy do jej sypialni. A jeżeli przyjdzie, to dla kogo to zrobi? Dla siebie? Dla niej? Czy dla Tony’ego?
Skrzyżowała ręce na piersiach ściskając dłońmi ramiona, bo drżała z zimna.
Kiedy 01iver wszedł do ciemnego pokoju, Lucy już spała i nie zbudziły jej jego ciche, ostrożne ruchy, gdy się rozbierał i wchodził do łóżka.
Zwykle budziła się dosyć wcześnie, lecz tego świątecznego ranka spała aż do dziesiątej, a kiedy się obudziła, miała ciężką głowę i niesmak w ustach. Myła się i czesała powoli, ubrała się staranniej niż zwykle przed południem. „Cokolwiek o mnie myśli – pocieszała się niewesoło – w każdym razie będzie musiał przyznać, że jego matka nie jest brzydka.”
W domu panowała zupełna cisza, toteż Lucy była przekonana, że O1iver i Tony są na dole albo w saloniku, albo w jadalni za kuchnią. Ale gdy zeszła na dół, zrozumiała, że w domu nie było nikogo. Poranne słońce zalewało blaskiem pokoje, a w zlewie kuchennym ustawione były w drucianym stojaku czysto umyte naczynia po śniadaniu na dwie osoby.
Na stole w kuchni leżała kartka napisana przez O1ivera. Lucy zawahała się, zanim ją wzięła do ręki i przeczytała, ogarnął ją bowiem bezsensowny lęk, że będzie to wiadomość o jakimś odjeździe, o jakimś zdemaskowaniu, jakichś oskarżeniach. Gdy w końcu zdecydowała się jednak przeczytać, okazało się, że 01iver zawiadamiał ją tylko, że zjedli śniadanie i żal im ją budzić, a ponieważ jest taka piękna pogoda, wybierają się na mecz piłki nożnej, który zaczyna się o jedenastej. O1iver pisał dalej wy raźnym, stanowczym charakterem, że wrócą najpóźniej o wpół do drugiej i będą bardzo radzi spotkać się wtedy z pieczonym indykiem. „Ucałowania” – przeczytała na końcu.
Wdzięczna była losowi za tę nową zwłokę i zaczęła się krzątać energicznie. Trzeba było sprawić indyka, zrobić sos borówkowy, upiec i obrać kasztany. Poruszała się szybko i sprawnie załatwiała kolejne czynności, zadowolona, że zwolniła służącą na weekend, że musi sama zrobić całą robotę i że w tym czasie nie ma nikogo w domu. Gdy w ciągu tego ranka, zarumieniona od pracy i od gorąca bijącego na nią z piekarnika, pomyślała przelotnie o Tony’m, myśli jej były niemal beztroskie. Wszystko wydawało się takie normalne. W iluż to domach w całym kraju syn przyjeżdżał ze szkoły na Święto Dziękczynienia i szedł z ojcem na mecz piłki nożnej, podczas gdy matka szykowała świąteczny obiad! A jeżeli Tony wczoraj wieczorem nie był rozczulająco serdeczny, to przecież nie można było oczekiwać czego innego. Nie objawiał jednak wrogości. Jego postawę, jeśli to była świadoma postawa, można by nazwać neutralną. „Trochę nawet serdeczniejszą i milszą niż neutralna” – poprawiła się Lucy polewając indyka roztopionym masłem. Nuciła sobie pod nosem i krzątała się po kuchni zalanej słońcem. „Ostatecznie – myślała – dwa lata to kawał czasu, zwłaszcza dla takiego chłopca.” W ciągu dwóch lat można o tylu rzeczach zapomnieć, a w każdym razie pamięć o nich zamazuje się i traci na ostrości. Nakrywając do stołu rozmyślała pogodnie o tym, że ona sama nie pamięta już tak dokładnie, co się zdarzyło przed dwoma laty. Wszystko to się jakoś rozwiało i straciło moc zadawania jej bólu. Z odległości dwóch lat trudno było sobie przypomnieć, dlaczego właściwie wszyscy zrobili z tego wówczas taką katastrofalną historię.
Popatrzyła na stół przykryty białym obrusem, na lśniące kieliszki i na chwilę zrobiło jej się żal, że tylko we trójkę zasiądą do takiego stołu. Byłoby tak przyjemnie mieć dzisiaj gości, chłopców i dziewczęta w wieku Tony’ego. Wyobraziła sobie, jak by to wyglądało: dorośli na jednym końcu stołu, a dalej pięcioro albo sześcioro młodzieży, chłopców i dziewcząt, ogolonych, wypucowanych, ubranych w najlepsze sukienki. Dziewczynka w tym cudownym, rozkosznym wieku z sekundy na sekundę się zmienia, raz jest dzieckiem, a za chwilę już młodziutką kobietą.
„Na Boże Narodzenie – postanowiła sobie – urządzę duże przyjęcie.” Stała wpatrzona w stół ślicznie nakryty i rozmyślała o Bożym Narodzeniu. Od lat nie czuła się taka szczęśliwa.
Spojrzała na zegarek i wróciła do kuchni, aby rzucić jeszcze raz okiem na wszystko. Z zadowoleniem wciągała w nozdrza ciepłe, smakowite zapachy. Potem poszła na górę i długo wybierała wśród sukien wiszących w szafie, nie mogąc się zdecydować, która będzie się Tony’emu najlepiej podobać. W końcu wybrała niebieską z miękkiej wełny, zachodzącą wysoko pod szyję, z szeroką spódnicą i długimi rękawami. „Dzisiaj sprawi mu chyba przyjemność – pomyślała wkładając tę suknię – jeżeli będę wyglądała troszkę mamusiowato.”
01iver i Tony wrócili kwadrans przed drugą, obaj zaczerwienieni od zimna i zadowoleni z meczu. Lucy oczekiwała ich w saloniku, w swojej mamusiowatej sukni, dumna, że potrafiła wszystko tak składnie przygotować, na piętnaście minut przed oznaczoną godziną, i że ją zastaną w pięknie sprzątniętym, słonecznym pokoju, siedzącą sobie spokojnie, bez żadnego zajęcia, gotową dotrzymywać im towarzystwa. Słyszała, jak otwierali drzwi wejściowe, słyszała przyjemny, niski pomruk ich męskich głosów, a kiedy weszli do saloniku, przywitała ich z uśmiechem na ustach. Dla nikogo nie mogło ulegać wątpliwości, że Tony był synem 01ivera, ale podobieństwo do niej było równie uderzające: to szerokie czoło, podłużne, szare oczy i te miękkie blond włosy!
– Jak tu przyjemnie pachnie! – ucieszył się 01iver.
Widać było, że dobrze spędził ranek, uśmiechał się i wydawał się pełen energii, znikło gdzieś wczorajsze napięcie nerwów i posępna czujność. Spojrzał na nią tylko przelotnie, lecz mimo to czuła, że był z niej zadowolony. „Może to wszystko nie jest prawdziwe – mówiło jego spojrzenie. – Może to jest robione, taka sobie inscenizacja. Ale dobra inscenizacja!”
– Spotkaliśmy na meczu Freda Collinsa z córką – powiedział O1iver grzejąc się przy ogniu płonącym na kominku. – Zaprosiłem ich, żeby wracając wstąpili do nas czegoś się napić. Powinni tu być lada chwila. Czy lód już wyjęty z lodówki?
Spojrzał na srebrne wiaderko do lodu stojące na kredensie, w którym urządzony był bar.
– Tak – odparła Lucy bardzo zadowolona z siebie, bo i o tym też pomyślała, bo dzisiaj myślała o wszystkim.
Uśmiechnęła się do nich. Stali przed kominkiem, obaj w tweedowych marynarkach i flanelowych spodniach. Tony był już prawie tego samego wzrostu co ojciec. Wnieśli z sobą zapach rześkiego świątecznego ranka. Tony wydawał się zadomowiony, jak gdyby znał każdy kąt w tym pokoju, jak gdyby mieszkał tu od dawna i poruszał się z całą swobodą, nie doznając wcale uczucia obcości.
– Podobał ci się mecz? – zapytała go Lucy.
– Owszem, grali dosyć dobrze. Jest tam taki jeden obrońca, który wejdzie do reprezentacji. Chyba że mu przedtem przetrącą kości.
– Lubisz piłkę nożną?
– Aha… Jeżeli nie każą mi wrzeszczeć na cześć którejś drużyny.
O1iver rzucił na Tony’ego szybkie, uważne spojrzenie, a Lucy pomyślała, że nie będzie mu już więcej zadawać pytań dotyczących bezpośrednio jego osoby. Odpowiada wtedy trochę dziwacznie i nie tak, jak by się chciało, żeby syn odpowiadał. Podniosła się nieco speszona, podeszła do baru i obróciwszy się plecami do 01ivera i Tony’ego zaczęła wyjmować kieliszki i szklanki. Odetchnęła z ulgą, kiedy zadzwonił dzwonek i 01iver wyszedł do hallu, aby przywitać Freda Collinsa i jego córkę.
U drzwi wejściowych rozległo się coś w rodzaju ryku bawołu, Fred Collins miał bowiem taki sposób mówienia. Pochodził ze stanu Oregon i był przekonany, że najlepiej reprezentuje zalety i szeroki gest prymitywnego Zachodu rycząc wszędzie i przy każdej okazji ile tchu w piersi. Był wielki, ciężki, miażdżył w uścisku rękę, lubował się w szerokoskrzydłych kapeluszach, które przywodziły na myśl Texas, pił jak smok, organizował z zapałem partie pokera i zawsze wyciągał 01ivera na polowania na jelenie i dzikie ptactwo. Dwa razy na rok odkrywał jakiegoś genialnego boksera, który, jego zdaniem, miał z pewnością zapędzić w kozi róg Joego Louisa, a kiedyś zawiózł Olivera aż do Cleveland tylko w tym celu, by zobaczyć, jak jakiś pięściarz z Porto Rico w trzech rundach znokautował jego najświeższego geniusza. Lucy uważała, że Collins jest wspaniałomyślny i ma dobre serce, mimo że nigdy nie miała okazji się o tym przekonać. Poza tym była mu wdzięczna, że tak często wieczorami wyciągał z domu 01ivera i że zabierał go na parodniowe wyprawy do odległych obozowisk myśliwskich.
Collins miał ładną, chociaż nieco wyblakłą żonę, do której mówił: „Dziewuszko”, i odnosił się z niezdarną, zgoła niedźwiedzią galanterią. Ich córka Betty miała zaledwie piętnaście lat – malutka, cała miodowobursztynowej barwy, bardzo pewna siebie, zimna kokietka. Lucy myślała o niej po cichu, że z każdym dniem dojrzewa do zepsucia. Nawet 01iver, mimo że należał do mężczyzn, których najmniej można by o to posądzać, przyznawał, że kiedy Betty Collins wchodzi do pokoju, zaczyna się czuć nieswojo.
– Powiadam ci, Ollie – huczał Collins tak głośno, że każde słowo dolatywało wyraźnie do saloniku – ten chłopak to po prostu coś nadzwyczajnego. Widziałeś, jak się bronił, kiedy nalecieli na niego ci z ataku? To jest geniusz!
Co jesień Collins uzupełniał swoją kolekcję geniuszów, którzy mieli zapędzić w kąt Joego Louisa, odkryciami niezwykłych obrońców w piłce nożnej, którzy z kolei mieli zaćmić zupełnie sławę Reda Grange’a.
– Napiszę o tym chłopcu do mojego dawnego trenera w Oregonie – grzmiał dalej Collins. – Może nawet pojadę do niego z gotową propozycją. Moglibyśmy chłopaka tam wykorzystać.
Collins wyszedł z college’u przed z górą dwudziestu laty, a od przeszło dziesięciu nie był w Oregonie, mimo to jednak jego poczucie solidarności nie zachwiało się ani na chwilę. Miał je również w stosunku do Legii Amerykańskiej, której był oficerem, w stosunku do kilku tajnych stowarzyszeń oraz do Stanowego Komitetu Republikańskiego w New Jersey, który właśnie chwiał się w posadach pod potężnymi ciosami dynastii Rooseveltów.
– Jak myślisz, Ollie? – pytał Collins, wciąż jeszcze niewidzialny, ale za to dobrze słyszalny – przecież on mógłby naprawdę do czegoś dojść w Oregonie.
– Masz sto procent racji – usłyszała Lucy cichy głos 01ivera, gdy wstała, by wyjść naprzeciw gości.
Collins był jedynym człowiekiem, który mówił do 01ivera: „Ollie”. Za każdym razem Lucy wzdrygała się na to serdeczne zdrobnienie, ale sam 01iver, jak się zdawało, nie miał żadnych sprzeciwów.
Obaj mężczyźni weszli do pokoju zaganiając przed sobą Betty. Dziewczyna uśmiechnęła się do Lucy i powiedziała:
– Dzień dobry pani.
Jej głos, podobnie jak cała postać i zachowanie, miał w sobie coś takiego, że mężczyźni w jej obecności stawali się niespokojni.
Collins zatrzymał się na progu przybierając melodramatyczną pozę.
– Na miły Bóg! – ryknął rozpościerając ramiona jak zapaśnik, który zamierza chwycić przeciwnika. – Cóż to za zjawisko! Naprawdę, jest za co dziękować Bogu. Wiesz, Ollie gdybym miał zwyczaj chodzić do kościoła, to poszedłbym dzisiaj i śpiewałbym chwałę Panu Najwyższemu za to, że uczynił twoją żonę tak piękną. – Sunął ku niej zataczając się lekko. – Nie mogę się oprzeć, madame. Po prostu nie mogę się oprzeć – wołał biorąc ją w ramiona. – Z każdym dniem jest pani piękniejsza. Synu – zwrócił się do Tony’ego, który stał jeszcze w drzwiach i przyglądał mu się uważnie – za twoim pozwoleniem pocałuję mamusię, bo to dzisiaj święto, a poza tym twoja mamusia jest najpiękniejszą kobietą z tej strony Missisipi.
Nie czekając na odpowiedź Tony’ego przycisnął do siebie Lucy, jak zapaśnik na ringu przyciska przeciwnika, i złożył głośny pocałunek najpierw na jednym jej policzku, a potem na drugim. Dusił ją niemal ciężarem swego cielska, a Lucy śmiała się z pewnym przymusem i pozwalała się całować, bo jeśli ktoś już wpuścił Collinsa za próg swego domu, to musiał się pogodzić z jego hałaśliwością i z zamaszystą galanterią domowego chowu. Ponad ramieniem Collinsa jej spojrzenie szukało syna. Tony już na nią nie patrzył, odwrócił się i obserwował 01ivera z wyrazem takiego zainteresowania, jak gdyby ojciec był ciekawym obiektem badań naukowych.
Lucy nie mogła dojrzeć 01ivera, bo Collins znowu przycisnął ją serdecznie do potężnej jak beczka piersi i wykrzykiwał bez sensu, ale w najlepszych intencjach:
– Wenus! Prawdziwa Wenus!
Potem bardzo wymownie mrugnął i pochylając się ku niej lubieżnie, powiedział scenicznym szeptem:
– Dziecino, mój wóz czeka przed domem, nie wyłączyłem motoru. Powiedz: „tak”, i już wyjeżdżamy. Pierwsza noc na nowiku. Uważaj, Ollie, uważaj na mnie, bracie! Czuję, że ona budzi we mnie tygrysa.
Wybuchnął ogłuszającym śmiechem i wreszcie puścił Lucy.
– Dosyć już tego, Fred – powiedziała zdając sobie sprawę, że słowa jej nie mogą mieć żadnego znaczenia wobec jego ryku i cmoktania wargami.
Spojrzała jeszcze raz w stronę Tony’ego, ale on wpatrywał się w ojca z chłodnym, wyczekującym wyrazem twarzy. 01iver zdawał się tego nie widzieć. W ciągu minionego roku spotykał się z Collinsem tak często, że cały ten hałas i zamieszanie, towarzyszące nieodłącznie jego osobie, wydawały mu się już czymś normalnym, tak jak ludziom mieszkającym w pobliżu wodospadu przestaje on w końcu zakłócać ciszę.
Collins puścił Lucy, opadł z rozmachem na tapczan i posadziwszy córkę obok siebie, zaczął pieścić jej dłoń swoją ogromną łapą.
– Ach, jak tu rozkosznie miękko – powiedział z błogością. – Te ławki na stadionie niemożliwie odgniatają siedzenie. – Przyjrzał się Tony’emu z promiennym uśmiechem, pełnym życzliwej dobroduszności. – Wiesz, Lucy, masz fajnego chłopaka. Trochę jeszcze żyłowaty, co, synu? Ale to taki wiek. Jak miałem twoje lata, możesz mi wierzyć albo nie, ważyłem wszystkiego sto trzydzieści pięć funtów, nawet kiedy przemokłem na wylot. – Zarechotał potężnym basem, jak gdyby mu się udał pierwszorzędny dowcip. – Cieszymy się okropnie, że nareszcie poznaliśmy młodego następcę tronu, prawda, moje złotko? – zwrócił się do córki zaglądając jej w oczy z czułością.
Betty przyglądała się uważnie Tony’emu, wprawiając przy tym w ruch długie rzęsy.
– Tak, tatusiu – odpowiedziała skromnie.
– Tak, tatusiu – przedrzeźniał ją Collins drżącym dyszkantem. – Och, jakież tomy można wyczytać z tych dwóch zwykłych słówek! Tak, tatusiu. – Pochylił się i pocałował Betty w policzek, rozanielony obrazem córki, jaki malowała mu wyobraźnia. – Strzeż się tej dziewczyny, mój synu – rzucił pod adresem Tony’ego. – Ma oko na ciebie. Rozpoznaję wszystkie oznaki. Możesz się uważać za szczęściarza, ale radzę się strzec. Wszyscy chłopcy z ostatniego roku w tutejszym college’u oddaliby z ochotą swoją przyszłoroczną pensję za to jedno malutkie: „Tak, tatusiu.”
– Daj spokój, tato… – przerwała Betty uderzając go lekko po ręku.
– Jak szliśmy rano przez stadion na nasze miejsca – huczał Collins – to cała drużyna dopingowa westchnęła z pożądania, jakby wiatr przeszedł przez pole pszenicy. Słyszałaś przecież. – Śmiał się z rozczuleniem, dumny, szczery i prostoduszny.
01iver, który stał razem z Tony’m przy kominku, roześmiał się także. Tony spojrzał na niego bynajmniej nie ubawiony, z lodowatym zdziwieniem.
– Słuchaj no, Betty – zastanawiał się głośno Collins. – Nie wybierasz się dzisiaj na jakieś tańce?
– Owszem – odpowiedziała dziewczynka.
– No, to zabierz Tony’ego ze sobą. Jeżeli jest wart chociaż połowę tego co ojciec, to założę się, że potrafi cię niejednego nauczyć.
Lucy spojrzała niespokojnie na syna. Tony przypatrywał się Collinsowi z takim wyrazem twarzy, jak gdyby był on zwierzęciem, którego nie zdarzyło mu się jeszcze spotkać, i jakby usiłował właściwie zaklasyfikować to zwierzę.
– Oczywiście, bardzo chętnie – rzekła Betty uśmiechając się do Tony’ego i wytaczając średnią artylerię. – Naprawdę, strasznie bym chciała. Tylko że obiecałam Chrisowi, że z nim pójdę i…
– Ach, Chris, Chris! – Collins machnął niecierpliwie ręką. – Wiesz dobrze, że Chris nie jest dla ciebie. Nie możemy przecież pozwolić, żeby Tony zanudzał się ze swoimi staruszkami przez całe święta. Wybierz się i z Tony’m, i z Chrisem.
– Oczywiście, to będzie wspaniale – odparła Betty, a Lucy dałaby sobie uciąć głowę, że dziewczynka rozważa w duchu wrażenie, jakie wywarłoby jej zjawienie się na sali w towarzystwie dwóch chłopców. – Jeżeli Tony ma ochotę…
– Jasne, że ma ochotę! – krzyknął Collins. – No więc, synu, jesteś u nas o dziewiątej wieczorem i…
– Bardzo mi przykro, proszę pana – rzekł Tony spokojnie. – Mam dzisiaj zajęty wieczór.
Jego bardzo opanowany głos przeciął burzliwy potok wymowy Collinsa ostrzem chłodnej, uprzejmej obojętności, dając od jednego razu odprawę hałaśliwemu, głupiemu ojcu i zalotnej, triumfującej córce. Nie było w tym głosie ani cienia chłopięcej niepewności. Była to zupełnie dojrzała, mrożąca odprawa, zaaplikowana z rozmysłem. Betty dobrze to zrozumiała. Spojrzała uważnie na Tony’ego, zła i zaciekawiona zarazem, odsłaniając na chwilę swoją prawdziwą twarz. Potem spuściła powieki i znowu ukryła się za nimi.
„Gdzie on się tego nauczył? – zastanawiała się Lucy. – Co miał z dziewczętami przez te dwa lata, że jest aż tak pewien siebie?” Widziała teraz Collinsa oczami Tony’ego i z przykrością uświadamiała sobie, że jeszcze przed rokiem Oliver nie zgodziłby się nigdy wpuścić do swego domu ani samego Collinsa, ani jego córki.
Collins także zrozumiał. Oczy mu się zwęziły, mierzył wzrokiem Tony’ego zdając sobie sprawę z jego wrogości. W pokoju zapadła nieznośna cisza, atmosfera była pełna napięcia. Lucy zauważyła, że z nich wszystkich tylko Tony nie czuł się zakłopotany. Collins opiekuńczym gestem poklepał córkę po ręku.
– No, jak chcesz, synu – odezwał się wreszcie. – Dawałem ci szansę. – Potem zwrócił się w stronę Olivera. – Mówiłeś coś, Ollie, o kieliszeczku, czy też mi się zdawało?
– Och, przepraszam – rzekł 01iver. – Przepraszam cię najmocniej! Na co masz ochotę?
– Martini. To jedyny trunek na Dziękczynienie.
01iver wrzucił do shakera kostki lodu, po czym otworzył butelkę z dżinem. Wszyscy przyglądali się tym czynnościom z udanym zaciekawieniem, usiłując w ten sposób zatuszować rozdźwięk, jaki Tony stworzył pomiędzy nimi.
– Nie, nie, nie, bracie! – zawołał Collins zrywając się z tapczana. – Utopisz wszystko w wermucie. – Podszedł do baru i wziął shaker z rąk Olivera. – Zepsujesz nam święto, Ollie. Czekaj, daj mi to. Pozwól zabrać się do roboty staremu wydze od martiniego.
– Dobrze, rób, jeśli masz ochotę – zgodził się 01iver oddając mu także butelkę z dżinem. – My na ogół pijemy whisky i dlatego…
– Cała sztuka tkwi tutaj, w przegubie. Cała, sztuka, bracie, w przegubie – tłumaczył Collins przymrużając oko i dolewając ostrożnie dżinu. – Nauczył mnie tego jeden stary Indianin, tam w puszczy…
– Ja to zrobię – odezwał się niespodziewanie Tony. Zbliżył się bez pośpiechu do dwóch mężczyzn stojących przy barze i odebrał shaker z rąk Collinsa. Ten stał z głupią miną, z otwartymi ustami i ręką wciąż jeszcze zgiętą, jak gdyby trzymał w niej dzbanek.
– W tym domu, proszę pana – wyjaśnił Tony – mamy własnych barmanów.
Z całym spokojem dolał wermutu i dżinu i zaczął potrząsać shakerem spoglądając na 01ivera z milczącą, bezlitosną naganą.
– Oczywiście, oczywiście – wybąkał Collins wzruszając ramionami. Czuł się poskromiony, chciał jakoś zareagować, ale nie wiedział jak. Odprawiono go, więc odszedł i usiadł z powrotem na tapczanie.
Tony stał przy barze mieszając cocktail i nie zwracając uwagi na Collinsa. Patrzył wciąż pogardliwie na ojca. Wzrok 01ivera spotkał się przelotnie z jego spojrzeniem, 01iver uśmiechnął się niepewnie i oddalił się od baru.
– No, proszę – powiedział głośniej, niż było trzeba. – Jak to się opłaca oddać syna do dobrej szkoły! Uczą go robić cocktaile.
Roześmiał się nieszczerze, a Lucy poczuła, że nie wytrzyma w tym pokoju ani chwili dłużej. Zerwała się z krzesła mówiąc:
– Bardzo przepraszam, ale muszę zobaczyć, czy obiad się nie przypala.
Uciekła do kuchni i zamknęła za sobą drzwi, aby nie słyszeć, o czym tamci mówią ze sobą w saloniku. W roztargnieniu przekładała bez celu różne rzeczy z miejsca na miejsce, nie uważała na to, co robi, pragnęła tylko, żeby już się skończył ten dzień, ten tydzień, ten rok… „O Boże – myślała z rozpaczą – gdyby nie te przypadki!” Dlaczego musieli spotkać na meczu Collinsa?
Dlaczego nie mogło na przykład padać, wtedy me wyszli by w ogóle z domu? Dlaczego 01iver musiał ich zaprosić? Dlaczego pozwoliła mu się całować? Dlaczego Oliver pozwala mówić do siebie: Ollie?
Ułożyła indyka na półmisku, ubrała go dokoła patatami, przelała sos do sosjerki, a borówki włożyła do szklanej czarki. Potem usiadła przy oknie z rękami założonymi bezsilnie na kolanach i zapatrzyła się w szarość jesiennego popołudnia. Z saloniku przestały dolatywać głosy, a w parę minut później usłyszała samochód Collinsa ruszający sprzed domu.
Wniosła świątecznego indyka do jadalni i uśmiechając się niemal tak jak należy, zaczęła wołać: „Obiad! Obiad!” Ale wiedziała, że teraz nic już nie pomoże.
Tony nie odzywał się prawie wcale w czasie obiadu, za to 01iver mówił o wiele za dużo, wypił bez mała całą butelkę wina i wygłosił obszerną przemowę na temat polityki, podatków i możliwości wojny. Mówił z ustami pełnymi jedzenia, spoglądając w przestrzeń nad ich głowami i nie oczekując odpowiedzi.
Po obiedzie oznajmił, że przyrzekł Collinsowi wpaść do niego na kieliszek brandy. Zapytał, czy Tony i Lucy mają ochotę wybrać się razem z nim, ale zdawało się, że odetchnął z ulgą, kiedy Tony powiedział: „Nie”, a Lucy oświadczyła, że jest zmęczona i chciałaby uciąć sobie drzemkę.
Oliver wyszedł z domu nucąc głośno melodię marsza, który przed południem grała na stadionie szkolna orkiestra w przerwie między dwiema częściami meczu. Gdy zostali sami przy nie sprzątniętym stole, Lucy pomyślała przez chwilę, że nareszcie będzie mogła porozmawiać z Tony’m i może, jeśli uda jej się znaleźć właściwe słowa, potrafi uratować ich wszystkich. Ale Tony miał twarz obojętną i zdawał się przebywać myślami gdzie indziej. Wstała zatem od stołu mówiąc:
– Zostawimy to wszystko, posprzątam później.
Poszła na górę do sypialni, nie oglądając się za siebie. Położyła się i zapadła w drzemkę. Męczyły ją niespokojne sny, jakieś drzwi otwierały się w tych snach i zamykały, słyszała czyjeś kroki w mrocznym, odległym korytarzu, a potem przygłuszone stuknięcie, jak gdyby gdzieś daleko zatrzasnęły się drzwi.
Obudziła się wcale nie wypoczęta, zeszła na dół do saloniku i nie zdziwiła się spostrzegłszy kopertę na stole z książkami. Wzięła ją do ręki, wyjęła ze środka kartkę i wciąż bez najmniejszego zdziwienia przeczytała list od Tony’ego, który powiadamiał ją, że jego zdaniem będzie lepiej, jeśli wróci zaraz do szkoły.
„Gardzę Tobą za krzywdę, którą wyrządziłaś ojcu – pisał chłopak – i za to, co z niego zrobiłaś. Nie chcę go już więcej widzieć w tym domu razem z Tobą i z tymi nowymi przyjaciółmi, na jakich go skazałaś.”
Na końcu listu były jakieś słowa mocno poprzekreślane i w pierwszej chwili Lucy nie pomyślała o tym, aby spróbować je odczytać. Siedziała z listem w ręku o szarym listopadowym zmierzchu, znużona, przytłoczona ciężarem przypadkowości i klęski.
Po jakimś czasie zapaliła lampkę i wpatrzyła się uważnie w przekreślone słowa na końcu listu. Przysunęła się z kartką bliżej światła i zaczęła odcyfrowywać literę po literze, aż w końcu po paru minutach odczytała to, co Tony napisał.
„Nie chcę Cię znać” – to były te słowa. Zdziwiła się, dlaczego zadał sobie trud przekreślenia ich.