39020.fb2 Lucy Crown - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

Lucy Crown - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Następnym razem zobaczyła go dopiero w Paryżu, w barze zasnutym dymem z papierosów. Za jej plecami Murzyn wygrywał na pianinie i” śpiewał rozlewnym, harlemskim akcentem piosenkę Le piano des pawres. Amerykański student przytrzymywał jej rękę na stoliku zastawionym kuflami z piwem.

Ileż to lat upłynęło od ponurego zmierzchu w owym listopadzie do chwili, kiedy właściciel paryskiego baru powiedział: „Jeśli można radzić, madame, proszę najpierw zatelefonować. Pan Crown ma żonę. Piękną, uroczą żonę”? Szesnaście lat. I do tego wygrana wojna, dla niej przegrana. Oliver zginął. Ona starzeje się i pogodziła się z tym albo prawie że się pogodziła. Wszystko zostało naprawione, prawie naprawione. Wszystko przemyślane na nowo. Cierpienie i śmierć osnuły się mgłą przyzwyczajenia, zatarły się w pamięci i na pozór nie mogły już stać się źródłem nowego bólu.

Tej nocy bardzo niewiele spała w wysokim, staroświeckim pokoju hotelowym. Szerokie i ciężkie łoże przyciśnięte było do ściany ogromną szafą z ciemnego drzewa, której drzwi nie domykały się i od czasu do czasu skrzypiały w ciemności cicho, ostrzegawczo, poruszane podmuchem wślizgującym się przez szparę pomiędzy metalową żaluzją i futryną okna.

Leżąc wsłuchiwała się w tajemniczą skargę skrzypiącej szafy, chwiała się na krawędzi snu i odmieniała po dziesięć razy swoje plany. Postanawiała, że wyjedzie nazajutrz rano, postanawiała, że pójdzie pod adres, który jej dał właściciel baru, postanawiała zachowywać się tak, jakby wcale nie spotkała Tony’ego, i zgodnie z poprzednim planem poświęcić jutrzejszy dzień na zwiedzanie Wersalu i Luwru oraz na spacer nad Sekwaną. Postanawiała wyskoczyć natychmiast z łóżka i zatelefonować do niego, i powiedzieć mu… co mu powiedzieć? „Tu mówi twoja matka. Czy jeszcze mnie nienawidzisz?” Albo może: „Przed paru godzinami wstąpiłam do nocnego lokalu i zgadnij, kogo tam widziałam przy barze?”

Usnęła rozmyślając o jego twarzy, tak bardzo podobnej do innej twarzy, martwej już i prawie zapomnianej, rozmyślając o szczupłej, dziecinnej twarzyczce, z której ta twarz wyrosła, o delikatnej skórze i szarych, cętkowanych tęczówkach, tak bardzo przypominających jej własne.

Wcześniej, bo niewiele po ósmej godzinie rano, obudził ją dolatujący z ulicy hałas samochodów, motocykli i wozów ciężarowych. Przez chwilę leżała bez ruchu nasłuchując tych niemiłych odgłosów. Pamięć jej była jeszcze uśpiona, ale miała świadomość, że coś się zmieniło. Już nie czuła się jak turystka w Paryżu, lecz jak cierpiąca ofiara w obcym, zaciemnionym pokoju.

Nagle zbudziła się i pamięć. Lucy zrozumiała, skąd się w niej nagle wzięło to uczucie. Zmusiła się do wstania, spojrzała na zegarek. Z żalem pomyślała; że gdyby obudziła się później, mogłaby sobie powiedzieć, że już za późno, że już na pewno nie zastanie go w domu, że wyszedł do pracy.

Wykąpała się w chłodnej wodzie, aby się prędzej otrząsnąć z resztek snu, i zaczęła się ubierać pośpiesznie, bez zastanowienia, spoglądając od czasu do czasu na zegarek, jakby się bała spóźnić na pociąg. Zanim wyszła z pokoju, rzuciła okiem na swoje odbicie w lustrze. Przyglądała się sobie z zaciekawieniem, myśląc o tym, jaką on ją zobaczy przy spotkaniu. Bez cienia chełpliwości stwierdziła, że nawet w dziennym świetle, nawet po nocy spędzonej niemal bezsennie, nie wygląda tak źle. Oczy ma błyszczące, skórę gładką, a ponieważ jest opalona, nie potrzebuje żadnego makijażu, prócz odrobiny pomadki na usta. Ciemnoblond włosy ładnie wyglądają poprzetykane jaśniejszymi pasmami, spłowiałymi od słońca.

Włożyła kapelusz i już miała wyjść, lecz nagle zatrzymała się, zdjęła go z głowy i rzuciła na łóżko. Na ogół chodziła bez kapelusza, wyjątek stanowiły oficjalne okazje, a z tego spotkania nie chciała robić oficjalnej okazji. Zdenerwowana, jeszcze raz przeczesała włosy szczotką, po czym pod wpływem nagłego impulsu podeszła do otwartej walizki stojącej na stołku, sięgnęła do kieszeni po wewnętrznej stronie wieka i wyciągnęła zmiętą, podniszczoną kopertę. Ostrożnie włożyła ją do torebki i wyszła.

Na dole przywołała taksówkę i zaledwie dwa razy powtórzyła adres, a szofer już ją zrozumiał. Usadowiła się na tylnym siedzeniu i gdy samochód ruszył wzdłuż cienistej, wysadzanej drzewami ulicy, doznała przez chwilę czegoś w rodzaju uczucia triumfu. „Może to omen – pomyślała. – Może dzisiaj potrafię się porozumieć z wszystkimi?”

Taksówka wiozła ją szybko przez nieznane ulice, Lucy podskakiwała na twardych sprężynach i nie wiedziała właściwie, co chce powiedzieć swojemu synowi. Trudno jej było nawet uprzytomnić sobie, dlaczego chce się z nim widzieć i czego się spodziewa po tej wizycie. Wiedziała tylko, że musi to zrobić. Tak jak we śnie otwiera się drzwi do drugiego, ciemnego korytarza i wie się, że z jakiegoś powodu, który nigdy nie będzie wyjaśniony, trzeba koniecznie, zanim sen się skończy, dojść do samego końca korytarza.

Taksówka zatrzymała się przed domem czynszowym, Lucy wysiadła i zapłaciła szoferowi usiłując zapanować nad lekkim drżeniem rąk. Nie wchodziła jeszcze do bramy, lecz przyglądała się domowi od zewnątrz. Był zbudowany z nijakiego, szarego kamienia, dosyć odrapany i zniszczony przez słotę, ot, jeden z tych domów, które same w sobie mają bardzo niewiele piękna, ale jakimś sposobem wraz z sąsiednimi, podobnymi domami tworzą w Paryżu miłe, skromne ulice, składające się razem na miasto.

U nas – pomyślała Lucy – gdyby ktoś mieszkał w takim domu, starałby się przenieść jak najprędzej do innej dzielnicy.”

Weszła do bramy i powiedziała bardzo wyraźnie do tłustej, jasnowłosej konsjerżki:

– Monsiew Crown, s’il vous plait?

– Troisieme a gauche - odparła konsjerżka lustrując nieznajomą ostrym, podejrzliwym spojrzeniem.

Lucy przetłumaczyła sobie uważnie jej słowa na angielski i przycisnęła w windzie guzik na trzecie piętro. W klatce schodowej było ciemno, toteż długo szukała po omacku, zanim trafiła na dzwonek przy drzwiach, na lewo od windy. Słyszała, jak dzwonek dźwięczy w mieszkaniu, a z jakiegoś innego mieszkania w tym samym domu dochodziło stłumione huczenie odkurzacza, uparte i drażniące.

Nikt nie otwierał, więc Lucy zadzwoniła jeszcze raz. Budziła się w niej nadzieja, zmieszana z wyrzutami sumienia, że może nie ma nikogo w domu, może będzie mogła zejść ciemnymi schodami, wyjść na ulicę i uciec od tego domu, może nie będzie musiała spojrzeć w oczy synowi. Już miała odejść, kiedy usłyszała zbliżające się kroki i drzwi się otworzyły.

Przed nią stała młoda kobieta w różowym szlafroczku, drobna, z krótkimi, ciemnymi włosami, rozświetlonymi blaskiem słońca, wpadającym do hallu z głębi mieszkania. Lucy nie widziała wyraźnie jej twarzy, tylko szczupła sylwetka rysowała się ostro na jasnym tle.

– Pani Crown? – zapytała.

– Tak – odparła młoda kobieta stojąc w szeroko otwartych drzwiach.

– Czy pan Crown jest w domu?

– Nie. – Przechyliła w bok głowę, jak gdyby chciała się lepiej przyjrzeć obcemu gościowi.

– A kiedy wróci? – pytała dalej Lucy.

– Nie wiem. – Głos młodej kobiety był teraz chłodny i nieżyczliwy. – Nie wiem, kiedy wróci. A co mam powtórzyć? Kto chciał się z nim widzieć?

– Nazywam się Crown – rzekła Lucy czując, że to brzmi śmiesznie. – Jestem jego matką.

Przez chwilę stały obie w milczeniu i przyglądały się sobie. Wtem młodsza roześmiała się.

– Proszę wejść – powiedziała ujmując Lucy za rękę. – Najwyższy czas, żebyśmy się wreszcie poznały.

Zaprowadziła Lucy przez przedpokój do saloniku. Panował tu nieład, na niskim stoliku przy tapczanie stała taca, a na tacy – nie dopita filiżanka kawy, tlący się papieros i numer „Tribune” w kontynentalnym wydaniu, otwarty na wstępnym artykule.

– A więc, witam panią w Paryżu – rzekła z leciutkim uśmiechem młodsza pani Crown.

Trudno było poznać, czy w tych słowach i w uśmiechu, który im towarzyszył, była ukryta drwina, czy też nie. Lucy znalazła się na obcym, niepewnym gruncie, toteż stała w wyczekującej pozie, ostrożna i skrępowana.

– Myślę, że przede wszystkim powinnam się przedstawić – mówiła dalej pani domu, patrząc otwarcie na Lucy. – A może pani wie, jak ja się nazywam?

– Nie, niestety nie…

– Dora. A ja znam pani imię. Może pani usiądzie. Pozwoli pani filiżankę kawy?

– Jeżeli nie ma Tony’ego… – broniła się Lucy niepewnie. – Nie chciałabym przeszkadzać tak wcześnie rano.

– Nie mam nic lepszego do roboty o tej porze – odparła Dora. – Pójdę tylko po drugą filiżankę.

Wyszła z pokoju lekkim krokiem, zbierając połami różowego szlafroczka promienie słońca wpadające przez otwarte okna. Pokój ten pamiętał lepsze czasy. Dawno nie malowane ściany

były już przybrudzone, a dywan przeświecał wytartymi plamami. Wszystko tu pachniało wynajętymi meblami w niezbyt dobrym stanie i prowizoryczną egzystencją ludzi nie dbających o jutro. Jedynie dwa duże, efektowne obrazy zawieszone na ścianie – abstrakcyjne i pełne niepokoju – świadczyły o osobistym smaku właściciela.

„Muszą być w biedzie – pomyślała Lucy. – Ale gdzie się podziały wszystkie pieniądze?”

Dora wróciła z filiżanką. Podczas gdy nalewała kawę, Lucy obserwowała ją spod oka. Była bardzo młoda, miała głęboko osadzone, czarne oczy i gęste, ciemne włosy odczesane z czoła z surową, lecz pociągającą prostotą. Matowa bladość jej trójkątnej twarzyczki podkreślała niepokojąco zmysłowy wyraz dużych i pełnych ust. Z papierosem przyklejonym do warg Dora pochylała się nad niskim stolikiem i mrużąc lekko oczy nalewała kawę. Twarz jej wydawała się naznaczona trwałym piętnem rezygnacji i zniechęcenia.

„Może to taki fason w tym roku dla młodych małżeństw? – myślała Lucy biorąc z jej rąk filiżankę. – Może zdecydowali, że w tym roku trzeba mieć minę niezadowoloną?”

– No, nareszcie – rzekła Dora siadając naprzeciw Lucy. – Jaka szkoda, że nie ma Tony’ego, żeby robić honory domu.

– Tak wcześnie wyszedł?

– Nie – odparła bezbarwnym głosem. – Jeszcze nie wrócił.

– Ma nocną pracę? – zapytała Lucy zmieszana.

– Nie.

– Bo ja… Bo ja widziałam go o drugiej w nocy, w pewnym barze… – Urwała zakłopotana.

– Tak? – Dora nie sprawiała wrażenia zainteresowanej. – I jakież było powitanie?

– Nie rozmawiałam z nim. Kiedy wyszedł z baru poprosiłam właściciela o adres.

– Był sam? – Dora przechyliła w tył głowę, by wypić resztkę kawy z filiżanki.

– Tak, sam.

– Coś podobnego! – Głos Dory był w dalszym ciągu bezbarwny i martwy.

– Przepraszam – rzekła Lucy. – Nie chcę się mieszać w… Lepiej już sobie pójdę. Jak wróci, to proszę mu powiedzieć, że jestem w Paryżu. Zostawię mój numer telefonu w hotelu i jeżeli zechce…

– Ależ nie, proszę nie odchodzić – nalegała żona Tony’ego. -

To nie jest żadne mieszanie się w nasze sprawy. Powinien wrócić lada chwila. Albo… lada tydzień – dodała śmiejąc się cierpko. – Nie, wcale nie jest tak źle, jak pani przypuszcza. W każdym razie, lubię sobie wmawiać, że nie jest tak źle, jak się ludziom wydaje. Tony ma w pobliżu pracownię i czasami, kiedy ma dużo roboty albo kiedy już nie może dłużej znieść domowych rozkoszy, zagrzebuje się w swojej norze. Ale jeżeli pani go widziała w barze o drugiej nad ranem, to chyba tej nocy tak ciężko nie pracował.

– Ma pracownię? – zdziwiła się Lucy. – A co on tam robi?

– Jak to, pani nie wie? – Dora wydawała się również zdziwiona.

– Nie. Ostatni raz odezwał się do mnie w czasie wojny, kiedy go zawiadomiłam o tym, że ojciec poległ. Zatelegrafował mi wtedy, że nie ma zamiaru przyjechać na uroczystości żałobne.

– To zupełnie podobne do niego – zauważyła Dora z wyrazem rozbawienia. – Nie znosi wszelkich ceremonii. Gdyby nasz ślub trwał pięć minut dłużej, na pewno umknąłby od ołtarza jak rączy jeleń. – Umilkła, zapaliła nowego papierosa krzywiąc się przy tym trochę i wpatrzyła się w sufit nad głową Lucy, jak gdyby przywoływała wspomnienie dnia swojego ślubu. – Przypuszczam, że pani nie wiedziała także i o tym, że jest żonaty?

– Nie wiedziałam.

– Tak, jest żonaty – powiedziała powoli. – Za swoje grzechy. Na razie jest żonaty. Przy tym kupnie nie dają żadnej gwarancji. – Zaśmiała się krótkim, urywanym śmiechem.

„Nie jest taka oschła, jak by się chciała wydać – pomyślała Lucy przyglądając się bladej młodzieńczej twarzyczce, ściągniętej wyrazem goryczy. – Może i to jest tylko moda. Albo nauczyła się nosić taką maskę, żeby wytrzymać ze swoim mężem.”

– Chce pani wiedzieć, co on robi w pracowni? – podjęła Dora. – Jest karykaturzystą. Rysuje zabawne ilustracje do czasopism. Tego pani także nie wiedziała?

– Nie – odpowiedziała Lucy. Wydawało jej się nieprawdopodobne, aby jej syn wybrał taki zawód. Słowo „karykaturzysta” kojarzyło się naiwnie w jej myślach z wyobrażeniem klownów, aktorów farsowych w śmiesznych kapeluszach i nieskomplikowanych, lekkomyślnych młodzieńców. W ciągu tej krótkiej chwili, kiedy przyglądała się Tony’emu w tej nocy, nic podobnego nie przyszło jej na myśl. Jako chłopiec był także dosyć poważny. -

Co prawda – dodała głośno – miał zwyczaj bazgrać na swoich szkolnych książkach małe rysuneczki. Ale nie było w tym nic wybitnego.

– Myślę, że musiał zrobić postępy od tego czasu – zauważyła Dora. – W każdym razie postępy w tym kierunku…

– Ale nigdy nie spotkałam jego nazwiska.

– Nie podpisuje tych rysunków swoim nazwiskiem. Mam wrażenie, że się ich wstydzi. Gdyby mógł robić cokolwiek innego, rzuciłby rysowanie.

– A co chciałby robić?

– Nic. Przynajmniej nie mówił mi o niczym określonym.

– Dobrze zarabia? – zapytała Lucy.

– Tak, dosyć. Mamy na jedzenie. Gdyby chciał wrócić do Ameryki, mógłby prawdopodobnie robić grube pieniądze. Ale jemu nie bardzo na tym zależy. Ma proste upodobania. Okropne, ale proste. – Uśmiechnęła się blado. – Nigdy nie objawiał pragnienia obsypywania żony futrami ani klejnotami.

– Dlaczego nie chce wrócić do Ameryki? – dopytywała się Lucy z trwożną nadzieją, że odpowiedź nie będzie dla niej bolesna.

Dora spojrzała na nią zimno.

– Mówi, że od wczesnej młodości przywykł żyć na wygnaniu i że czułby się chyba niedobrze, gdyby to się miało odmienić. Poza tym mówi, że najlepiej mu się żyje we Francji, bo Francuzi są ludźmi zrozpaczonymi i on się tym zachwyca.

„Co za rozmowy toczyły się w tym obskurnym pokoju – myślała Lucy. – Jakież bolesne, beznadziejne słowa musiały tu padać!”

– Dlaczego on opowiada takie rzeczy? – spytała głośno. Młoda kobieta popatrzyła na nią przeciągle i rzekła:

– Chyba pani mogłaby mi coś na ten temat powiedzieć. Lucy zawahała się.

– Może kiedy indziej. Wygląda na to, że Tony jest bardzo trudny we współżyciu.

Dora roześmiała się tak, jak gdyby śmiech z trudem wyrywał się z jej gardła.

– Ależ pani ma talent opisowy! – powiedziała z ironią. „Nie jest mi życzliwa – stwierdziła w duchu Lucy. – Może się okazać taka albo inna, ale nie jest dla mnie życzliwa.”

– Nie powinnam tak o nim mówić – ciągnęła żona Tony’ego. – Robię z niego potwora. A on wcale nie jest potworem. Już pięć lat żyjemy ze sobą, nieraz było mi ciężko, no i zawsze wisi w powietrzu ta możliwość, że pewnego pięknego poranka on wróci do domu i powie: „Teraz już koniec między nami.” Właściwie jestem pewna, że to się kiedyś stanie, ale pomimo wszystko nie chciałabym, żeby było inaczej, nie chciałabym niczego zmieniać. Warto było – powiedziała z naciskiem, jak gdyby chcąc sprowokować protest ze strony Lucy. – Wszystko jedno, jak to się skończy, ale warto było. – Z wyraźnym wysiłkiem powstrzymywała się od dalszych zwierzeń. – Sama pani zresztą zobaczy, kiedy pani z nim porozmawia – podjęła lekkim tonem. – Przypuszczam, że w ciągu dwudziestu minut potrafi panią zupełnie oczarować i będzie go pani uważać za najbardziej oddanego i kochającego syna na świecie. Jeżeli tylko zechce, na pewno panią przekona, że przez dwadzieścia lat starał się połączyć z panią telefonicznie, tylko tak się fatalnie składało, że ile razy zatelefonował, pani akurat nie było w domu.

– Wątpię – odparła Lucy.

Czuła się zdenerwowana, zawiedziona, mocno zaciskała dłonie, aby opanować ich niespokojne ruchy. Taki pech! Taki pech! Kiedy ona nareszcie przygotowała się do spotkania z Tony’m, jego nie ma w domu. Zamiast syna zastaje tę nieżyczliwą, nieszczęśliwą, cyniczną i zarazem patetyczną dziewczynę, która odsłania przed nią niepokojące historie o mężu, raczy ją skromną antologią jego gorzkich aforyzmów o wygnaniu i rozpaczy, wreszcie z wyzywającą szczerością opowiada o swojej miłości, którą on odpłaca lekceważeniem albo jeszcze gorzej.

– Ale już dosyć o mnie i o moich sprawach – rzekła Dora zmieniając się nagle w uprzejmą panią domu. – Chciałabym teraz dowiedzieć się czegoś o pani. Wygląda pani tak młodo…

– Nie jestem już wcale młoda.

– Wiem, że pani była piękna. Tony mi opowiadał. – Głos Dory brzmiał teraz szczerze i swobodnie, oczy uśmiechały się i spoglądały na Lucy otwarcie, z nieoczekiwanym uznaniem, jak gdyby postanowiła patrzeć na nią zupełnie obiektywnie, bez żadnych skojarzeń z historią jej życia, bez nawiązywania do tego, co się kryło poza modnie ostrzyżonymi, ciemnoblond włosami, poza szeroko rozstawionymi, głębokimi oczami i dużymi, młodzieńczymi ustami o miłym wyrazie. – Ale nigdy nie przyszło mi na myśl, że pani może wciąż tak wyglądać, że kiedy panią zobaczę, to wszystko będzie jeszcze tak samo jak wtedy…

– Już dawno nie jest tak samo jak wtedy, moja droga – stwierdziła Lucy.

– Powinna pani zobaczyć moją matkę. – Dora zachichotała złośliwie. – W typie garden-club. Waga półciężka. Kiedy nareszcie zrezygnowała z młodości, wybrała się na najdłuższą wycieczkę morską, jaką można było wykombinować.

Wybuchnęły obie przyjemnym, kocim śmiechem, jak dwie plotkujące kumoszki.

– Musi pani tu jeszcze trochę zostać – rzekła Dora – i nauczyć mnie tej sztuki. Nigdy nie mogłam znieść myśli, że się zestarzeję. Kiedy miałam szesnaście lat, ślubowałam sobie święcie, że popełnię samobójstwo w czterdziestą rocznicę urodzin. Może pani mnie od tego uratuje.

„Nauczyć cię tej sztuki – myślała Lucy uśmiechając się do synowej, ale w sercu czując mroczną trzeźwość. – Moja sztuka polega na tym, że jestem sama, że nie mam się na czym oprzeć z dostateczną pewnością, że nie mam nikogo, kto by mnie podtrzymał.” Moja sztuka, jeśli cię to interesuje, polega na nieustannej walce.”

– Co za szkoda, że nie przyszła pani do nas po południu – mówiła Dora. – Powinnyśmy się czegoś napić dla uczczenia naszego pierwszego spotkania, i to po tylu latach. – Spojrzała pytająco na Lucy. – Czy pani uważałaby to za wielkie przestępstwo, gdybyśmy się czegoś napiły o tej porze?

Lucy rzuciła okiem na zegarek. Było pięć minut po wpół do dziesiątej.

– No cóż… – powiedziała niepewnie.

Znała kilka kobiet, które zawsze umiały znaleźć pretekst, aby pić o wszelkich porach dnia i nocy. Może to było to? Może dlatego Tony trzymał się z daleka od domu?

Dora zachichotała. – Niech pani tak na mnie nie patrzy – powiedziała domyślnie. – Od samego urodzenia nie wypiłam jeszcze ani kieliszka przed południem.

Lucy znowu się roześmiała, podobała jej się bystrość synowej.

– Myślę, że to wspaniały pomysł – oświadczyła.

Dora wstała i podeszła do stolika z marmurową płytą, na którym stały pod ścianą butelki i parę szklaneczek. Nalała do dwóch szklaneczek szkockiej whisky i trochę wody sodowej. Miała precyzyjne i pełne wdzięku ruchy, a kiedy odmierzała starannie trunek przechylając w bok głowę, wyglądała jak poważna, wysmukła dziewczynka. Patrząc na nią Lucy poczuła ostrą niechęć do syna jako do sprawcy cierpień takiej dziewczyny. Dziewczyny, która ze względu na swą piękność mogła się spodziewać od pierwszego spojrzenia w lustro, że ludzka życzliwość, wyrozumiałość i miłość będą ją otaczać przez całe życie. Dora podała jej szklaneczkę.

– Na różnych uroczystościach w małych miasteczkach francuskich – powiedziała – bardzo często pije się przed południem. Zaprasza się wtedy mnóstwo ludzi, a w miejscowej gazecie pojawiają się ogłoszenia, w których to się nazywa Verre d’amitie albo Coupe d’honneur. To znaczy – przetłumaczyła sumiennie – „Czarka przyjaźni” albo „Horonowa lampka”. A jak my to nazwiemy?

– Zaraz, muszę się zastanowić – rzekła Lucy. – Może trochę tego i trochę tego?

– Trochę tego i trochę tego – zgodziła się Dora podnosząc swoją szklaneczkę.

Wypiły. Dora kontemplowała smak trunku poruszając językiem w ustach.

– Teraz już wiem, dlaczego ludzie lubią pić przed południem – oznajmiła po chwili. – O tej porze whisky ma smak o wiele bardziej wyrazisty, prawda?

– Tak, rzeczywiście – przyznała Lucy.

Atmosfera wrogości rozwiała się i Lucy zaczynała się czuć zupełnie swojsko w towarzystwie synowej. Pochwalała Tony’ego przynajmniej za to jedno, za to, że wybrał sobie taką żonę.

– No więc – mówiła Dora popijając whisky – dosyć już naopowiadałam o sobie i o Tony’m. Pomówmy teraz o pani. Co pani tutaj robi? Wycieczka turystyczna?

– Częściowo tylko. Pracuję w pewnej nowojorskiej organizacji, związanej mniej lub więcej oficjalnie z Organizacją Narodów Zjednoczonych. Zajmujemy się dziećmi. To znaczy, robimy zamieszanie na całym świecie i naprzykrzamy się różnym mężom stanu, jeżeli nie zajmują właściwego stanowiska wobec zagadnienia pracy nieletnich, kredytów dla szkolnictwa albo zapewnienia małym obywatelom powszechnego szczepienia i iluś tam litrów mleka rocznie. Występujemy też bardzo stanowczo w sprawie przyznania nieślubnym dzieciom pełnej równości wobec prawa. No i tym podobne historie. – Mówiła lekkim tonem, lecz mimo to nie potrafiła zamaskować dumy ze swojej pracy oraz wielkiej powagi, z jaką ją traktowała. – W Ameryce ludzie dają masę pieniędzy na naszą organizację, a my decydujemy, jak je użyć. Już od pięciu tygodni grasuję po Europie, robię ważną minę na różnych konferencjach, notuję, klepię po czarnych główkach dzieci w Jugosławii, Grecji i na Sycylii. Wczoraj też miałam konferencję. Trzeba było wszystko tłumaczyć na trzy języki, toteż skończyło się dopiero po pierwszej w nocy. Nie miałam czasu na obiad, więc wróciłam do hotelu głodna jak pies. Dlatego właśnie poszłam do baru, i tam zobaczyłam Tony’ego…

– Widzę z tego, że pani jest bardzo ważną osobistością – rzekła Dora z młodzieńczym podziwem. – Może pani miewa konferencje prasowe i różne wywiady?

– Od czasu do czasu – uśmiechnęła się Lucy. – Moja specjalność to regulacja urodzin.

– Nigdy nic nie robiłam – stwierdziła Dora, w zamyśleniu obracając w palcach szklaneczkę. – Nawet nie skończyłam college’u. Przyjechałam tu na wakacje, poznałam Tony’ego i taki był koniec mojej nauki. To musi być cudowne – czuć się pożyteczną.

– Tak – powiedziała Lucy zwięźle i poważnie.

– Może kiedy Tony mnie w końcu porzuci – rozważała Dora rzeczowo – zrobię, co trzeba, żeby się stać użyteczną.

Ktoś pchnął z drugiej strony drzwi od jadalni, otworzyły się z wolna i spoza nich wyjrzała główka małego chłopczyka.

– Mamo – powiedział chłopczyk – Yvonne mówi, że ma dziś po południu wychodne i że jeżeli ty się zgadzasz, to ona mnie zabierze do swojej szwagierki. Ta szwagierka ma trzy ptaszki w klatce.

– Chodź tutaj, Bobby, i przywitaj się.

– Kiedy muszę powiedzieć Yvonne – nalegał chłopiec. – Muszę jej zaraz powiedzieć.

Wszedł jednak do pokoju i onieśmielony, nie patrzył wcale na Lucy. Trzymał się prosto jak struna, wyglądał zdrowo, miał myślące, szare oczy i podłużną głowę z wysokim czołem. Włosy miał krótko obcięte, ubrany był w kuse spodenki i trykotową koszulkę, a gołe ręce i nogi, podrapane i pozalepiane plastrami, jak to zwykle u dzieci, wydawały się proste i zadziwiająco krzepkie.

Lucy wpatrywała się w niego całkiem oszołomiona, zapomniała się uśmiechnąć do dziecka i zastanawiała się tylko nad tym, jak Tony wyglądał w tym wieku. „Dlaczego nie powiedziała mi, że mają syna?” – myślała dotknięta do żywego i znowu nieufna. Wyczuwała, że Dora dla jakichś przyczyn sięgających w przyszłość zataiła przed nią sprawę tak zasadniczej wagi.

– To jest twoja babcia – mówiła Dora przygładzając delikatnie włosy chłopczyka. – Przywitaj się z babcią.

Bez słowa, w dalszym ciągu nie patrząc na nią, chłopiec podszedł do Lucy i wyciągnął rączkę. Uścisnęli sobie dłonie z powagą. Wtem, nie mogąc zapanować nad sobą, Lucy objęła go i zaczęła całować, mimo że mogła go przez to odstraszyć i zrazić do siebie. Bobby stał grzecznie i czekał, aż go uwolni z uścisku.

Lucy nie wypuszczała go z objęć nie dlatego, żeby pragnęła przedłużyć pocałunki, lecz z obawy, że gdyby go puściła, to chłopczyk mógłby spostrzec jej łzy. Obejmując szczupłe ramionka, dotykając palcami delikatnej, jędrnej twarzyczki dziecka, poczuła, że to, co straciła, te zmarnowane lata, które dotychczas wydawały się tylko abstrakcyjną, teoretyczną stratą, że to wszystko staje się nagle rzeczywiste, bolesne, ucieleśnione w sposób wstrząsająco smutny.

Pochyliła głowę i ucałowała puszyste włosy chłopca, pachnące suchym, świeżym, zapomnianym zapachem dzieciństwa. Czuła, że Dora ją obserwuje. Odetchnęła głęboko, powstrzymała łzy napływające do oczu, puściła chłopca i z wysiłkiem uśmiechnęła się do niego.

– Robert to śliczne imię – powiedziała. – A ile masz lat? Chłopiec wrócił do matki i stanął przy niej. Nie odzywał się.

– Bobby, powiedz babci, ile masz lat – zachęcała go Dora.

– Moja babcia jest gruba – oświadczył chłopczyk.

– To tamta babcia. Ta, która była u nas zeszłego roku.

– Mam cztery lata – odpowiedział Bobby. – Moje urodziny są w zimie.

Wtem zgrzytnął klucz w drzwiach wejściowych i w hallu dały się słyszeć kroki. Do pokoju wszedł Tony. Na widok Lucy zatrzymał się i nie poznając jej w pierwszej chwili – uprzejmy i zdziwiony – spojrzał pytająco na Dorę. Miał na sobie to samo ubranie, w którym go widziała w nocy. Wyglądało tak, jakby się w nim przespał. Był zmęczony, nie ogolony i mrugał powiekami, gdyż po ciemnej windzie raził go jaskrawy blask słońca w saloniku. W ręku trzymał ciemne okulary.

– Tatuś! – zawołał chłopczyk. – Mama mówi, że mogę pójść z Yvonne po południu do jej szwagierki. Tam są trzy ptaszki w klatce.

– Halo, Tony – powiedziała Lucy podnosząc się z tapczana.

Tony parę razy szybko potrząsnął głową jak ktoś, kto chce się otrząsnąć z przywidzenia.

– Aa, tak – powiedział cicho. Nie uśmiechnął się do niej.

– Gawędziłyśmy sobie bardzo przyjemnie z twoją matką – wtrąciła Dora.

Spojrzenie Tony’ego zsunęło się z ich twarzy na stojące przed nimi szklaneczki z whisky.

– Tak, widzę. – Uśmiechnął się teraz, ale ten uśmiech był chłodny i nieobecny. – To świetny pomysł.

Wyciągnął rękę do Lucy i uścisnął jej dłoń oficjalnie. Potem odwrócił się do chłopca. Przez chwilę stał w milczeniu wpatrując się w dziecko z wyrazem napięcia, zaciekawienia i miłości, jak gdyby doszukiwał się w jego subtelnej, miłej, uradowanej twarzyczce jakiejś ukrytej, niedostrzegalnej tajemnicy.

„Tego mi także zapomniała powiedzieć – myślała z goryczą Lucy. – Że on tak kocha swoje dziecko.”

– Robert – powiedział Tony poważnie – chciałbyś być posłańcem?

– To zależy – odparł ostrożnie chłopczyk wyczuwając, że chcą się go pozbyć.

– Chciałbyś pójść do Yvonne i powiedzieć, że tatuś ma ochotę na jajka z boczkiem i na duży kubek kawy?

– Ale będę mógł tutaj wrócić? – upewniał się Bobby.

Tony spojrzał na żonę, a potem na Lucy.

– Oczywiście – odpowiedział. – Stanowczo chcemy, żebyś do nas wrócił.

– To ja tak powiem Yvonne. Że stanowczo chcecie, żebym tu wrócił.

– Doskonale – zgodził się Tony.

Chłopczyk wybiegł z pokoju. Tony patrzył za nim w milczeniu, dopóki nie znikł za drzwiami, po czym odwrócił się do Lucy i Dory.

– No, więc od czego zaczniemy? – zapytał.

– Wiecie co – rzekła Dora – chyba lepiej, żeby mnie tu nic było. Ubiorę się, wezmę z sobą małego i…

– Nie – sprzeciwiła się Lucy głośniej, niżby chciała. Myśl, że zostanie sam na sam z Tony’m w tym odrapanym, byle jak umeblowanym pokoju, że będą czekać, aż Dora z małym opuszczą mieszkanie, wydawała się jej nie do zniesienia. Potrzebowała trochę czasu i pragnęła się znaleźć na gruncie neutralnym. – Zdaje mi się, że będzie lepiej, jeżeli chcesz się ze mną zobaczyć, żebyśmy się spotkali trochę później.

– Jak sobie życzysz – rzekł Tony uprzejmie.

– Nie chciałabym psuć twoich planów…

– Mój plan na dzień dzisiejszy – powiedział swobodnie, uśmiechając się do niej – to zabawianie mojej matki. Tylko że… – Rozejrzał się po pokoju. – Nie mam ci za złe, że chcesz się stąd wydostać. Coś ci powiem. Zaraz na rogu jest bistro. Jeżeli zechcesz na mnie poczekać jakieś pół godzinki…

– Dobrze – przystała skwapliwie Lucy. – Doskonale. – Zwróciła się do Dory. – Do widzenia, moja kochana. – Miała

ochotę ucałować ją na pożegnanie, ale nie mogła się na to zdobyć czując na sobie uważne spojrzenie syna. – Bardzo, bardzo dziękuję.

– Odprowadzę panią do drzwi.

Nigdy jeszcze od swoich dziewczęcych czasów Lucy nie czuła się tak niezręczna i skrępowana jak teraz, kiedy chwyciwszy torebkę i rękawiczki wychodziła za Dorą do hallu. Tony stał pośrodku saloniku, wydawał się zmęczony i jakby lekko ubawiony.

Dora otworzyła drzwi na klatkę schodową, Lucy zawahała się w progu.

– Chciała mi pani coś powiedzieć? – spytała po cichu.

Dora zastanawiała się chwilę.

– Proszę uważać – powiedziała w końcu. – Proszę myśleć o sobie. Kto wie nawet, czy to nie byłby dobry pomysł, gdyby pani nie czekała na niego w bistro, kiedy się tam zjawi za pół godziny.

Lucy nachyliła się ku niej impulsywnie i pocałowała w policzek. Dora nie poruszyła się. Stała przy drzwiach i czekała, już nie było w niej życzliwości. Lucy odsunęła się i zaczęła nerwowo wciągać rękawiczki.

– Musi pani zejść na dół schodami – objaśniała Dora. – Te francuskie windy chodzą tylko w jednym kierunku.

Lucy skinęła głową i zaczęła schodzić. Słyszała, jak się za nią zamknięty drzwi od mieszkania. W klatce schodowej było ciemno, więc schodziła ostrożnie, stukając obcasami o kamienne stopnie. Gdzieś w głębi domu nadal pracował odkurzacz: rozedrgany, pulsujący dźwięk, podobny do huczenia gigantycznych owadów w koszmarnym śnie, gonił za nią aż do bramy wiodącej na ulicę.