39020.fb2 Lucy Crown - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Lucy Crown - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Przez piętnaście minut krążyła bez celu przypatrując się wystawom sklepowym, lecz w gruncie rzeczy nie dostrzegając wcale, co się na nich znajduje. Potem wróciła spiesznie na róg ulicy, na której mieszkał Tony. Tak jak powiedział, na rogu było bistro, a kilka stolików stało na niewielkim tarasie pod płóciennym dachem. Usiadła i zamówiła kawę, aby czymś zabić czas oczekiwania.

Odwiedziny w domu Tony’ego bardzo ją zdeprymowały. W ciągu minionych lat myślała, oczywiście, od czasu do czasu o tym, że kiedyś zobaczy syna, ale w jej wyobraźni to spotkanie odbywało się zawsze w momencie pełnym dramatycznego napięcia. Ona leży na łożu śmierci, wzywają Tony’ego, on przybywa – młodzieńczy, bardzo łagodny – i przebacza jej w obliczu wieczystego rozstania. Ostatni gest miłości, ostatni, kojący pocałunek (twarz, którą miała ucałować, pozostawała uporczywie twarzą szczupłego, trzynastoletniego chłopca, opaloną od słońca, które świeciło tamtego, dawno minionego lata), a potem cudowny powrót do zdrowia, pojednanie i przyjaźń do końca życia. Nawiedzał ją także, chociaż w ostatnich latach już o wiele rzadziej, stale powtarzający się sen: Tony stał nad jej łóżkiem, przyglądał jej się, jak śpi i mówił ochrypłym szeptem: „Umrzyj! Umrzyj!” Ale rzeczywiste spotkanie okazało się gorsze zarówno od owego gorzkiego snu, jak i od naiwnej fantazji na temat łoża śmierci. Było przypadkowe i chaotyczne, nie obiecywało nic dobrego na przyszłość. Najpierw, w barze, nie była pewna, czy to naprawdę on, i czuła się zakłopotana, że oto siedzi w nocnym lokalu z dwoma studentami, którym się pozwoliła przygadać, mimo że najzupełniej niewinnie. A potem – przykre wrażenie zaniedbanego mieszkania, zawiedziona żona spowiadająca się przed nią ze swego nieszczęśliwego życia i z rozpaczliwych myśli o przyszłości. Niespodziewany ból na widok małego chłopca z taką znajomą twarzyczką, z poważnymi, łagodnymi oczami, w których mieszały się pokolenia i które zdawały się potępiać ją wstecz jeszcze raz, obarczać ją na nowo jeszcze bardziej przygniatającym ciężarem odpowiedzialności. Wreszcie sam Tony – przedwcześnie posiwiały, przedwcześnie znużony, nonszalancki i nieprzyjemnie obcy w stosunku do żony, a w stosunku do niej obojętnie uprzejmy, niewzruszony. Lucy przyznawała, kontrolując swoje wrażenia, że mogła być pod wpływem nie zachęcającego i, być może, wypaczonego obrazu syna, jaki odmalowała jej Dora, zanim Tony wrócił do domu. Wiele przemawiało za tym, że Dora, hodując zadawnione żale i świeżo rozdrażniona spędzeniem przez męża nocy poza domem, mogła w swoim opowiadaniu poważnie zniekształcić sytuację. Ale nawet gdyby tak było, gdyby przyjąć dużą przesadę w relacji Dory, Tony zrobił na Lucy niepokojące wrażenie.

Wśród tych myśli przewijał się obraz wnuczka. W nim tkwił zadatek nadziei. Ale chłopaczek był wrażliwy, uwikłany w matni zawodów i wzajemnych żalów, jakimi dręczyli się jego rodzice, zbyt mały jeszcze, aby zrozumieć żrącą gorycz tych prądów, które wypaczały nurt jego życia, skazany nieuchronnie na ich szkodliwe, erozyjne działanie. „O Boże! – westchnęła Lucy. – Co z niego wyrośnie? Czy kara będzie trwać wiecznie?”

Wspomnienie Tony’ego, kiedy stał w nędznym saloniku pomiędzy żoną i matką, krzywiąc usta w cynicznym uśmiechu, wydało jej się nagle przerażające i nienawistne. Ten uśmiech wyszydzał ją i pomniejszał, zagrażał wszystkiemu temu, co tak troskliwie budowała dla siebie od czasu wojny. Zagrażał poczuciu celowości wykonywanej pracy i własnej zdatności do niej, poczuciu, że nareszcie dojrzała, podliczyła swój rachunek uczciwie i surowo. Zagrażał dumie ze zwycięstwa odniesionego nad przypadkowością życia, z tego, że nie ugrzęzła w trzęsawisku swych win, że wkraczała w swoje szóste dziesięciolecie nienaruszona, silna i pożyteczna. Gdy stanął jej przed oczami uśmiech Tony’ego, wszystko to się zachwiało i znowu czuła się tak jak wtedy, przy końcu tamtego lata nad jeziorem: niepewna, wstydząca się samej siebie, niezdolna do miłości. „Muszę coś zrobić – pomyślała – muszę koniecznie coś zrobić, żeby przestał się tak uśmiechać.”

Czuła się przyparta do muru i bezradna, bała się tego spotkania, na które czekała. Jakże mogła się spodziewać, że czegoś dokona tutaj, w ciągu kilku minut, przy filiżance kawy? Trzeba było wytłumaczyć cały ciąg życia, przerzucić most nad przepaścią, a takich rzeczy nie załatwia się przecież w pół godziny, przy stoliku

w bistro. Potrzebowała czasu, jak najwięcej czasu, a poza tym nie takiej atmosfery jak tu, w tej szpetnej kawiarence, gdzie kelnerzy w wyplamionych ubraniach szczękali szkłem w głębi lokalu, a o parę stolików od niej jakiś nie ogolony młodzieniec, wyglądający tak, jakby się krył przed policją, głowił się nad programem totalizatora.

Otworzyła nerwowym ruchem torebkę, wyjęła z niej lusterko i spojrzała na odbicie swej twarzy. Dostrzegła w niej niepokój i wymuszoną sztuczność. To nie była jej prawdziwa twarz, to nie był właściwy wyraz na tę okazję. Schowała z powrotem lusterko i już miała zamknąć torebkę, gdy wtem zauważyła list, który zabrała z walizki wychodząc z hotelu. Wyjęła go, w jej mózgu zaczynał się powoli formować jakiś plan.

Wyciągnęła z koperty cztery arkusiki lichego papieru, cienkie i mocno przetarte na zgięciach. Nie zaglądała do nich od lat i zapakowała je razem z innymi rzeczami w ostatniej chwili przed wyjazdem z Ameryki, nie zdając sobie wyraźnie sprawy z odruchu, jaki nią kierował, i poprzestając na niejasnej myśli, że skoro już ma być w Europie…

Rozłożyła list i zaczęła czytać.

„Szanowna Pani Crown! Jestem tutaj w szpitalu, więc korzystam z okazji, żeby Pani napisać o stracie, która Ją dotknęła.”

Na liście widniał stempel Czerwonego Krzyża, pismo było koślawe i wypracowane, jak gdyby autor listu był półanalfabetą.

„Pewnie Pani dostała zawiadomienie o Panu Majorze z Ministerstwa Wojny, aleja byłem razem z Panem Majorem i wiem, że jak się coś takiego stanie, to człowiekowi lżej się robi na sercu, kiedy może się dowiedzieć ze szczegółami o tym, co się stało, od kogoś takiego, co sam był na miejscu. To miasteczko nazywa się Ozieres, może cenzor przepuści, bo to z nimi nigdy nie można wiedzieć, i ja będę to miasteczko długo pamiętać, bo także tam oberwałem, tyle że miałem szczęście, bo jestem niski, a Pan Major, pewnie Pani pamięta, był bardzo wysoki mężczyzna, i maszynka pruła na jednej wysokości, więc ja dostałem w ramię i w szyję (dwa pociski kaliber 30), a Pan Major, że to o wiele wyższy ode mnie, dostał w same płuca. Może to będzie dla Pani pociecha, Pani Crown, że Pan Major nawet nie wiedział, kto go skosił. Z nami był także jeden Francuz, zgrabna bestia niczym łasica, więc od razu skoczył do rowu i nawet go nie drasnęło. Odkąd jestem w szpitalu, to czytam nasze gazety z kraju i oni tam tak piszą, jakby po przerwaniu frontu to już była czysta parada, ale niech Pani wierzy mnie, bo ja sam byłem w tym wszystkim i to nie była żadna parada. Ja byłem w pododdziale zwiadowców przydzielonym do korpusu i mieliśmy trochę półotwartych wozów terenowych, ale przeważnie to jeepy, i kręciliśmy się po całym terenie, bo nikt wtedy nie wiedział, gdzie kto siedzi, i zostały takie wysepki Niemców, to jedni chcieli się jeszcze bić, a znowu inni tylko wypatrywali, komu się poddać. Człowiek nie mógł wiedzieć, na co się nabije, aż się wpakował i oni otworzyli ogień. Wtedy można było wiać i nawet ściągnąć przez radio pomoc, jeżeli się miało szczęście, a do naszej roboty właśnie trzeba było mieć szczęście. Ja się tam nie uskarżam, bo myślę, że nie było innego sposobu. Chyba Pani wie, że Pan Major miał przedtem przydział do Drugiego Wydziału sztabu korpusu i każdy zwyczajny oficer dziękowałby Panu Bogu za taką bezpieczną i wygodną służbę, ale Pan Major nie był podobny do tych oficerów ze sztabu, chociaż pewnie i oni mają coś do roboty na tyłach i pewnie starają się, jak mogą. Pan Major zawsze tylko wypatrywał, gdzie może być jakaś draka, i wszędzie chciał być osobiście, więc przywykliśmy do jego jeepa i był razem z nami w kilku rozmaitych akcjach, i z przyjemnością mogę zaświadczyć, że chociaż miał swoje lata, zawsze był odważny i nieustraszony, i to jest taka prawda, jak że dzień jest jasny, i był wesół i prawdziwy demokrata. Jeżeli coś można mu było zarzucić, to chyba tylko to, że czasami narażał się na śmierć bez takiej na sto procent potrzeby. Więc tego dnia kiedy go zabili, zatrzymaliśmy się o jakieś pięć mil od Ozieres, przy paru wiejskich chałupach, a że nie było tam nic do roboty, mieliśmy trochę odpocząć. Wtedy zgłosił się do nas jeden Francuz, gospodarz, i powiada, że on jest z tamtej strony Ozieres i że tam się ukrywa kupa Niemców, może ze dwudziestu, i że oni chcą się poddać. Więc Pan Major wziął ze sobą tego Francuza i jeszcze drugiego jeepa z czterema chłopakami i pogazowaliśmy. Może Pani będzie kiedyś we Francji, w miasteczku Ozieres, to Pani sama zobaczy, że jak się podjeżdża od północy, to jest skrzyżowanie dróg na dwieście jardów przed miasteczkiem, i jak dojechaliśmy do tego miejsca, to Pan Major zatrzymał obydwa jeepy i powiada, że lepiej iść dalej piechotą. Wyłamał sobie kij z żywopłotu, a w jeepie miał biały ręcznik, więc uwiązał ten ręcznik do kija i mówi po francusku do tego Francuza: «Pójdziecie razem ze mną», a chłopakom powiada, żeby na wszelki wypadek zawrócili jeepy i rozproszyli się trochę, żeby mogli nas kryć, jakby coś poszło nie tak. Miasteczko było zamknięte jak pudełko. We Francji mają okiennice w oknach, więc wszystko było pozamykane, nie widać było żywego ducha, taka cisza i spokój, jakby człowiek był już w powrotem w Iowa. Ten Francuz, Pan Major i ja zaczęliśmy iść drogą do

miasteczka, Pan Major szedł w środku i nie było żadnego znaku, żeby coś takiego miało się stać, i ten Francuz gadał do Pana Majora po francusku, a Pan Major mu odpowiadał, mówił, że już był raz we Francji dawno temu, jeszcze przed wojną, że wtedy nauczył się ich mowy, i raptem, ledwie doszliśmy do tego skrzyżowania, bez żadnego ostrzeżenia otworzyli na nas ogień. Już przedtem napisałem, że trafiło mnie w ramię i szyję, ale i tak przekulałem się jakoś do rowu przy drodze, a ten Francuz do drugiego rowu. Może Pani myśli, że ten Francuz to nie był tak na sto procent w porządku, więc muszę Pani powiedzieć, że to była dla niego wielka niespodzianka, tak samo jak i dla mnie, i słyszałem, jak krzyczał i przeklinał po francusku w tamtym rowie po drugiej stronie drogi, i tak było przez cały czas, pókiśmy tam leżeli. Pan Major został na środku drogi, a jak minęła chwilka, to wyjrzałem na niego z rowu, ale poznałem, że jemu już nic nie potrzeba. Niemcy tylko jeden raz plunęli z maszynki i potem już nie było o nich słychu. Jak Pani ktoś będzie opowiadać, że oni się trzymają Konwencji Genewskiej, to proszę do mnie przysłać takiego gościa, już ja mu pokażę moje dwie dziurki – jedną w ramieniu, a drugą w szyi. Chociaż to nigdy nie wiadomo, może oni naprawdę chcieli się poddać, ale jakiś oficer mógł się pokazać w miasteczku i dobrze ich ochrzanić. W każdym razie nasze chłopaki, co zostały przy jeepach, postrzelały trochę nad naszymi głowami w stronę miasteczka, żeby Niemcy wiedzieli, że będzie kasza, jak spróbują się stawiać, a jeden z naszych pogazował jeepem z powrotem do wioski do porucznika. Porucznik przyjechał w rekordowym czasie i zaraz nas zabrał, ot tak z odsłoniętej drogi, nic się nie przejmował, że Niemcy mogli każdej chwili znowu otworzyć ogień. Słyszałem, jak porucznik powiedział, kiedy się przyjrzał Panu Majorowi: On nawet nie wiedział, co się z nim stało, i ja tak samo już napisałem na początku listu, a to jest zawsze coś. Nałożyli mi opatrunek polowy i odwieźli zaraz na tyły, i w ogóle trudno, żeby się kto lepiej ze mną obchodził. Jakby Pani chciała wypadkiem napisać do porucznika, to on się nazywa porucznik Charles C. Draper i trzymali się bardzo z pani mężem, prawie jak ojciec z synem, tyle że tutaj w szpitalu chodzą takie gadki, że porucznik dostał się w zasadzkę gdzieś w Luksemburgu, ale to nie wiadomo na pewno.

Z poważaniem Jack Mc Cardle (Sierż.) P.S. Powiedzieli mi, że mam zostać zwolniony z powodu choroby i że dostanę częściową rentę inwalidzką.

Jack Mc Cardle (Sierż.)”

Lucy złożyła starannie zapisane kartki, wsunęła je do koperty i schowała kopertę z powrotem do torebki. Wtedy właśnie spostrzegła Tony’ego, który nadchodził cienistą stroną ulicy. „Chociaż tyle, że wyrósł na przystojnego mężczyznę – pomyślała przypatrując mu się z daleka. – Chociaż tyle…” Tony miał chód rozważny, jak gdyby zastanawiał się nad każdym następnym krokiem. W jego sposobie poruszania się nie było nic z przelewającej się przez brzegi witalności i nieświadomego wdzięku sportowca, robił wrażenie człowieka związanego z miejskimi murami, który jednak już dawno powziął świadomą decyzję odizolowania się, postanowił nie dać się wpędzić w gorączkowy nurt życia otaczających go tłumów. Miał ciemne okulary, co sprawiało wrażenie pozy, ponieważ było jeszcze świeżo i słońce nie świeciło zbyt mocno. Okulary te były zapewne jeszcze jedną, świadomie ustawioną barierą, która go odgradzała od świata, podtrzymywały samotną wieżę jego starannie strzeżonej, nieubłaganej surowości.

Zatrzymał się przy stoliku. Lucy zauważyła, że był ogolony, miał na sobie świeżą koszulę i odprasowane ubranie, bardzo proste, dobrze skrojone i na pewno kosztowne, w którym wyglądał swobodnie i elegancko. Przypomniała sobie nieodmienną staranność i dobry gust w sposobie ubierania się 01ivera. Tony miał uprzejmy wyraz twarzy, ale w kąciku jego ust błąkał się ciągle cień tamtego, niedomówionego uśmieszku. Lucy przywitała go uśmiechem, w którym nie było żadnej pretensji do rodzinnej poufałości.

– No jak, czy tu będzie dobrze? – zapytał Tony siadając obok niej przy stoliku. – Mam na myśli to bistro.

– Ach, to nie ma znaczenia – odparła myśląc równocześnie, że Tony ma głos łagodniejszy i głębszy niż 01iver.

Skinął na kelnera i zamówił dwie kawy nie pytając, czy ona ma ochotę na jeszcze jedną.

– Dora mi powiedziała, że dzisiaj w nocy widziałaś mnie w barze. Dlaczego nie podeszłaś?

– Chciałam się trochę zastanowić – rzekła Lucy nie przyznając się, że nie była pewna, czy to był on.

– Moglibyśmy uczcić tę okazję butelką szampana. Takie spotkanie wypadłoby lepiej gdzieś po północy. – Mówił przyjemnym tonem, trudno byłoby bliżej zlokalizować jego wymowę, która odpowiadała raczej jakiejś uogólnionej wymowie amerykańskiej. Lucy nie mogła się zorientować, czy Tony kpi sobie z niej, czy też nie. – No cóż, musimy poprzestać na kawie – ciągnął

dalej. – Dora mi opowiedziała, co porabiasz we Francji. To niesłychanie imponujące.

– Nie tak bardzo – odparła wypatrując nerwowo ostrza drwiny i szykując się do odparowania go, gdyby istotnie było w nią wymierzone.

– Roztaczasz opiekę nad nowym pokoleniem na całym świecie. Mam wrażenie, że przyda im się trochę opieki, prawda? A co powiesz o Bobby’m?

– Prześliczny chłopaczek.

– Tak, rzeczywiście – stwierdził takim tonem, jak gdyby uznawał fakt obiektywny. – Ale zmieni się jeszcze, zanim będzie za późno. – Uśmiechnął się. – Kiedy wyszłaś od nas, zaczął się dopytywać, gdzie byłaś dotychczas.

– I co mu powiedziałeś?

– O, powiedziałem, że byłaś bardzo zajęta – odparł swobodnie. – Myślę, że to go zadowoliło. Znasz na pewno tę nową teorię na temat dzieci. Trzeba im mówić prawdę, ale tylko tyle prawdy, na ile w danej chwili mają ochotę. „Nie przeciążać prawdą czteroletnich bąków” – powiadają księgi mądrości.

Kelner przyniósł im kawę. Lucy przyglądała się, jak Tony miesza łyżeczką cukier w swojej filiżance. Miał długie palce z niestarannie obciętymi paznokciami. Pamiętała, że do ośmiu lat obgryzał je z zapałem, czasami aż do krwi. Psychiatrzy twierdzili, że to oznacza poczucie zagrożenia, lęk przed porzuceniem i samotnością, przed pozbawieniem miłości. „Czymże, u diabła, mógł się czuć zagrożony, kiedy miał osiem lat? – zastanawiała się w duchu. – Może ja zacznę dziś wieczorem obgryzać paznokcie?”

Podniosła filiżankę i spróbowała kawy.

– Wyjątkowo dobra – oceniła tonem dobrze wychowanego gościa, który chwali ulubioną restaurację swego gospodarza. – A tyle się słyszy złego o francuskiej kawie.

– Trzeba się znaleźć samemu w jakimś kraju, żeby się przekonać, że nikt nigdy nie powiedział o nim prawdy.

Tony zdjął okulary i zaczął masować powieki delikatnym, miękkim gestem, który wskazywał na długoletnie przyzwyczajenie. Bez okularów jego oczy, osadzone głęboko w cieniu gęstych rzęs, wydawały się zadumane i łagodne, a z twarzy znikł wyraz surowej powściągliwości.

– Musisz jeszcze wciąż nosić ciemne okulary? – spytała Lucy.

– Tak, prawie stale.

– Nic nie lepiej z oczami?

– Nie.

– A próbowałeś coś na to robić?

– Przez jakiś czas – odparł Tony wkładając znów okulary, jak gdyby chciał się od niej odgrodzić płaską, nieprzeniknioną ścianą. – Znudzili mi się doktorzy i całe to ich udawanie.

Wsłuchując się w jego powolny, głęboki i pozbawiony jakiegokolwiek akcentu głos, w którym przebijała nuta znużenia i sceptycyzmu, Lucy wspominała, jak, będąc chłopcem, zachłystywał się po prostu słowami z przejęcia i pośpiechu. „Widzieliśmy jelenia – słyszała jego przenikliwy chłopięcy głos. – Zszedł do jeziora, żeby się napić wody…”

– Słuchaj, Tony – rzekła nagle pod wpływem serdecznego odruchu. – Co tobie jest? O co tu właściwie chodzi?

Spojrzał na nią zdziwiony. Zawahał się, obracał przez chwilę filiżankę na spodku.

– Aha – powiedział w końcu. – Widzę, że Dora nie marnowała czasu.

– Wcale nie tylko Dora. Każdy to widzi, wystarczy pięć minut, żeby…

– Nic mi nie jest – przerwał jej szorstko. Potrząsnął gniewnie głową, ale zaraz uśmiechnął się i przybrał z powrotem ton zdawkowej, towarzyskiej uprzejmości. – A propos, jak ci się Dora podoba?

– Jest bardzo ładna.

– Prawda? – uśmiechnął się miło.

– I bardzo nieszczęśliwa.

– To już tak zwykle bywa – powiedział bezbarwnie.

– I boi się.

– A kto się dzisiaj nie boi? – Teraz w głosie Tony’ego brzmiała arogancja i zniecierpliwienie. Zdawało się, że lada chwila zerwie się od stolika i ucieknie.

– Boi się, że ją porzucisz – brnęła Lucy z uporem, wiedziona nadzieją, że może drażniąc go, zadając pytania i raniąc jego uczucia zdoła nawiązać z nim jakąś łączność.

– Dla niej to byłoby prawdopodobnie najlepsze – zauważył z uśmiechem. – Nie ma w tym nic takiego strasznego. Wszyscy naokoło, wszyscy nasi znajomi nie robią nic innego, tylko porzucają naszych znajomych.

– Dlaczego mieszkasz w Europie? – zapytała pośpiesznie, uciekając od niemiłego tematu.

Spojrzał na nią wyraźnie ubawiony.

– Jesteś stuprocentową Amerykanką – powiedział. – Amerykanie uważają osiedlenie się w Europie za coś niemoralnego.

– Nie o to chodzi – rzekła Lucy przywołując w pamięci obraz odrapanego, nieprzytulnego mieszkania bez cienia indywidualnego wyrazu, najwidoczniej urządzonego z myślą o przelotnym pobycie ludzi pozbawionych korzeni. – Ale tutaj nie jesteś u siebie… Ani twoja żona, ani dziecko.

Tony skinął głową.

– Tak, masz słuszność – zgodził się. – I to jest właśnie wspaniałe. To uwalnia człowieka od poczucia odpowiedzialności.

– Ileż to czasu minęło, odkąd wyjechałeś od nas?

Zdawało się, że Tony zastanawia się nad tym pytaniem. Odchylił w tył głowę, przymknął oczy, słońce błyszczało w ciemnych szkłach okularów.

– Osiemnaście lat – powiedział w końcu.

Lucy poczerwieniała.

– Miałam co innego na myśli. Chodzi mi o to, kiedy wyjechałeś z kraju.

– Aa… Jakieś pięć czy sześć lat temu – odparł niedbale, pochylając się znowu nad stolikiem i ostrożnie odsuwając od siebie filiżankę, jak gracz przesuwa pionek na szachownicy.

– Masz zamiar kiedyś wrócić? Wzruszył ramionami.

– Możliwe. Co tu można wiedzieć?

– Czy to zależy od spraw pieniężnych? Tony uśmiechnął się nieprzyjemnie.

– Aha – powiedział. – Jak widzę, zdążyłaś się połapać, że nie jesteśmy najbogatszymi Amerykanami w Europie.

– Co się stało z tymi pieniędzmi, które dostałeś po załatwieniu sprawy spadkowej i po sprzedaniu drukarni?

Jeszcze raz wzruszył ramionami.

– To, co zawsze. Fałszywi przyjaciele, szumne życie, no i niewłaściwe inwestycje. Lekko przyszło, lekko poszło. Nie zależało mi specjalnie na tych pieniądzach. Źle się z nimi czułem. – Przyjrzał się jej uważnie. – No, a ty? – zapytał. – Dobrze się z nimi czujesz?

W jego tonie nie było nic sędziowskiego, tylko zwykła ciekawość. Lucy postanowiła pominąć milczeniem to pytanie.

– Gdybyś kiedy potrzebował pieniędzy… – zaczęła.

Tony przerwał jej ruchem ręki.

– Ostrożnie – powiedział ostrzegawczo. – To cię może drogo kosztować.

– Mówię serio.

– Dobrze, będę pamiętał – odparł poważnie.

– Dora mówiła mi, że nie jesteś bardzo zadowolony ze swojej pracy…

– Rzeczywiście tak ci mówiła? – zapytał zdziwiony.

– Może nie ściśle tak – poprawiła się Lucy. – Ale wspomniała, że używasz innego nazwiska i że…

– Nie mam dosyć talentu, żeby warto było się tym zajmować – powiedział w zamyśleniu, raczej do siebie samego niż do niej. – A poza tym to jest harówka. Dosyć bezcelowa i przygnębiająca harówka.

– Więc dlaczego nie weźmiesz się do jakiegoś innego zajęcia?

– Mówisz zupełnie tak jak moja żona – stwierdził z uśmiechem. – W tym musi być chyba jakiś ogólnokobiecy optymizm. Nie podoba ci się twoja robota? Nic prostszego: zamknij budę i od jutra startuj w innym zawodzie.

– Co z twoją medycyną? Słyszałam, że ci szło bardzo dobrze, a potem rzuciłeś.

– Dwa lata babrałem się z truposzami. Miałem lekką rękę do nieboszczyków, profesorowie bardzo mnie chwalili.

– Wiem – rzekła Lucy. – Znam kogoś z uniwersytetu Columbia, opowiadał mi. Więc dlaczego przerwałeś?

– No cóż… Kiedy spadek został już załatwiony, uważałem, że to idiotyczne mieć w banku kupę forsy i harować czternaście godzin na dobę. Pomysł podróży wydał mi się nagle bardzo pociągający. Zresztą – dorzucił po chwili – doszedłem do wniosku, że niewiele mi na tym zależy, żeby kogoś uleczyć.

– Tony… – powiedziała zdławionym, matowym głosem.

– Tak?

– Tony, czy ty naprawdę jesteś taki, czy tylko pozujesz?

Oparł się plecami o poręcz krzesła i patrzył na dwie młode dziewczyny w czarnych sukienkach, przechodzące na ukos przez jezdnię.

– Nie wiem – odparł. – Właśnie czekam, żeby mi ktoś to powiedział.

– Tony, czy chcesz, żebym poszła i zostawiła cię tu samego?

Nie odpowiedział od razu. Powolnym ruchem zdjął okulary i bardzo ostrożnie położył je na stoliku. Spojrzał na nią spokojnie, nie broniąc do siebie dostępu żadną barierą, spojrzał znajomymi, głęboko osadzonymi oczami, w których był smutek i zastanowienie.

– Nie – rzekł w końcu i wyciągnąwszy rękę przez stolik dotknął delikatnie jej dłoni. – Byłoby mi okropnie przykro.

– Zrobisz coś dla mnie?

– Co takiego? – zapytał wracając do czujnej rezerwy.

– Pojedziesz ze mną dziś do Normandii? Chcę zobaczyć to miasteczko, gdzie ojciec poległ, i cmentarz, na którym go pochowali. Dostałam list od jednego sierżanta, który wtedy był razem z nim, i wiem, jak się to miasteczko nazywa. Ozieres…

– Ozieres – powtórzył nakładając z powrotem okulary i odgradzając się od niej znowu barierą, jak gdyby już żałował chwili słabości. – Przejeżdżałem kiedyś tamtędy. Ale nie było żadnej tablicy. – Roześmiał się cierpko. – Żeby też dać się zabić w takiej dziurze!

– Nie wiedziałeś o tym?

Tony potrząsnął przecząco głową.

– Nie. Zatelegrafowałaś tylko, że poległ. Nic poza tym.

– Może słyszałeś, jak to się stało?

– Nie, nic nie słyszałem.

– Dostał wiadomość, że w miasteczku są jacyś Niemcy, którzy się chcą poddać – mówiła zwięźle Lucy. – Więc wysiadł tuż przed osadą i zaczął iść z białą flagą, a w pięć minut później już nie żył.

– Był już trochę za stary do tych rzeczy – zauważył Tony.

– Szukał umyślnie śmierci.

– Poczytaj trochę gazety. Świat pełen jest ludzi, którzy szukają śmierci.

– Nie zrobił na tobie takiego wrażenia, kiedy go widywałeś w czasie wojny?

– Niewiele go widywałem – odparł omijając ją wzrokiem i najwyraźniej nie chcąc się wdawać w te sprawy. – A kiedy byliśmy z sobą, nie odczuwałem nic poza skrępowaniem, że nie jestem w mundurze.

– Tony, to nieprawda! – zaprotestowała.

– Nieprawda? Może i nie. Może to on był zakłopotany, że ja jeszcze żyję.

– Nie mów tak.

– Dlaczego? – odparł szorstko. – Bardzo dawno postanowiłem, że nie będę kłamał na temat uczuć, jakie nas łączyły, ojca i mnie.

– On ciebie kochał.

– Z białą flagą… – podjął Tony tak, jakby jej wcale nie słyszał. – No cóż, chyba ojcowie mogą jeszcze gorzej umierać. Powiedz mi jedną rzecz…

– Słucham cię.

– Czy naprawdę spotkałaś mnie przypadkiem w tym barze dzisiejszej nocy, czy też przyjechałaś do Paryża z tą myślą, że będziesz mnie szukać?

Patrzył na nią z kpiącym wyrazem twarzy, gotów nie dać wiary jej słowom.

– Nawet nie wiedziałam, że jesteś w Europie – odpowiedziała Lucy. – Kiedy wyszedłeś z baru i zapytałam tego człowieka, czy zna twój adres, zdaje mi się, że pragnęłam, żeby go nie znał i żebym nie mogła się dowiedzieć, gdzie mieszkasz.

Tony kiwnął głową.

– Tak, rozumiem.

– Wiedziałam, że kiedyś musimy się gdzieś spotkać.

– Tak by się zdawało. Kiedy się ma syna, to zdawałoby się, że kiedyś trzeba się z nim spotkać.

– Gdybym planowała spotkanie z tobą, byłabym to inaczej urządziła, nie tak – rzekła Lucy wspominając swoje fantazje, śmiertelne łoże i pocałunki.

– No, ale trzeba się zadowolić tym, co jest. Więc teraz masz ochotę odwiedzić ten grób? To dosyć naturalne. Nie mówię, że powinniśmy tam jechać, ale uważam to za dosyć naturalne. Powiedz mi – zwrócił się do niej tonem towarzyskiej rozmowy – czy zauważyłaś, jaki on się zrobił pod koniec wulgarny?

– Nie.

– O umarłych mów tylko dobrze! – Tony uśmiechnął się zgryźliwie. – Oczywiście. Zrobił się hałaśliwy i jakiś pusty, nafaszerowany dowcipami z kasyna oficerskiego, frazesami z patriotycznych wstępniaków. Kombinował też z dziewczynkami. Za każdym razem pytał mnie, czy mam dosyć pieniędzy, żeby się trochę zabawić. I wtedy przymrużał jedno oko. A ja za każdym razem odpowiadałem, że setka zawsze się przyda.

– Był bardzo wspaniałomyślny – wtrąciła Lucy.

– Może to właśnie było jego wadą. – Tony spojrzał na niebo. Było czyste, niebieskie, a w południowej stronie jakby zbielałe od żaru. – Dobry dzień na samochodową przejażdżkę – stwierdził. – Co prawda, umówiłem się z kimś na lunch, ale myślę, że wystarczy opowiedzieć o poległym ojcu, odzyskanej matce i tym podobnych historyjkach. Wytłumaczę, że muszę się wybrać na pewne pole bitwy, pod białą flagą.

– Nie! - rzekła Lucy nagle ochrypłym głosem i wstała od stolika. – Nie chcę, żebyś ze mną jechał, jeżeli tak się do tego odnosisz.

Powiedz mi – zapytał nie ruszając się z miejsca i wciąż patrząc w rozżarzone niebo – dlaczego chcesz tam jechać?

Oparła się dłonią o stolik, czuła się wyczerpana. Spoglądała z góry na odchyloną do tyłu twarz syna, zastygłą w nieprzeniknionym wyrazie, na ostry, przydymiony cień padający od okularów na wystające kości policzkowe, gładko obciągnięte skórą.

– Bo my go zniszczyliśmy, ty i ja – rzekła głucho. – Bo nie wolno nam o nim zapomnieć.

Wtedy spostrzegła, że Tony płacze. Patrzyła nie wierząc własnym oczom, ściskała kurczowo rękawiczki, a jemu łzy wymykały się spod okularów i spływały powoli po twarzy. Pochylił się gwałtownie i zasłonił rękami twarz.

„Płacze – pomyślała z ogromną ulgą. – Jest jeszcze nadzieja. On płacze!”