39020.fb2 Lucy Crown - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Lucy Crown - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Jechali w milczeniu, w blasku stojącego w zenicie słońca, małym, czarnym samochodem Tony’ego, mogącym pomieścić nie więcej niż dwie osoby. Dach był spuszczony i nawet gdyby mieli ochotę rozmawiać, wiatr uderzający gwałtownie w ich twarze nie pozwoliłby na to. Tony prowadził samochód nieostrożnie i z nadmierną szybkością. Gdy przejeżdżali obok starych zagród wiejskich, zbudowanych z kamienia, kury zmykały przed nimi drogą, a w miasteczkach, które mijali, ludzie patrzyli na nich z wyrzutem, mając im za złe, że są Amerykanami i że jeżdżą tak szybko. Łaciate krowy pasły się na zielonych łąkach, szosa wiła się ujęta na długich odcinkach we wdzięczny nawias wyniosłych topoli, które powtarzały odgłos mknącego samochodu szumiącym, opętanym rytmem, niby odległe, podniecające bicie w bęben owinięty suknem.

Lucy miała ochotę powiedzieć, że nie potrzebują się śpieszyć. Wiatr przeszkadzał jej, zawiązała sobie szalik na głowie, czuła się już za stara na taki samochód i na taką wariacką jazdę. Nie ma się po co śpieszyć. On już tam leży od jedenastu lat, więc może poczekać jeszcze godzinę dłużej.

Mijali rodziny biwakujące przy drodze. Ludzie siedzieli na krzesełkach wokół składanych stolików nakrytych serwetą, na których ustawione były butelki z winem i małe wazoniki z kwiatami, obok długich, wąskich bułek. Od czasu do czasu przejeżdżali przez wioski zsieczone pociskami, widzieli sterczące ruiny domów, zwietrzałe na słocie i złagodniałe, jak gdyby stały tutaj od setek lat. Lucy usiłowała sobie wyobrazić, jak wyglądały domy, zanim je dosięgły pociski, i co się musiało wtedy dziać, wtedy, w samym tym momencie. Dym, odłamki kamieni wylatują w powietrze, ludzie krzyczą do siebie spod walących się murów. Nie, nie umiała sobie tego wyobrazić. Ruiny wydawały się takie odwieczne, pełne spokoju, wycieczkowicze ze swoim winem, goździkami i serwet-

kami na składanych stolikach wyglądali tak, jakby nie zmarnowało im się ani jedno lato. „Gdzie ja byłam – rozmyślała Lucy – kiedy ta dzwonnica runęła i zamieniła się w kupę gruzu? Szykowałam lunch u siebie w domu, o trzy tysiące mil stąd. Przechodziłam właśnie przez kuchnię wyłożoną czyściutko linoleum, żeby wziąć elektryczny piecyk do grzanek, otwierałam lodówkę, żeby wyjąć dwa pomidory i garnuszek z sosem majonezowym.”

Spojrzała z boku na syna. Jego twarz pozbawiona była wszelkiego wyrazu, oczy miał utkwione w szosie. Nie zwracał najmniejszej uwagi na wycieczkowiczów ani na ślady wojny. „Ci, co mieszkają w Europie – pomyślała musieli się chyba przyzwyczaić do ruin.”

Czuła się bardzo zmęczona. Bolało ją czoło od nieustannych uderzeń wiatru, ociężałe powieki same opadały na oczy. Żołądek zdawał się zaciśnięty w kłębek, górna krawędź pasa wrzynała się w ciało, a na wąskim, skórzanym siedzeniu samochodu trudno było tak się obrócić, aby znaleźć ulgę. Od czasu do czasu czuła w gardle mdlący, niemiły smak wywołany znużeniem, a kiedy spoglądała na Tony’ego, jego głowa rozpływała się w niewyraźnej mgle nad kierownicą.

„Powinnam coś powiedzieć – myślała z wysiłkiem. – Coś takiego, żeby przestał być obcym człowiekiem, żeby znowu był moim synem. Ale jestem zanadto zmęczona, nie mogę nic wymyślić.”

Zamknęła oczy i zapadła w drzemkę. Jechali szybko wśród świeżej zieleni pól i zwietrzałych ruin.

„No, więc tak – przeżuwał Tony ciągle tę samą myśl. – No, więc tak. W końcu przyjechała. Jak się ma matkę, to chyba byłoby zbytnim optymizmem spodziewać się, że ona już się nigdy nie zjawi.”

Spojrzał na nią przelotnie. „Śpi sobie w najlepsze – pomyślał. – Przetrawia rozkosznie dzisiejsze wzruszenia, z całym spokojem karmi się śmiercią, pojednaniem, łzami i winą. Wciąż jeszcze ładna, nawet w tym szaliku na głowie i w ostrym świetle. Ile może mieć lat? Pięćdziesiąt trzy, może pięćdziesiąt cztery? Wciąż jeszcze ten nieuchwytny wyraz erotycznej zachęty, którego nie potrafiłem rozpoznać jako chłopiec, ale teraz, kiedy poznałem tyle innych kobiet, teraz, patrząc na nią wstecz z perspektywy czasu, rozpoznaję go doskonale. Wciąż jeszcze krzepka, proste ramiona, kształtne piersi, cera bez zmarszczek i te przeklęte, podłużne, szare, orientalne oczy. Jak długo tu pozostanie? Kiedy ma zamiar wracać? Za tydzień, dwa? Wystarczy, żeby mi zatruć życie i żeby wypróbować swoje wdzięki na Francuzach, dla których kobieta koło pięćdziesiątki, zwłaszcza z takim wyglądem jak ona, może być jeszcze interesującą zwierzyną. Wystarczy, żeby otworzyć stare rany, wywołać z zapomnienia widmo nieszczęścia, domagać się rodzinnych uczuć, odwiedzać groby, wylewać łzy, zakłócać spokój, poflirtować w nieznanym języku i pokosztować zagranicznych łóżek…

Usiedliśmy przy grobie ojca, letni wietrzyk szemrzący nad krzyżami opowiadał nam o tym, co się tu działo. Zatrzymaliśmy nasz otwarty samochód w tym miejscu, gdzie dosięgła go kula, i wspominaliśmy, jaki był z niego dureń. Sezon turystyczny w pełni, po całej Europie Mamy z Maminymi Synkami zwiedzają co ciekawsze zabytki. Po lewej ręce widzimy Mont Saint Michel. Po prawej proszę zwrócić uwagę na zniszczenia. A tam, na ukos, w pobliżu bardzo interesującego kościoła normandzkiego z czternastego wieku, który niestety ucierpiał od bomb w czasie nalotu, widzimy rów, do którego stoczył się szanowny Tatuś, kiedy dostał serię z karabinu maszynowego. Tatuś wierzył niezachwianie w Konwencję Genewską, a któż mógł wiedzieć więcej niż on o konwencjach?

Oto Maminy Synek przy kierownicy. Samochód jest bez zarzutu, mimo że niedrogi, i fotografowie, którzy chcą zdobyć zdjęcia z wakacyjnych wycieczek, bardzo często biorą go na obiektyw. W razie czego, nadaje się na pogrzeby, jeżeli rzeczywisty pochówek odbył się w dostatecznie odległej przeszłości. Wyraz twarzy Maminego Synka jest także bez zarzutu, ale, w przeciwieństwie do samochodu, kosztował go dosyć drogo.”

Lucy otworzyła oczy.

– Dojeżdżamy już? – zapytała.

– Jeszcze ze dwie godziny. Możesz spokojnie spać dalej.

Na pół śpiąc spróbowała się do niego uśmiechnąć, po czym znowu powieki opadły jej na oczy. Tony po raz drugi spojrzał na nią przelotnie i z powrotem wpatrzył się w szosę. Była wąska, pośrodku wypukła i wielokrotnie, niedbale naprawiana, tak że samochód co chwila podskakiwał trafiając kołami na łatane miejsca. W powietrzu wisiał zapach smoły, która świeciła lepko na krawędziach nawierzchni, topiąc się w słonecznym upale.

„Jak by to było łatwo… – rozmyślał Tony podnosząc chwilami wzrok na falujące, rozgrzane powietrze nad szosą. – Jak by to było łatwo jeszcze troszeczkę zwiększyć szybkość, przekręcić raz kie równicę i rąbnąć prosto w drzewo przy drodze. Jak łatwo! Raz na zawsze!”

Usta wykrzywiły mu się w niedobrym uśmiechu na myśl o matce śpiącej przy nim tak ufnie. „To by była dla niej nauczka – zadrwił w duchu – żeby się nie umawiać na wycieczki z obcymi mężczyznami.” Zapatrzył się w fale gorącego powietrza widoczne nad każdym, nawet nieznacznym wzniesieniem szosy, rozedrgane i płynne, znikające jak mgła, gdy samochód zbliżał się do wzniesienia.

„Mogiła czeka – snuł dalej swoje dziwaczne rozmyślania. – Teatr śmierci znajduje się o dwie godziny drogi małym, otwartym samochodem. Tutaj zabili mi ojca… Czy aby naprawdę tutaj? Może został zabity o wiele wcześniej, zanim doszedł do skrzyżowania tych dróg, może na innym kontynencie? Tyiko że morderstwa dokonano po cichu i nikt z uczestników tej sceny, nie wyłączając ofiary, nie przyznawał się długo, bardzo długo. To wcale nie taka prosta sprawa, jak by się zdawało – ustalić datę i miejsce śmierci ojca.”

Z oczami utkwionymi przed siebie, w drogę, która wywijała się spod kół, Tony rozmyślał o swoim ostatnim spotkaniu z ojcem.

Miał wtedy dwadzieścia Jat, spotkali się w Nowym Jorku i rozpoczęli wieczór od jakiegoś baru w pobliżu Madison Avenue. Ojciec stał ze szklaneczką w ręku. Wyglądał młodo i bardzo marsowo w mundurze, na którym widniała wstążeczka z pierwszej wojny światowej.

Była mniej więcej siódma godzina, sala pełna po brzegi, mnóstwo mundurów i eleganckie kobiety w futrach, jak się zdawało – bardzo zadowolone z wojny. Na dworze ziąb i deszcz. Ludzie wpadali do baru zacierając zmarznięte dłonie, cieszyli się hałaśliwie, że nareszcie są w ciepłym lokalu, że jest wojna, że za chwilę się czegoś napiją. W rogu sali wynajęty muzyk grał na pianinie piosenki z Oklahomy. „Nie żyje biedny Jud…” – przyśpiewywał cicho do wtóru muzyce.

Godzinkę przedtem 01iver zatelefonował do Tony’ego, do jego uczelni. Wydawał się w wesołym usposobieniu i trochę tajemniczym tonem powiedział:

– Wiesz co, Tony, rzuć wszystko do diabła i przyjeżdżaj tutaj, zjesz obiad ze swoim starym. Może drugi raz nie będziesz miał już takiej okazji.

Tony wcale nie wiedział, że ojciec przebywał w pobliżu Nowego Jorku. Według ostatnich wiadomości, jakie otrzymał od niego, O1iver był gdzieś na Południu. Odkąd miał przydział do Drugiego Wydziału (bo w lotnictwie proponowano mu tylko siedzenie przy biurku w Waszyngtonie), Oliver przez dwa lata tłuki się, nie bardzo wiadomo po co, po różnych obozach szkoleniowych, od czasu do czasu, bez uprzedzenia, zjawiał się na przepustkę w Nowym Jorku, spotykali się parę razy na obiedzie, po czym znów znikał udając się w jakieś nowe miejsce. Tony, jeśli się nad tym w ogóle zastanawiał, był przekonany, że ojciec nie wydostanie się nigdy poza granice Stanów i będzie świętował dzień zawieszenia broni po głupiemu, bezsensownie, w jakimś kasynie oficerskim w Karolinie albo w pociągu wojskowym sunącym powolutku w stronę Środkowego Zachodu.

Kiedy odnalazł go w barze, uścisnęli sobie jak zwykle dłonie. Uścisk OIivera był przesadnie krzepki, jak gdyby w tym okresie usiłował niemal bezwiednie przy każdej okazji dowieść ludziom, że mundur uczynił go młodszym i silniejszym, niż mógł się wydawać z wyglądu. Zeszczuplał trochę w wojsku i pas leżał zupełnie płasko na jego brzuchu. Ciemne, przyprószone siwizną włosy miał krótko ostrzyżone. Z daleka, z twarzą ogorzałą na słońcu i wietrze, z bujnymi, mocnymi włosami i płaskim brzuchem opiętym w elegancki mundur, przypominał rysunki oficerów wyższego stopnia, zapełniające działy ogłoszeń w ilustrowanych czasopismach. Nie był jednak oficerem wyższego stopnia. Miał na mundurze listki majora (od czasu zgłoszenia się do wojska tylko raz awansował), a gdyby ktoś podszedł do niego blisko, zobaczyłby szare worki pod oczami i same oczy, niezdrowe, z pożółkłymi białkami, spoglądające z wyrazem nerwowego napięcia, tak charakterystycznym dla ludzi, którzy z próżności nie noszą okularów lub którzy boją się przyznać swoim przełożonym, że ich wzrok nie jest już tak bystry, jak być powinien. Również tylko z daleka wydawało się, że twarz 01ivera zeszczuplała wskutek zdrowszych warunków życia, z bliska widać było, że jest ściągnięta i wychudzona, a cera pod opalenizną ma jakiś ziemisty ton zmęczenia.

Uścisnął rękę syna z wesołym uśmiechem.

– Jak się masz – powiedział. – Cieszę się, że cię widzę. Czego się napijesz?

Tony miał ochotę odmówić, nie lubił bowiem alkoholu, pomyślał jednak, że skoro sam nie ma na sobie munduru, to przynajmniej powinien się napić z wojakiem. Spojrzał na szklaneczkę, którą 01iver trzymał w ręku.

– A ty co pijesz? – zapytał.

Bourbon. Dobra, stara bourbonka z Kentucky. Mają tutaj na składzie.

– Bourbon – rzucił Tony w stronę barmana.

– To ich najlepszy trunek – zachwalał 01iver machając przyjaźnie ręką barmanowi.

Tony doszedł do wniosku, że ojciec musiał wystartować już jakiś czas temu.

– Słucham pana – powiedział barman.

– Wspaniale wyglądasz, synu – entuzjazmował się 01iver. – Po prostu wspaniale.

– Dobrze się czuję – rzekł Tony krzywiąc się lekko na słowo „synu”.

Zanim 01iver poszedł do wojska, zawsze mówił do niego po imieniu. Tony zastanawiał się, jakie to tajemnicze względy wojskowe mogły spowodować tę zmianę.

– Trochę – za szczupły – oceniał go 01iver obiektywnie. – Trochę za blady. Nie wydaje mi się, żebyś używał ruchu.

– Czuję się dobrze – powtórzył Tony zasłaniając się tym stwierdzeniem.

– Nie uwierzysz, ilu ochotników odrzucają codziennie. Młodych chłopców. Zdawałoby się, że powinni im bez mrugnięcia dać kategorię A. Tymczasem cała kolekcja dolegliwości. Tak, to jest to życie w mieście, za dużo wygód, białe bułeczki, brak pracy fizycznej.

– Nawet gdybym był zbudowany jak Joe Louis, i tak by mnie odrzucili – powiedział spokojnie Tony, żeby raz się odczepić od tego tematu.

– Ależ, oczywiście, oczywiście – przyznał skwapliwie Oliver. – Wcale nie o tobie mówiłem. Tylko tak, ogólnie. Nie o specjalnych przypadkach. Bywają przecież pozostałości różnych nieszczęśliwych wypadków i tym podobne sprawy.

Zdawał się bardzo zakłopotany, toteż Tony powitał z ulgą whisky, którą barman postawił przed nim na ladzie, pozwalało to bowiem zmienić temat rozmowy. Podniósł w górę szklaneczkę,’

– Za zwycięstwo – rzekł uroczyście 01iver.

Tony wolałby wprawdzie, aby ojciec znalazł jakiś inny pretekst do wypicia whisky, ale stuknął się z nim szklaneczką. Całe otoczenie wydawało mu się trochę melodramatyczne – przyćmione, miękkie światło w barze, on sam w cywilnym ubraniu, ładne kobiety w ładnych sukniach i ten muzyk przy fortepianie.

– Słyszałem o jednej knajpie z befsztykami – oznajmił Oliver. – W Trzeciej Alei. Trochę tam pachnie czarnym rynkiem. – Uśmiechnął się porozumiewawczo. – Ale co, u diabła? Dla wojska musi być wszystko, co najlepsze. Tam, dokąd się wybieram, będzie cholernie mało befsztyków.

– Jedziesz do Europy? – zapytał Tony.

Oliver rozejrzał się ostrożnie.

– Nie mówię ani tak, ani nie. – Klepnął Tony’ego po ramieniu i roześmiał się głośno. – W każdym razie mogę ci coś poradzić. Przyjrzyj się dobrze twojemu staremu. Dużo, dużo czasu upłynie, zanim go znowu zobaczysz.

„On przecież nie był taki – myślał Tony z niechęcią. – Mogłem być wtedy smarkaty, ale to niemożliwe, żebym się tak mylił.”

– Może to się niedługo skończy – powiedział głośno.

– Nie bujaj sam siebie, synu. – Oliver przysunął się bliżej i zaczął mówić szeptem. W jego oddechu czuć było whisky, którą pił całe popołudnie. – To będzie długa, bardzo długa zabawa, mój synu. Gdybyś mógł widzieć to, co ja widziałem. Gdybyś wiedział coś o tych sprawach… – Pokiwał głową z miną Kasandry, z chorobliwą satysfakcją prywatnego właściciela poufnych informacji o czasie trwania wojny i o nieszczęściach, jakie ona przyniesie. – Barman! – zawołał. – Jeszcze dwa razy bourbon.

– Tylko raz – zwrócił się Tony do barmana. – Ja jeszcze pomarudzę przy tej porcji.

– Za moich studenckich czasów – oświadczył Oliver – odmawiało się picia tylko wtedy, kiedy człowiek już leżał pod stołem.

– Mam jutro masę roboty.

– Naturalnie, naturalnie. – 01iver nerwowym ruchem ręki otarł usta, jak gdyby nagle zorientował się, że zalatuje od niego whisky. – Ja tak tylko żartuję. Cieszę się, że myślisz poważnie. Naprawdę. Zaczynam uważać, że może, pomimo wszystkich błędów, nie wywiązałem się jednak najgorzej z ojcowskich obowiązków. Tylu chłopców w dzisiejszych czasach… – Zająknął się spostrzegłszy, że Tony spuścił głowę i bawi się swoją szklaneczką. – Chciałem powiedzieć, że cholernie dużo chłopców w dzisiejszych czasach… No, że wszyscy oni myślą tylko o piciu, o kopaniu piłki i o tym, żeby się zabawić. A przyszłość? Niech diabli wezmą przyszłość.

„Za każdym razem kiedy się widzimy, ale to za każdziutkim razem, sadzi diabłami – pomyślał Tony. – Wszystko mi jedno, dokąd się wybiera. Jeżeli jeszcze raz powie to słowo, wynoszę się stąd.”

– Nie jestem temu wcale przeciwny, rozumiesz mnie? – mówił O1iver z szerokim, jowialnym gestem. – Nic podobnego. Każdemu chłopcu to dobrze robi. W pewnych granicach, oczywiście. Wia-

domo, chłopak musi się wyszumieć. – Roześmiał się i wychylił do dna szklaneczkę, w chwili gdy barman stawiał przed nim następną. – W swoim czasie należałem do tych, co szumieli najgłośniej. Możesz sobie wyobrazić. Młody porucznik we Francji po zawieszeniu broni. – Potrząsnął głową i zaśmiał się znacząco. Ale w następnej chwili spoważniał, jak gdyby poprzez opary whisky, poprzez obecną chwilę i świeże wspomnienie koszar, gdzieś na dnie mózgu błysło mu dalekie światełko. – Ale muszę powiedzieć coś na moją korzyść. Większość mężczyzn, kiedy zacznie szumieć w młodości, to potem, daję słowo, nie może się odzwyczaić; na łożu śmierci jeszcze próbują uszczypnąć pielęgniarkę. A ja nie. Owszem, szumiałem. Nie zapieram się tego i nie mówię, że mi wstyd z tego powodu. Ale przestałem szumieć. – Prztyknął głośno palcami. – Ot, tak! Raz na zawsze.

Popatrzył na szklaneczkę, którą trzymał obu rękami. Spojrzenie miał zamglone, poważne, nie było w nim śladu błazeństwa, policzki mu obwisły, stracił marsowy wygląd.

Pianista zaczął grać nową piosenkę. „Niejedna nowa twarzyczka ucieszy moje oko…” – przyśpiewywał cichutko. – „Niejedna nowa…”

– Czy… czy miałeś jakie wiadomości od matki? – zapytał Oliver obracając szlaneczkę w zgrubiałych palcach.

– Nie – odparł Tony.

– Wiesz, prowadzi teraz bardzo poważną pracę.

– Tak? – zdziwił się Tony uprzejmie, pragnąc w duchu, aby ojciec przestał o tym mówić.

– W laboratorium przy szpitalu w Fort Dix – ciągnął Oliver. – Rozmaite badania krwi, jakieś prace nad febrą tropikalną i tym podobne rzeczy. Kiedy przystąpiliśmy do wojny, matka zdecydowała, że to byłby po prostu wstyd, gdyby jej kwalifikacje miały się marnować, a ja byłem tego samego zdania. Masę zapomniała i musiała pracować jak sto diabłów, żeby sobie wszystko na nowo przypomnieć, ale nie żałowała sił. Teraz ma pod sobą sześciu asystentów. Byłbyś z niej dumny, gdybyś mógł to widzieć.

– Z pewnością – zgodził się Tony.

– Wiesz co? Moglibyśmy do niej zadzwonić i za dwie, trzy godziny byłaby już na miejscu.

– Nie – uciął Tony krótko.

– W taki dzień jak dzisiaj – mówił Oliver nie patrząc na syna – jestem pewien, że to by jej sprawiło przyjemność.

– Dlaczego nie idziemy na te befsztyki?

– Oliver rzucił na syna okiem i pociągnął łyk ze szklaneczki.

– Jeszcze nie skończyłem – powiedział. – Nie ma się co śpieszyć. – Spojrzał jeszcze raz na Tony’ego – Twardy z ciebie chłopak – powiedział cicho. – Wyglądasz jak pętak w kołnierzyku numer czternaście, który nie potrzebuje się golić częściej niż raz na tydzień, ale może się okazać, że to właśnie ty w naszej rodzinie jesteś twardym człowiekiem. – Zaśmiał się cicho. – No cóż, w każdej rodzinie powinien być chociaż jeden taki. Ale, ale… Mówiłem ci, że spotkałem Jeffa ostatnim razem, jak byłem w Nowym Jorku?

– Nie, nie mówiłeś.

– Jest porucznikiem w Marynarce. Dopiero co wrócił z Guadalcanal czy z Philippeville, a może z jakiegoś innego miejsca w tym rodzaju i wygląda na wilka morskiego. Natknąłem się na niego w jakimś barze, pomyślałem sobie: „Co u diabła!”, siedliśmy razem przy stoliku i wypiliśmy po jednym. Dopytywał się, jak jest teraz z twoim wzrokiem.

– Naprawdę?

„O Boże – myślał Tony z rozpaczą – ten wieczór będzie najgorszy. Najgorszy ze wszystkich.”

– Tak. Uważam, że zrobił się bardzo sympatyczny. Trochę zespokojniał. Postanowiliśmy, że co było, a nie jest… Podaliśmy sobie ręce. Ostatecznie, to było tak dawno, a teraz wszyscy przeżywamy wspólnie tę samą wojnę.

– Wszyscy, z wyjątkiem mnie – wtrącił Tony. – Chodźmy już, ojcze. Warto by chyba coś zjeść.

– Naturalnie, naturalnie. – Oliver wyciągnął portfel i położył na ladzie banknot pięciodolarowy. – Co było, a nie jest… – powtórzył w zamyśleniu. Wygładził starannie banknot. – Bardzo dawno temu. – Roześmiał się. – Kto dziś pamięta o takich rzeczach? Dziesięć państw upadło od tego czasu. No, dobrze, dobrze. – Położył dłoń na ramieniu Tony’ego uspokajającym gestem. – Muszę przecież zaczekać na resztę.

Ale zanim zdążyli wyjść, do baru weszło dwóch podporuczników, każdy ze swoją dziewczynką, i okazało się, że obaj byli przy sztabie w Wirginii, do którego 01iver był przydzielony, i że, zdaniem 01ivera, to były fajne chłopaki, najfajniejsze – do diabła! – jakich można sobie wyobrazić, i że musieli ze sobą wypić, a potem jeszcze na drugą nogę, bo to były – do diabła! – najfajniejsze chłopaki, jakich można sobie wyobrazić, a poza tym wszyscy wybierają się przecież w tajemnicy w nieznane strony. Potem ktoś wspomniał o Swanny’m, że się przeniósł do broni

pancernej i że podobno był na liście zaginionych w czasie walk na Sycylii, więc musieli wypić jeszcze za Swanny’ego, bo podobno był na liście zaginionych na Sycylii. A wtedy jedna z dziewcząt zaczęła się przyglądać Tony’emu bez ceremonii i wyzywająco dotknęła go palcem, i powiedziała: „Patrzcie, jaki ładny cywil”, a Oliver, jak to on, zaraz wyjechał z oczami Tony’ego i ze szmerami w sercu, a Tony, który w radosnej atmosferze braterstwa broni musiał wypić jeszcze jedną szklaneczkę whisky i zaczął odczuwać jej działanie, powiedział, że każe wymalować tabliczkę i zawiesi sobie na piersiach, a na tej tabliczce będzie wypisane: „Nie pogardzajcie biedakiem z kategorii F. W patriotycznym porywie zgłosił on rodzonego ojca na wszystkie możliwe inwazje.” Wszyscy się śmiali, ale Ołiver śmiał się nie bardzo szczerze, a po chwili powiedział:

– No, ale ja przyrzekłem mojemu chłopcu befsztyk.

Położył jeszcze jeden banknot pięciodolarowy i wyszli nareszcie z baru.

W restauracji z befsztykami był tłok, więc musieli zaczekać przy barze i 01iver znowu zamówił whisky. Spojrzenie miał mętne i tępe, ale nic nie mówił, tylko raz, patrząc na ludzi jedzących przy stolikach, mruknął pod nosem:

– Przeklęci paskarze!

Jeszcze nie siedli do obiadu, kiedy weszła na salę dziewczyna, z którą Tony umawiał się kilka razy, w towarzystwie jakiegoś sierżanta z lotnictwa w okularach. Dziewczyna nazywała się Elizabeth Bartlett, była bardzo ładna i nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat. Jej rodzice mieszkali w Saint Louis, ona zaś miała posadę w Nowym Jorku, nie wymagającą zbyt wiele trudu ani czasu, poza tym zaś korzystała, jak mogła, z wojny. Ile razy Tony wybrał się z nią na jakąś zabawę, rozstawali się wyczerpani dopiero rano, gdy słońce wschodziło nad dachami, bo dla Elizabeth przeżywać wojnę to znaczyło przede wszystkim tańczyć przez całą noc pięć razy w tygodniu. Sierżant nie był już młody, a jego smutna mina przywodziła na myśl człowieka, któremu się dobrze powodziło przed pójściem do wojska i który cierpi dotkliwie, ilekroć zdarzy mu się spojrzeć na naszywki zdobiące jego rękaw.

Tony musiał przedstawić ojcu Elizabeth, która, podając mu rękę, powiedziała niskim, gardłowym głosem:

– Bardzo mi miło, panie majorze.

Z kolei Elizabeth przedstawiła swojego sierżanta, który powiedział po prostu: „Serwus”, chcąc przez to podkreślić, że jest poza służbą. 01iver uparł się, żeby wszystkim zafundować kolejkę. Powiedział do Elizabeth ojcowskim tonem:

– Diablo ładna z pani dziewczyna. – A sierżantowi oświadczył: – Muszę przyznać, sierżancie, że tylko dzięki wam, sierżantom, nasza armia trzyma się jako tako.

Sierżanta wcale to nie wzruszyło.

– A mnie się zdaje, panie majorze – powiedział – że to dzięki głupocie nasza armia trzyma się jako tako.

Oliver roześmiał się na te słowa bardzo demokratycznie, Elizabeth zaś wyjaśniła:

– On był chemikiem w przemyśle i teraz się wścieka, że go wsadzili do lotnictwa.

– Nie cierpię samolotów – oznajmił sierżant. Rozejrzał się ponurym wzrokiem po sali. – Nie doczekamy się wolnego stolika. Chodźmy lepiej gdzie indziej.

– Przez cały dzień marzyłam o befsztyku – jęknęła Elizabeth.

– Okej – zgodził się sierżant z posępną miną. – Jeżeli przez cały dzień marzyłaś o befsztyku…

Starszy kelner podszedł do 01ivera i powiedział, że jest już wolny stolik w rogu sali, wobec czego Oliver zaprosił sierżanta i Elizabeth, by siedli razem z nimi, na co sierżant zrobił jeszcze bardziej ponurą minę. Okazało się jednak, że stolik jest zbyt mały i w żaden sposób nie da się przy nim umieścić czterech osób. 01iver i Tony zabrali swoją whisky i pozostawili tamtych dwoje przy barze. Odchodząc Tony usłyszał, jak Elizabeth powiedziała do swego partnera:

– O Boże, Sidney, ależ z ciebie ponurak!

Żałował, że tamci nie przyłączyli się do nich. Wprawdzie ani Elizabeth, ani sierżant specjalnie go nie interesowali, chociaż z Elizabeth bywał jakiś pożytek, ale po prostu nie chciał być sam na sam z ojcem przez cały wieczór. Przez tyle lat musiał z nim odsiadywać te przypadkowe, nieprzyjemne obiady – w hotelowych restauracjach na prowincji, kiedy był jeszcze w szkole, w przydrożnych gospodach w czasie wakacji, kiedy 01iver sumiennie obwoził go po różnych parkach narodowych, i wreszcie tutaj, w Nowym Jorku, gdy ojciec dostawał urlop. Niektóre obiady bywały gorsze od innych, zwłaszcza jeśli 01iver był w nastroju do picia, ale ani jeden nie zostawił Tony’emu miłego wspomnienia. Tym razem Oliver był na pewno w nastroju do picia. Chciał koniecznie pić whisky także do obiadu.

– Podobno Churchill pije whisky – oświadczył, kiedy Tony zaproponował wino. – Jeżeli Churchillowi wystarcza whisky, to i mnie także wystarczy. – Tu spojrzał na Tony’ego bojowo i dumnie, na chwilę bowiem poczuł się owiany tchnieniem wielkości.

– Tego wieczoru było jednak coś niezwykłego w sposobie, w jaki Oliver pił. Nie był on nałogowym pijakiem i dotychczas, jeśli mu się zdarzyło wypić trochę za dużo, miało to zawsze charakter czegoś przypadkowego. Tym razem wysuszał każdą kolejną szklaneczkę z tak zawziętym uporem, jak gdyby jeszcze przed nocą czekało go coś, czego człowiek może dokonać tylko mając w sobie wzmocnioną dawkę alkoholu. Tony popijał wodę i przyglądał się ojcu uważnie. Miał nadzieję, że uda mu się wymknąć, zanim 01iver będzie zupełnie gotów. Przypomniało mu się, że w piątej Księdze Mojżeszowej jest zalecenie, aby ojcowie nie pokazywali się nago swoim synom. Ale to było, zanim wynaleziono bourbon.

01iver mlaskał przy jedzeniu, brał do ust zbyt duże kęsy i połykał łapczywie.

– Najlepsze befsztyki w całym mieście – deliberował głośno. – Smażą na oliwie. Ba, Włosi! Nie wierz temu, co opowiadają o Włochach. Cholernie fajne chłopaki.

Listek sałaty spadł mu z widelca na mundur, strącił go niedbale, na mundurze została tłusta plama. Tony przypomniał sobie, że jako chłopiec, kiedy był jeszcze w domu, odnosił się z niechęcią do surowych wymagań ojca przy stole.

Przez jakiś czas 01iver jadł w milczeniu kiwając z uznaniem głową nad befsztykiem, pakując do ust kęs na kęsem i pochłaniając za każdym łykiem pół szklaneczki whisky, która mieszała mu się w ustach z jedzeniem. Żuł z takim zapałem, że aż słychać było regularny, cichy chrzęst w szczękach. Nagle położył widelec na stole.

– Przestań mi się przyglądać – powiedział ochrypłym głosem. – Niech mnie diabli wezmą, nie pozwolę nikomu patrzeć na mnie w ten sposób!

– Ja wcale nie patrzyłem na ciebie – tłumaczył się Tony zmieszany.

– Nie bujaj. Masz ochotę pokrytykować mnie? Proszę bardzo, ale innym razem. Nie dzisiaj. Zrozumiano?

– Tak, ojcze.

– Podłe, zaślinione bydlę – mamrotał 01iver niezrozumiale. – Ogryza śmierdzące kości. – Przez chwilę wpatrywał się w Tony’ego groźnym wzrokiem, ale potem wyciągnął rękę i dotknął łagodnie jego dłoni. – Przepraszam cię – powiedział. – Głupio się dzisiaj czuję. Nie zwracaj na mnie uwagi. Ostatni wieczór… – Nie dokończył zdania. – Kiedyś – podjął na nowo – wiesz, to byłby dobry pomysł, gdybyś mi kiedyś napisał wyczerpujący memoriał pod tytułem: „Co myślę o moim ojcu.” – Uśmiechnął się. – Albo: „Ojciec pijany, trzeźwy i wystawiony do wiatru.” Coś w tym rodzaju. Bez żadnych przemilczeń. Może to by nam obu na dobre wyszło. Może przy następnym spotkaniu nie miałbyś już tego zduszonego wyrazu twarzy. Do diabła, wyglądasz na nieszczęśliwego chłopaka. Nawet gdybyś był w porządku z oczami, na pewno by cię nie wzięli do wojska ze względu na twój nastrój. Zaraziłbyś menancholią cały pułk. Co to jest? I dlaczego tak jest? Ach, nic mi nie mów! Kogo to może obchodzić? – Powiódł mętnym spojrzeniem po sali. – Trzeba się było wybrać na jakąś komedię muzyczną. Żegnać kraj śpiewem i tańcem. Tylko że te cholerne bilety były już wyprzedane do ostatniego. Nie masz mi nic do powiedzenia?

– Nie – odparł Tony. Miał nadzieję, że towarzystwo przy sąsiednim stoliku nie przysłuchiwało się ich rozmowie.

– Nigdy nie ma mi nic do powiedzenia – mruczał 01iver. – Kiedy miał trzynaście lat, wygłosił wielką mowę, która zadziwiła słuchaczy bystrością i dojrzałością umysłu, a potem nabrał wody w usta do końca życia. Ta dziewczyna mruga do ciebie, Tony, ledwie oka nie złamie.

– Co… co takiego? – zdumiał się Tony.

Oliver wskazał niedyskretnie ręką na drzwi.

– Ta od sierżanta – wyjaśnił. – Wybiera się do ustępu i sygnalizuje w twoją stronę niczym marynarz na maszcie.

Elizabeth stała rzeczywiście przy drzwiach i uśmiechała się do Tony’ego kiwając na niego palcem. Sala restauracyjna była załamana pod kątem prostym, w kształcie litery L, a sierżant został za załamaniem i nie mógł widzieć dziewczyny. Siedział ociężale przy swoim stoliku i z melancholijną miną żuł kawałek chleba.

– Przepraszam – powiedział Tony, rad z wymówki, która mu pozwalała umknąć od stołu. – Za chwilę wrócę.

– Jeżeli o mnie chodzi, możesz się nie spieszyć. Nie odpłyniemy, aż się zmieni wiatr.

Tony przeszedł przez salę w kierunku drzwi. Kiedy się zbliżył, Elizabeth zachichotała cicho i wciągnęła go do ciasnego korytarza.

– Masz ochotę ze mną pohulać? – spytała.

– A co z sierżantem?

– Och, on ma przepustkę tylko do jedenastej. – Machnęła ręką beztrosko. – Możesz się odczepić od taty?

– Choćby mnie to miało życie kosztować! – odrzekł ponuro.

Elizabeth znowu zachichotała.

– Fatrowie to ciężka trucizna, prawda?

– Ciężka trucizna – zgodził się Tony.

– Chociaż twój wygląda dosyć wdechowo. W tym mundurze…

– Tak, wdechowo…

– Pójdziemy do „Village”? – zapytała Elizabeth.

– Okej.

– W barze numer jeden, jedenasta piętnaście. Będziemy dzisiaj oblewać.

– Co oblewać?

– To, że jesteśmy cywile, ty i ja – odpowiedziała z uśmiechem i wypchnęła go z powrotem na salę. – A teraz szoruj do taty.

Tony wracał do stolika w nieco lepszym humorze. Przynajmniej nie cały wieczór będzie zmarnowany.

– Na którą godzinę się umówiłeś? – zapytał 01iver, gdy Tony usiadł na swoim miejscu.

– Na jutro.

– Nie wprowadzaj w błąd wojska. – 01iver uśmiechał się niewesoło, wpatrzony w drzwi, za którymi znikła Elizabeth. – Ile ona ma lat? Ze dwadzieścia?

– Osiemnaście.

– Coraz wcześniej zaczynają, co? Biedny sierżant. – Spojrzał na sierżanta, unieszkodliwionego za załomem ściany, i zaśmiał się bezlitośnie. – Buli po pięć dolarów za befsztyk, a dziewczyna zdradza go w drzwiach do ustępu z młodym, przystojnym facetem. – Przechylił się wygodnie w tył, na poręcz krzesła, i z powagą, uważnie patrzył na syna, który myślał już tylko o godzinie jedenastej piętnaście. – Nie potrzebujesz się chyba wysilać, co? Założę się, że lecą na ciebie jak osy na miód.

– Proszę cię, ojcze…

– No, no, nie bądź niewdzięczny – upominał 01iver bez humoru. – Kto wie, czy to nie największy dar w życiu, uroda. Jesteś przystojny i od razu startujesz w połowie drogi pod górę. Nie jest to w porządku, ale to przecież nie twoja wina, powinieneś wykorzystać szansę. Co do mnie, to byłem kiedyś dosyć przystojnym chłopcem, ale nie miałem tego czegoś. Kobiety mogły się pohamować w mojej obecności. Jak będziesz starszy, napisz mi o tych sprawach. Zawsze byłem ciekaw, jak ci się to ułoży.

– Jesteś pijany, ojcze – powiedział Tony.

– Naturalnie – zgodził się chętnie Oliver. – Chociaż to chyba nie jest najmilsza rzecz, jaką można powiedzieć ojcu

w chwili, kiedy wybiera się na wojnę. Za moich młodych lat ojcowie nigdy się nie upijali. To było, oczywiście, przed prohibicją. Inny świat. Tak – wrócił do poprzedniego tematu – masz w sobie to samo, co matka.

– Ojcze – przerwał mu ostro Tony. – Napij się trochę kawy.

– Była bardzo piękna – zaczął kwieciście 01iver, używając czasu przeszłego, jak gdyby mówił o kimś, kogo znał co najmniej pięćdziesiąt lat temu. – Kiedy wchodziła do pokoju, wszyscy natychmiast odwracali głowy w jej stronę. Zawsze wchodziła tak jakoś skromnie, jakby się chciała usprawiedliwić. Była po prostu nieśmiała, wystraszona, chciała zwracać na siebie jak najmniej uwagi, ale to sprawiało zupełnie inne, dziwne wrażenie. Prowokujące. Wystraszona… To dosyć śmiesznie brzmi, jeżeli chodzi o twoją matkę, prawda? – Wpatrywał się natarczywie w Tony’ego. – Prawda? – powtórzył wyzywająco.

– Nie wiem.

– Wystraszona. Przez tyle lat. Tyle lat… – Głos 01ivera stał się zawodzący, a ludzie przy sąsiednich stolikach zaczynali milknąć i przysłuchiwać się jego słowom. – Tyle lat. Żartowałem sobie z niej z tego powodu. Powtarzałem jej ciągle, że jest taka piękna, bo chciałem, żeby nabrała więcej pewności siebie. Uważałem, że sam mam jej dosyć, mogę trochę odstąpić i nie poczuję ubytku. Pewność siebie… Tobie nikt nie musi jej odstępować. Masz jej tyle. A wiesz, skąd ci się wzięła? – Przechylił się nad stolikiem i powiedział zaczepnie: – Bo nienawidzisz wszystkich naokoło. Tak, to nieźle, to wcale nieźle – potrafić nienawidzić wszystkich, kiedy się ma dwadzieścia lat. Daleko zajdziesz. Jeżeli nie zbombardują Nowego Jorku. – Potoczył dokoła groźnym spojrzeniem i natychmiast ludzie przy sąsiednich stolikach, którzy dotychczas przysłuchiwali mu się uważnie, zaczęli bardzo głośno ze sobą rozmawiać. – Jak by to było śmiesznie… – powiedział nagle 01iver. – Wyobraź sobie tych wszystkich opasłych paskarzy, jak wybredzają i wybrzydzają w najlepsze, aż tu nagle gwizd, podrywają głowy do góry i… trrach! sufit się na nich wali. Do diabła, chciałbym tu być, żeby to zobaczyć. – Odsunął od siebie talerz. – Masz ochotę na ser?

– Nie, dziękuję.

– Ale ja mam. Mam cholerną ochotę na wszystko, co tylko da się dostać. – Kiwnął ręką na kelnera, ale nie chciał zamówić kawy. Upierał się, że musi być jeszcze jedna whisky.

– Ojcze… – zaprotestował Tony. – Pohamuj się.

O1iver machnął ręką z dobrodusznym zniecierpliwieniem.

– Wolnego, wolnego – powiedział. – Uprościłem swoje apetyty. Wszystkie te wymysły, że przed obiadem musi być cocktail, potem dwa gatunki wina, potem brandy… Żyjemy w ciężkich czasach. Uprościć to przecież hasło dnia. Nawet w wojsku się tego trzymają. Uproszczona dywizja. Trójkątna. Wyeliminowali brygadę, a ja wyeliminowałem wino i cocktaile. To wielki krok na drodze do naszego zwycięstwa. Nie rób takiej sędziowskiej miny. Zanim się stąd wyniosę, chcę ci jeszcze po wiedzieć parę rzeczy, a to jest właśnie jedna z tych rzeczy. Nie rób takiej miny. To jest… to jest po prostu banalne. – Uśmiechnął się zadowolony, że udało mu się znaleźć właściwe słowo. – Jesteś na to zanadto inteligentny. Postaraj się być bardziej oryginalny. Kochaj swojego ojca. Powiedz, gdzie można dzisiaj znaleźć coś oryginalniejszego? Cały świat akademicki mówiłby o tobie. Niezwykłe zjawisko, nowy przedmiot studiów psychologicznych! Najważniejsze wydarzenie od czasów wiedeńskich! Kompleks Kordelii. – Roześmiał się, rad z własnego dowcipu.

Tony siedział z wzrokiem utkwionym w obrus i myślał o tym, kiedy nareszcie skończy się ten wariacki, niespodziewany monolog. Opanowała go nagła tęsknota za dawnymi spotkaniami z ojcem w ciągu minionych lat, za ich sztywną atmosferą, akcentowaną długimi chwilami milczenia. Ojciec bywał zawsze taki poprawny, speszony i skrępowany, z trudem wyszukiwał tematy rozmowy w ciągu tych paru godzin na miesiąc, które spędzali razem.

– Bo mój ojciec, na przykład, odebrał sobie życie – opowiadał 01iver. – W tym samym roku, kiedyś ty się urodził. Poszedł nad morze w Watch Hill, wszedł po prostu do wody i utopił się. W tamtych czasach popełnić samobójstwo w takiej miejscowości to było bardzo wytwornie, ale oczywiście nikomu się nie wypsnęło słowo: „samobójstwo”, mówiło się, że dostał skur czu. Niewykluczone, że właśnie tego ranka zauważył, w jaki sposób mu się przyglądam, i powiedział sobie: „No tak, to decyduje. Dzisiaj trzeba z tym skończyć.” Nie mogliśmy od naleźć ciała. Pewnie do dzisiejszego dnia obija się gdzieś tam, w Golfsztromie. Ubezpieczenie było przyzwoite. Tego ranka wiatr dął dosyć mocno i była wysoka fala. Ojciec zawsze bardzo zwracał uwagę na pozory. To cecha rodzinna, widzę, że ją odziedziczyłeś. Może masz jaką teorię, żeby wytłumaczyć, dla czego twój dziadek utopił się w Watch Hill w tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym?

Tony westchnął.

– Wiesz, ojcze, jutro muszę wstać bardzo wcześnie, a ciebie czeka pewnie także niełatwy dzień. Może byśmy już skończyli i pojechali do domu?

– Do domu – powtórzył Oliver. – Mój dom jest w pokoju 934 w hotelu Shelton, na Lexington Avenue. Ale mogę pojechać, jeżeli ty pojedziesz ze mną.

– Zawiozę cię taksówką i wysadzę przed hotelem.

– O, nie, nie! – 01iver z chytrą miną przytknął palec do nosa. – Żadnych takich! Nie zgadzam się! Mam ci masę rzeczy do powiedzenia, mój panie. Może mnie nie być ze trzydzieści lat, musimy wszystko zaplanować. Ostatnie zalecenia Odyseusza dla Tele… Telemacha. Bądź dobry dla matki i uważaj na gości. – Wykrzywił się w uśmiechu. – Widzisz, ja jestem żołnierz-prostak, ale zostały jeszcze jakieś ślady dawnego, wytworniejszego życia przed epoką hotelu Shelton.

Tony spojrzał na zegarek. Było już piętnaście po dziesiątej. Rzucił okiem w stronę Elizabeth. Tamci pili już kawę.

– Nie martw się – uspokoił go 01iver. – Poczeka na ciebie.

No, chodźmy.

Wstał, potrącone krzesło zakołysało się za nim, ale nie zwrócił na to uwagi, a krzesło w końcu stanęło na cztery nogi. 01iver zapłacił rachunek. Gdy wychodzili, Elizabeth uśmiechnęła się do nich, Tony zaś usiłował wyrazem twarzy dać jej do zrozumienia, że trwa w postanowieniu dotarcia do baru numer jeden na godzinę jedenastą piętnaście albo bardzo niewiele później.

Wysiedli z windy na dziewiątym piętrze, Tony otworzył drzwi, bo 01iver nie mógł trafić kluczem do zamku, a następnie zapalił światło w pokoju ojca. Pokój był mały, zarzucony różnymi śmieciami – na podłodze leżał rozbabrany wojskowy worek na rzeczy, na łóżku – zielonkawy płaszcz od deszczu, stos świeżo upranych, ale wymiętoszonych koszul koloru khaki piętrzył się na toalecie, a na biurku walały się gazety, byle jak zsunięte w jeden kąt przez pokojówkę.

– Jesteśmy w domu – powiedział Oliver. – Rozgość się. – Nie zdejmując czapki ani płaszcza podszedł do kredensu, otworzył i wyjął butelkę whisky. – To nadzwyczajny hotel – powiedział podnosząc butelkę pod światło, aby sprawdzić, ile w niej jeszcze zostało. – Pokojówki są niepijące.

Przeszedł do łazienki. Słychać było, jak nalewa wody do szklanki i podśpiewuje sobie: „Nie żyje biedny Jud”. Tony podszedł do okna i odsunął zasłonę. Okno wychodziło na pod-

worze. Ze wszystkich stron spoglądały na niego takie same, oślepłe okna. Niebo rozwierało się w górze w nieokreśloną, czarną dal.

01iver wrócił ze szklanką w ręku i dolał do niej whisky. A potem, w płaszczu i czapce, opadł ciężko na fotel. Oklapł, zapadł się głęboko w fotel i we własny płaszcz, czapka zsunęła mu się na tył głowy, w obu dłoniach trzymał szklaneczkę z whisky. Można by pomyśleć, że to starzejący się żołnierz dopiero co wrócił do domu po strasznej klęsce i oto na jedną chwilę poddał się rozpaczy i wyczerpaniu.

– 0 Boże – wyszeptał cicho. – O Boże!

Za drzwiami, na korytarzu, słychać było stłumiony jęk windy jeżdżącej w górę i na dół, złowróżbny, wibrujący.

– Syn… – mruczał Oliver niewyraźnie. – Po co człowiek ma syna? Normalnie nikt sobie nie zadaje takich pytań. Kiedy się ma normalne, zwyczajne życie, kiedy się zasiada co wieczór razem z nim do obiadu, kiedy daje mu się od czasu do czasu po uchu, żeby nie był nieznośny, wtedy to się rozumie samo przez się. Co, u diabła, przecież wszyscy naokoło mają synów. Ale kiedy życie jest rozerwane, rozbite, rozdarte – przeciągał z bolesną rozkoszą słowa wyrażające rozstanie i rozdział – o, wtedy to całkiem inna historia! – Zasunięty głęboko w fotelu, popił trochę ze szklanki i mruczał dalej: – Człowiek pyta sam siebie: Po co ja to zrobiłem? Po co mi to było? Chcesz wiedzieć? Chcesz się dowiedzieć, do jakiego wniosku doszedłem?

Tony odwrócił się od okna, podszedł powoli do fotela i stanął przed ojcem.

– Pomogę ci się rozebrać i położyć do łóżka, dobrze? – zapytał łagodnie.

– Nie chcę iść do łóżka. Chcę ci powiedzieć, co myślę o synach. Kto wie, czy sam nie będziesz miał synów, a wtedy może cię to zainteresować na własny rachunek. Człowiek ma syna po to, żeby móc w sobie odrodzić optymizm. Facet dochodzi do pewnego wieku, powiedzmy – dwadzieścia pięć, trzydzieści lat, to zależy od inteligencji, i wtedy zaczyna sobie mówić: „To wszystko jest do kitu!” Zaczyna rozumieć, że każdy następny dzień przynosi nową porcję tego samego, tyle że właśnie z każdym dniem trochę gorszą. Jeżeli facet jest religijny, to zapewne powiada sobie: „Śmierć jest moim celem. Alleluja, słyszę, jak aniołowie stroją złote harfy, moja dusza przygotowuje się na ziemi do chwały niebieskiej.” Ale jeżeli nie jest religijny, jeżeli uważa, że tamte sprawy to jest znowu to samo, tylko z niedzielą włącznie, to co mu zostaje? Książeczka czekowa, nie zapłacone rachunki, coraz chłodniejsza krew w żyłach i – co mamy dzisiaj na obiad, kto będzie na obiedzie, co jedliśmy w zeszłym tygodniu, kto nas odwiedzał w zeszłym roku? Weź tych z biletami pracowniczymi, co wracają pociągiem do domu co dzień koło szóstej. Ładunek nudy wciśniętej w taki jeden pociąg wystarczy, żeby znieść z powierzchni ziemi duże miasto. Nuda. To jest początek i koniec pesymizmu. I wtedy przychodzi dziecko. Mały chłopczyk nie wie, co to pesymizm. Człowiek patrzy na niego, przysłuchuje mu się, a on w każdej sekundzie dyszy pasją. Pasją wyrastania, czucia, poznawania. Ma w sobie coś takiego, co mu daje pewność, że warto rosnąć, warto się uczyć porozumiewania się z ludźmi, uczyć się jeść łyżką, uczyć się korzystać z ustępu, uczyć się czytać, walczyć na pięści, kochać… Jest na grzbiecie fali, która go niesie naprzód. W każdym razie, jemu się wydaje, że naprzód, i wcale mu nie przychodzi na myśl, żeby się obejrzeć za siebie i zapytać: „Kto mnie pcha naprzód? Dokąd zmierzam?” Człowiek patrzy na syna i zaczyna rozumieć, że w ludzkiej rasie jest coś, co każe jej wierzyć ślepo w życie. Dla człowieka, którego ojciec wszedł w morze w Watch Hill i utopił się, taka rzecz może mieć cholernie duże znaczenie. Kiedy miałeś trzy lata, lubiłem ci się przyglądać. Siedziałeś na podłodze i próbowałeś sam wkładać skarpetki i buty. Pociłeś się okropnie, a ja ryczałem ze śmiechu. W tych chwilach, gdy siedziałem w twoim pokoju, wśród twoich rówieśników, i śmiałem się jak wiejski parobek w cyrku, byłem razem z tobą na grzbiecie fali, podkradałem ci trochę optymizmu na własny użytek. Byłem ci za to wdzięczny i chowałem cię w sercu jak skarb. A teraz… – Oliver popił whisky i uśmiechnął się chytrze, spoglądając na Tony’ego ponad krawędzią szklanki. – A teraz wcale cię nie chowam w sercu. Nowa porcja tego samego. Młody człowiek z pretensją do świata. Przypomina mi mnie samego, kiedy byłem młodszy, przypomina mi pewną ładną kobietę, z którą akurat się ożeniłem, przypomina mi, że podciągnęliśmy w górę naszą drukarnię…

– Ojcze – przerwał mu Tony udręczonym głosem – po co opowiadasz to wszystko?

– Właśnie, po co? – wymamrotał 01iver ustami na krawędzi szklanki. – Jest po co! Ostatnia wola, testament. Przed wyruszeniem na wojnę. Wojna też bardzo pomaga, a jakże! Jak nie można mieć syna, to koniecznie na wojnę. To także taka fala. Nie ma czasu obejrzeć się ani zapytać, kto popycha i dokąd.

Złudzenie jakiegoś celu, jakiegoś dokonania. Zdobywasz miasto. Nie pytaj, jakie miasto. Nie pytaj, kto jest w tym mieście. Nie pytaj, co oni będą tam robić, kiedy ty pójdziesz dalej. Nie pytaj, czy trzeba je było zdobywać. Tylko nie trać nadziei, że wojna potrwa dostatecznie długo, że nie zabraknie miast do zdobywania, że już nie wrócisz…

– Nie mówiłbyś takich rzeczy, gdybyś nie był pijany – powiedział Tony.

– Nie mówiłbym? Możliwe, że nie. – 01iver zaśmiał się cicho. – W takim razie warto było się upić. Ty nie pamiętasz, bo byłeś za mały, ale kiedyś miałem bardzo wysokie mniemanie o sobie. Wyobrażałem sobie, że Pan Bóg specjalnie się wysilił, żeby połączyć w mojej osobie inteligencję, uczciwość, pracowitość i dowcip. O cokolwiek byś mnie zapytał w tamtych czasach, natychmiast miałem gotową odpowiedź, niczym papież albo mózg elektronowy. Byłem solidny jak nasza republika, czego się nie dotknąłem, musiało się udać, pewność to było moje drugie imię. Byłem pewien swego zdania o różnych sprawach w pracy, o małżeństwie, o uczciwości, o wychowaniu dzieci i nie dbałem o to, co inni wiedzą na ten temat. Patrzyłem na świat szeroko otwartymi oczami lunatyka. Byłem produktem zacnej rodziny i ojca-samobójcy. Miałem za sobą pieniądze, dobrą szkołę i dobrego krawca, toteż żaden piorun nie mógł mnie zabić, choćby mnie trafił między oczy w sam dzień Czwartego Lipca. I nagle, tamtego lata, w małej śmierdzącej dziurze nad jeziorem, w ciągu piętnastu minut wszystko się zawaliło. Oczywiście, fałszywa decyzja. Ale może jedyną słuszną decyzją byłoby wtedy powiesić cię za nogi i utopić w jeziorze. Na to, naturalnie, nie pozwalało moje stanowisko społeczne. Abraham i Izaak! Nie, ten numer nigdy by nie przeszedł w stanie Vermont, choćby nie wiem jacy aniołowie czuwali w pobliżu. Wobec tego, rzecz jasna, obróciłem nóż przeciw samemu sobie, chociaż ty na pewno jesteś innego zdania. Co, u wszystkich diabłów! – zawołał wojowniczo. – Jakaż to krzywda ci się stała? Rozstałeś się z domem trochę wcześniej, niż to się zwykle dzieje, i parę razy byłeś sam w czasie świąt. To wszystko.

– Tak, to wszystko – - powiedział Tony głosem nabrzmiałym goryczą tych siedmiu lat.

– A ja… – mówił 01iver nie zwracając uwagi na syna. – Dla mnie po prostu skończyło się życie. Kiedy później wracałem myślą do tamtych czasów i rozumiałem już, że to moja wina, mówiłem sobie: „To zmysły kazały ci tak postępować.” Możliwe, że tak było. Tylko że wkrótce potem niewiele zostało z moich zmysłów. Naturalnie, udawaliśmy przed sobą, bo w małżeństwie obowiązuje pewna kurtuazja w tych sprawach, ale już wtedy za dużo innych rzeczy nam przeszkadzało i w końcu prawie zupełnie daliśmy temu spokój.

– Ja nie chcę o tym słyszeć.

– Dlaczego? Masz już dwadzieścia lat. Podobno przepowiadają ci karierę jako ozdobie wydziału medycznego w college. Więc chyba nie urażam dziewiczych uszu? Znaj ojca twego i matkę twoją. Jeżeli nie możesz ich czcić, to przynajmniej znaj ich. To nie jest byle jaka sprawa, w tym jest naprawdę coś ciekawego. Wojna zrobiła ze mnie z powrotem mężczyznę. Miałem jedną kelnerkę w Columbus, w Północnej Karolinie. W czasie decydującego weekendu przetrzymałem pewnego sędziego i dwóch kapitanów ze sztabu. Był wtedy upał, wszystkie dziewczęta chodziły bez pończoch. Gdybym był katolikiem, to zupełnie poważnie pomyślałbym o święceniach kapłańskich. Ty jesteś teraz moim spowiednikiem, a mój ulubiony konfesjonał mieści się na dziewiątym piętrze hotelu Shelton.

– Idę już – powiedział Tony zmierzając do drzwi. – Uważaj na siebie i daj mi znać, pod jakim adresem mam pisać i…

– Na rozgrzeszenie trzy łyki bourbon – bełkotał 01iver. – Gdzie się podziała ta butelka? – Zaczął macać rękami po podłodze koło fotela, znalazł butelkę i nalał sobie whisky do jednej trzeciej wysokości szklanki. Odstawił butelkę z powrotem na podłogę i przymykając jedno oko jak strzelec wyborowy, strzelił korkiem przez pokój do kosza na śmieci. – Dwa punkty – powiedział zadowolony. – Wiesz ty o tym, że w młodości byłem doskonałym sportowcem? Cały dzień mogłem biegać, pierwszorzędnie grałem na pierwszej bazie, chociaż na tym stano wisku wszyscy najlepsi gracze to mańkuty. Wybijałem też długie piłki, ale mało było okazji, więc w końcu nie warto było się tego trzymać. Ciągnęło mnie, żeby zostać bohaterem w mundurze, jak mój cioteczny dziadek, który poległ pod Wilderness w wojnie domowej, ale pierwsza wojna światowa wyleczyła mnie z tych ciągotek. Całe sześć miesięcy pobytu we Francji spędziłem w Bordeaux i przez ten czas słyszałem tylko jeden jedyny strzał oddany po to, żeby kogoś zabić. To żandarm polowy strzelał do dwóch Senegalczyków, którzy rozwalili szybę w winiarni na Place Gambetta. Nie odchodź jeszcze – powiedział prosząco. – Może kiedyś twój syn zapyta cię o najważniejsze zdarzenia w dziejach naszej rodziny i wtedy dopiero pożałujesz, że nie chciałeś zostać

pięć minut dłużej, żeby nasiąknąć rodzinną tradycją. Na naszej tarczy herbowej wypisane są trzy wielkie słowa: Samobójstwo, Klęska i Cudzołóstwo. Gotów jestem wyzwać każdą amerykańską rodzinę, która ma w żyłach krew, a nie wodę, żeby pokazała, czy potrafi się lepiej spisać.

– Teraz bredzisz – powiedział Tony nie odstępując od drzwi. – Nie ma żadnego sensu w tym, co opowiadasz.

– Mój synu, za taką obrazę idzie się pod sąd wojenny – oświadczył z powagą Oliver ze swego fotela. – Miłosierdzie zaczyna się w hotelu Shelton.

Tony otworzył drzwi.

– Nie, nie odchodź! – zawołał 01iver usiłując się wydobyć z fotela. Chwiał się na nogach, ale ostrożnie trzymał w ręku szklaneczkę…- Mam coś dla ciebie. Zamknij drzwi. Jeszcze tylko pięć minut. – Twarz mu drgała z bolesnego napięcia. – Przepraszam cię. Miałem ciężki dzień. Zamknij drzwi. Już nie będę pił więcej. Widzisz… – Niepewnym ruchem odstawił szklankę na kredens. – Największa ofiara. Chodź tu, Tony – prosił pieszczotliwym głosem, chwiejąc niepewnie głową. – Zamknij drzwi. Nie zostawiaj mnie jeszcze samego. Jutro już mnie nie będzie w kraju, dam ci spokój na Bóg wie jak długo. Możesz chyba zostać jeszcze pięć minut. Proszę cię, Tony, nie chcę być teraz sam.

Tony zamknął niechętnie drzwi. Wrócił i usiadł sztywno na łóżku.

– No widzisz – rozczulił się 01iver. – No widzisz, jaki z ciebie chłopak. Prawdę powiedziawszy, piłem dzisiaj na twoją intencję. Nie śmiej się. Znasz mnie przecież, nie jestem pijakiem. Tylko że tyle się nazbierało, tyle ci chciałem powiedzieć. Od tak dawna nie mogliśmy ze sobą pogadać. Te przeklęte obiady… – Potrząsnął głową. – Przede wszystkim chcę się przed tobą usprawiedliwić.

– O Jezu! – jęknął Tony obejmując głowę rękami. – Nie teraz, ojcze, nie teraz!

01iver stał nad nim kiwając się lekko w tył i naprzód.

– Złożyliśmy ciebie w ofierze – mówił. – Tak, przyznaję. Wtedy wydawało się, że był w tym jakiś sens. Skąd mogliśmy przewidzieć, że to się odmieni? Chcesz zemsty? Spójrz na mnie, masz dostateczną zemstę.

– Niczego nie chcę – oświadczył Tony. – Nie chodzi mi o zemstę.

– Naprawdę? – zapytał Oliver z napięciem.

– Naprawdę.

– Dziękuję ci, synu! – - 01iver wyciągnął gwałtownie obie ręce, pochwycił dłoń Tony’ego i zaczął ją ściskać jak szalony. – Dziękuję ci, dziękuję!

– To wszystko co miałeś mi do powiedzenia? – zapytał Tony podnosząc głowę i spoglądając na ojca, który stał pochylony, z mętnymi oczami, i chwiał się na nogach.

– Nie, nie. – 01iver puścił Tony’ego i zaczął prędko mówić, jak gdyby się bał, że jeśli przestanie na chwilę, Tony zostawi go samego w pokoju. – - Powiedziałem ci przecież, że mam coś dla ciebie. – Podszedł do otwartego worka na rzeczy, zwalił się przy nim na oba kolana, aż stęknęła podłoga, i zaczął grzebać w jego wnętrzu. – Już od dawna chciałem ci to dać. Bałem się, że może się nie nadarzyć odpowiednia okazja i… O jest! – Wyciągnął małą paczuszkę owiniętą w bibułkę i ściągniętą gumową opaską. Klęcząc zdzierał niezdarnie bibułkę. Odrzucał podarte strzępy na podłogę, aż w końcu ukazał się staroświecki złoty zegarek. – To zegarek mojego ojca – powiedział unosząc go w górę. – Masywne złoto. Zawsze go miałem przy sobie, żeby mi przynosił szczęście, chociaż właściwie wolę zegarek na rękę. Dał mi to na dwa tygodnie przed śmiercią. Masywne złoto – powtórzył przyglądając się zegarkowi pod światło i obracając go powoli w trzęsących się rękach. – Stary Waltham. Ma już przeszło czterdzieści lat, ale doskonale chodzi. – Wstał z klęczek i podszedł znów do Tony’ego nie przestając podziwiać zegarka. – Nie musisz go przecież nosić, jest strasznie niemodny, ale mógłby sobie leżeć na biurku, taki zegarek…

Podał go synowi, ale Tony nie chciał go wziąć.

– Dlaczego nie masz go dalej nosić? – zapytał z uczuciem przesądnego lęku. – Jeżeli ci przynosił szczęście.

– Szczęście… – 01iver uśmiechał się gorzko, boleśnie. – Miej go ty, zamiast mnie. Może tobie przyniesie więcej szczęścia. Proszę cię, weź.

Tony wyciągnął powoli rękę. Oliver położył na niej zegarek, niezwykle ciężki i gruby. Złota oprawa była bogato grawerowana, na nieco pożółkłej tarczy widniały cienkie, staroświeckie cyfry rzymskie. Tony spojrzał uważniej, było po jedenastej. „O, do diabła! – zaklął w duchu. – Nie spotkam się z Elizabeth. Nie będzie na mnie czekała.

– Dziękuję – powiedział głośno. – W odpowiednim czasie oddam go mojemu synowi.

01iver uśmiechnął się niepewnie.

– O, właśnie. To jest myśl.

Tony wsunął zegarek do kieszeni i podniósł się z łóżka.

– No, ale ja… – zaczął się wycofywać.

– Nie odchodź jeszcze. Tylko chwilę. Jeszcze tylko jedna rzecz.

– Co takiego? – Tony usiłował stłumić w swym głosie nutę rozdrażnienia z powodu ojca, z powodu tego wieczoru, z powodu ponurego, rozbabranego pokoju.

– Poczekaj. Tylko poczekaj – powiedział 01iver wykonując szeroki, tajemniczy gest ręką.

Podszedł do telefonu, usiadł na łóżku (ciągle w płaszczu i w czapce) i podniósł słuchawkę. Zastukał niecierpliwie w widełki.

– Proszę. Orange 7654 – powiedział do telefonistki. – To w stanie New Jersey.

– Do kogo telefonujesz? – zapytał podejrzliwie Tony.

– Tak, w porządku, Orange. – 01iver odwrócił się do syna nie odejmując od ucha słuchawki. – Wiesz o tym, że przenieśliśmy się kilka lat temu do New Jersey?

– Tak.

– No, oczywiście. Przecież byłeś tam kiedyś. Radosne Święto Dziękczynienia. Okazało się, że naprawdę trudno było dłużej wytrzymać w Hartford. Pod jednym względem wyszło nam to rzeczywiście na dobre. Drukarnia była już bardzo przestarzała, a w New Jersey udało mi się kupić nowy zakład i ogromnie go rozwinąłem. Ta przeprowadzka zrobiła ze mnie bogatego człowieka. – Roześmiał się. – Romantyzm businessu – powiedział z nieokreślonym gestem. – Mogłem sobie pozwolić nawet na patriotyzm i zgłosić się do szeregów na wezwanie ojczyzny. Proszę pani, proszę pani! – zawołał zniecierpliwiony do telefonistki.

– Do kogo telefonujesz? – zapytał Tony ponownie.

– Do twojej matki. – Twarz OHvera wykrzywiła się, jakby miał się rozpłakać, chociaż zapewne była to tylko whisky. Jego oczy miały błagalny wyraz.

– Och, dajże spokój – zaprotestował Tony. – Jakiż to ma sens?

– Tylko raz – prosił 01iver. – Tylko w ten ostatni wieczór. Powiemy jej tylko: Halo! Ty i ja, obaj. Co ci to może szkodzić? Powiemy tylko: Halo! Tony zawahał się, wzruszył ramionami.

– Okej – powiedział znużonym tonem.

– No widzisz – zawołał 01iver uszczęśliwiony. – Fajny z ciebie facet!

„Fajny facet – pomyślał Tony. – To jest słownik mojego ojca.”

– Podejdź tutaj. – 01iver kiwał gwałtownie ręką. – Weź słuchawkę. Zaraz będziesz z nią mówić. Podejdź prędko!

Tony podszedł do aparatu, wziął słuchawkę i przyłożył do ucha. Słyszał daleki sygnał, powtarzający się w regularnych odstępach czasu. Ojciec stał tuż przy nim, zalatywało od niego whisky, dyszał prędko, jak gdyby dopiero co przebiegł kawał drogi. W telefonie dzwoniło i dzwoniło.

– Pewnie śpi – rzekł Oliver z nutą niepokoju. – Jeszcze nie usłyszała.

Tony nie odpowiedział. Wsłuchiwał się w dalekie dzwonienie.

– A może jest w kąpieli – domyślał się 01iver. – Może woda się leje w łazience i dlatego nie słyszy.

– Nikt się nie zgłasza – powiedział Tony i chciał odwiesić słuchawkę, ale 01iver odebrał mu ją szybko i przyłożył do ucha, jak gdyby nie dowierzał synowi.

Stali bez ruchu. Wątły, bezduszny dźwięk powtarzającego się dzwonka rozlegał się zdumiewająco głośno w ciszy pokoju.

Pewnie poszła do kina – odezwał się 01iver po chwili. – Albo na jakiegoś brydża. Masami grywa w brydża. Albo musiała zostać dłużej w pracy. Bardzo ciężko pracuje i…

– Powieś słuchawkę – przerwał mu Tony. – Nie ma jej w mieszkaniu.

Jeszcze tylko pięć razy niech zadzwoni. Przeczekali jeszcze pięć dzwonków, po czym 01iver powiesił słuchawkę. Nie ruszał się z miejsca, stał wpatrzony w aparat telefoniczny na niechlujnym nocnym stoliku, poprzypalanym od papierosów i poplamionym od mokrych szklanek.

– Tak… Czy to nie pech? – powiedział prawie szeptem, kiwając głową i nie odrywając wzroku od telefonu. – Czy to nie prawdziwy pech?

– Dobranoc, ojcze – odezwał się Tony.

Oliver nie poruszył się. Stał wpatrzony w telefon, twarz jego miała wyraz poważny, zamyślony, niespecjalnie smutny, ale jakiś daleki i skupiony.

– Ojcze, dobranoc – powtórzył Tony. Oliver spojrzał na niego.

– A, tak – - powiedział bezbarwnie.

Wyciągnął rękę, Tony uścisnął ją. Dłoń 01ivera leżała bezwładnie w jego dłoni.

– No więc… – zaczął Tony niezgrabnie, czując nagle, jakie to trudne i kłopotliwe zadanie: żegnać przed wyruszeniem na wojnę nie tego członka rodziny, którego należałoby żegnać. – Wszystkiego dobrego.

– Tak, tak, synu – odparł 01iver z nieobecnym uśmiechem. – Bardzo miły był ten wieczór.

Tony wpatrywał się w niego z napięciem, ale 01iver najwyraźniej nie miał nic więcej do powiedzenia. Zdawało się, że jego zainteresowanie osobą syna wyczerpało się całkowicie. Kiedy Tony wychodził z pokoju, 01iver stał jeszcze przy telefonie.

Miał nadzieję, że Elizabeth na niego czeka, więc wziął taksówkę i pojechał do baru numer jeden. Nie zastał jej tam, wobec czego postanowił zaczekać piętnaście minut, a gdyby się nie zjawiła do tego czasu, wracać do domu.

Zamówił whisky i od niechcenia wsunął rękę w kieszeń. Był w niej zegarek. Wyjął go i zaczął mu się przyglądać. Miał uczucie, że trzyma w ręku rok tysiąc dziewięćsetny. Jakiś tłusty jegomość stał w kręgu światła przy pianinie i śpiewał: „Ja kocham życie.”

Tony odwrócił zegarek kopertą do góry. W barze było ciemnawo, ale kiedy trzymał zegarek nad samą ladą, padał na niego promień światła od małej lampki ukrytej za rzędami butelek. Złoto ozdobione koronką delikatnego wzoru lśniło w jego ręku. Na brzeżku koperty był maleńki występ, Tony podważył go, koperta odskoczyła. W środku ukazała się fotografia. Pochylił się, aby się lepiej przyjrzeć. Była to fotografia matki, zrobiona w latach wczesnej młodości. Lucy miała włosy upięte w zabawny, niemodny kok, ale to nic nie szkodziło, i tak była piękna. W ukośnie padającym, skąpym świetle, przy którym barman przyrządzał napoje, gdy odbywały się występy przy fortepianie, z podniszczonej fotografii spoglądały na Tony’ego szeroko rozstawione, naiwne, trochę nieśmiałe i uśmiechnięte oczy.

„O Boże – westchnął w duchu – po co on to zrobił?”

Rozejrzał się, gdzie by można wyrzucić fotografię, ale w tej samej chwili dostrzegł Elizabeth, która przeciskała się wśród stolików zmierzając w stronę baru. Zamknął kopertę zegarka i wsunął go do kieszeni. „Zrobię to po powrocie do domu” – pomyślał.

– Będziemy grzeszyć – szepnęła Elizabeth ściskając go za rękę. – Będziemy grzeszyć. Tata leży już grzecznie w łóżeczku?

– Tak, grzecznie i bezpiecznie.