39020.fb2
Zrobiło się późno, do Ozieres była jeszcze godzina drogi, wobec czego Tony postanowił zatrzymać się na lunch. „Lepiej odwiedzać groby nie kochanych ojców z pełnym żołądkiem” – powiedział sobie w duchu.
Zajechał przed mały hotelik, stojący samotnie w szczerym polu. W cieniu platanów tworzących rodzaj altany ustawione były stoliki, a wejście do budynku udekorowane było, jak zwykle, całą kolekcją tabliczek wyrażających uznanie rozmaitych związków francuskich smakoszów dla tutejszej restauracji.
Wyłączył motor i przez chwilę siedział jeszcze bez ruchu. Zdrętwiał od długiej jazdy, a czoło paliło go od słońca i wiatru. Spojrzał z ukosa na Lucy czekając, aż otworzy oczy. Twarz jej była spokojna, na ustach błądził lekki uśmiech, jak gdyby śniły jej się szczęśliwe wieczory, wypełnione w czasach młodości tańcem, a tajemną rozkoszą w późniejszych latach. Poczuł wzbierające w nim rozdrażnienie. Uważał, że nie powinna wyglądać w ten sposób. W takim dniu powinna swoim wyglądem sprawiać na ludziach wrażenie, że wspomnienia jej są przepojone smutkiem i kryją w sobie cierpienie. „Zdolność zapominania – myślał z goryczą – jest w rodzie Crownów cechą zanikającą, przekazywaną tylko kobietom tego rodu.”
Lucy otworzyła oczy.
– Pora na lunch – odezwał się Tony.
Spojrzała na hotelik, na restaurację pod platanami, za którymi ciągnął się sad.
– Jaki to śliczny zakątek – powiedziała z przesadnym zachwytem turystki.
Weszli do ogródka.
– Proszę cię, zamów coś dla mnie. Pójdę się trochę odświeżyć.
Tony zajął miejsce i patrzył za matką, która szła między stolikami depcząc po drobnym, wypłukanym żwirze. Zauważył jej proste plecy, zdumiewająco młody zarys długich nóg i modne pantofle na wysokich obcasach, które włożyła zapewne dlatego, że wychodząc rano z hotelu nie liczyła na tę wycieczkę. Przy innym stoliku dwaj mężczyźni raczyli się homarem, ale Tony zwrócił uwagę, że przestali na chwilę jeść i odprowadzali Lucy wzrokiem pełnym uznania, aż znikła w drzwiach hoteliku. „Ciekaw jestem – pomyślał – od jak dawna mężczyźni przyglądają się jej w ten sposób. Chyba przeszło trzydzieści lat? I jak to na nią wpłynęło?”
Zjawiła się kelnerka, zamówił dwie porcje pstrąga z sałatą i butelkę białego wina. „Niech wiem przynajmniej, że zjadłem dobry lunch” – powiedział sobie w duchu.
Żałował teraz, że się zgodził na tę eskapadę. Zaskoczyła go propozycja Lucy, poza tym był ciekaw, a wreszcie miał naturalną skłonność do uprzejmości, zawsze chciał się okazać usłużny i uczynny dla innych. Teraz jednak czuł się wzburzony, niepewny, wspomnienia obudzone przez matkę były bolesne i wstydliwe. Nie wiadomo dlaczego, czuł się przy niej stary, uświadamiał sobie, że ma już trzydziestkę i że zmarnował kawał życia. Mimo że ani jedno słowo nie padło na ten temat, zdawało się, że wybrali się do Normandii tylko po to, aby ocenić i porównać mężczyznę, jakim był dzisiaj, z możliwościami chłopca, którym był wtedy, gdy się widzieli po raz ostatni. Ocena – zarówno z jego, jak i z jej strony – wypadła ujemnie, negatywnie.
„Zrobiła kawał drogi, żeby mi sprawić ból” – pomyślał z niechęcią.
Najwięcej wzburzył go wyraz twarzy matki, na chwilę przedtem zanim się obudziła, kiedy zajechali przed hotel. Ten jej miękki, kobiecy uśmiech, zdradzający tajemne wspomnienia. Przypomniał mu ów moment, gdy jako chłopiec zajrzał przez szparę w żaluzji i zobaczył ją w objęciach Jeffa. Twarz miała wówczas zwróconą w stronę okna, oczy, zamknięte, usta zaś rozchylone do uśmiechu, jakiego Tony nigdy przedtem nie widział na niczyjej twarzy. Był to uśmiech nienasycony, samolubny, głuchy na wszystkie inne głosy prócz głosu jej własnej rozkoszy, wstrząsający skupioną siłą i egotyzmem. Wspomnienie tego uśmiechu prześladowało go, stał się on dla niego symbolem kobiecości i sygnałem ostrzegającym o niebezpieczeństwie. Ilekroć związał się z jakąś kobietą, czyhał nieustannie na ten uśmiech, choćby na cień uśmiechu, na ukrytą aluzję, podobnie jak szuler czyha na znaczoną kartę, jak żołnierz wypatruje miny. Z tego powodu był powściągliwy i chłodny, raczej
obserwował, niż uczestniczył w miłości i nigdy, w żadnym związku nie oddawał się całkowicie. Kobiety, z którymi miał do czynienia, wyczuwały tę jego ostrożną niezależność. Wprawdzie żadna z nich nie pojmowała właściwie jego postawy ani tego, co się poza nią kryło, ale wszystkie w mniej lub bardziej histeryczny sposób oskarżały go o podejrzliwość, oziębłość i zupełną niezdolność do kochania. Kiedy teraz oglądał się wstecz na swoje stosunki z kobietami, zdawało mu się, że układały się one w jeden gorzki, oskarżycielski ciąg, w którym osoby oskarżycielek zmieniały się od czasu do czasu, ale treść oskarżenia – poważna, potępiająca, nie do odparcia – pozostawała zawsze jednakowa.
Żadna z kobiet, z którymi kiedyś żył bliżej, nie zachowała dla niego przyjaznych uczuć i przywykł już spotykać się z zimnym, mściwym wyrazem twarzy, ilekroć natknął się przypadkiem na którąś z nich. W roku czterdziestym siódmym wyjechał z Ameryki dlatego, że dziewczyna, którą – jak mu się zdawało – bardzo kocha, nie chciała wyjść za niego za mąż.
– Kocham cię – mówiła mu – ale się ciebie boję. Nigdy nie jesteś cały ze mną. Nawet kiedy całujesz, zdaje mi się, że w tej samej chwili wydajesz jakiś sąd o mnie. Nieraz udało mi się schwytać twoje spojrzenie, kiedy na mnie patrzyłeś, czasami to było niesamowite spojrzenie, a wyraz, jaki wtedy miałeś, po prostu mroził mi krew w żyłach. Nigdy nie mogę się pozbyć uczucia, że już-już, lada moment ode mnie odejdziesz. Nie potrafię cię przytrzymać i gdzieś, w samym środku, wiem na pewno, że któregoś pięknego poranka obudziłabym się bez ciebie. Ty zawsze uciekasz, nie tylko ode mnie i nie tylko od kobiet. Obserwowałam także twój stosunek do mężczyzn, rozmawiałam z nimi o tobie. Ostatecznie wszyscy mają to samo wrażenie. Nie znam ani jednego mężczyzny, który mógłby uczciwie powiedzieć, że jesteś jego przyjacielem.
Dziewczyna nazywała się Edith, miała długie blond włosy, wyszła za mąż za kogoś z Detroit, miała dwoje dzieci i od tego czasu zdążyła się dwa razy rozwieść.
Uciekał. Kiedy Edith rzuciła mu w twarz to oskarżenie, zaprzeczył gorąco, ale dobrze wiedział, że to była prawda. Uciekł od miłości matczynej i od litości ojca. Uciekł od wojny, uciekał od namiętności kobiet i od przyjaźni mężczyzn. Uciekł od zawodu, do którego już niemal się przygotował, i od kraju, w którym się urodził. Jego żona była przekonana, że zamierza od niej uciec, i w pewnym sensie miała słuszność. Pracownia w innej dzielnicy miasta, samotne podróże, noce spędzane poza domem – to już było tak, jakby stopniowo odchodził. Ożenił się wkrótce po zerwaniu przez Edith ich narzeczeństwa. Ożenił się głównie dlatego, że Dora była bardzo młoda, wesoła, naiwna, natarczywa, i dlatego, że to małżeństwo nie zdawało się nakładać na niego zbyt wielkich ciężarów. Ale potem urodziło się dziecko, wesołość i naiwność gdzieś znikły, pozostała już tylko natarczywość i zdarzały się całe okresy, kiedy jedynie poczucie odpowiedzialności za syna skłaniało go do podtrzymywania pozorów – jakże nieraz przykrych! – prawdziwego małżeństwa.
„Kiedy ucieknę od mojego syna?” – zadał sobie w duchu pytanie.
Podniósł wzrok i spoglądając ponad butelką chłodzonego wina, którą kelnerka postawiła przed nim na stole, zobaczył Lucy wychodzącą z hotelu. Włosy miała porządnie uczesane, a szalik trzymała niedbale w ręku. Zauważył, że dwaj mężczyźni przy tamtym stoliku znowu przyglądają się jej z zainteresowaniem i z mimowolnym wyrazem zadowolenia na widok wysokiej, przystojnej, dobrze ubranej kobiety, świeżo umytej i uczesanej, która w migotliwej grze świateł i cieni pod zielonym dachem altany miała wszelkie pozory młodości i zmierzała w stronę stolika na końcu ogródka, gdzie oczekiwał ją młody mężczyzna. „Oto zbliża się moja matka – pomyślał Tony z ironią. – Uwieńczona pożądliwością, omotana girlandą nie wygasającej namiętności.”
Podniósł się, odsunął dla niej krzesło i nalał wina do obu kieliszków. Zaczęli popijać, nie wznosząc jednak żadnego toastu.
– No, teraz już dużo lepiej – rzekła Lucy pijąc łapczywie.
Czuła, jak wino spłukuje jej z gardła kurz, którego nałykała się w drodze. Spojrzała na Tony’ego i znowu zauważyła grymas rozbawienia, to samo ironiczne, odpychające skrzywienie warg, które rano, w jego mieszkaniu, wzburzyło ją do głębi. Teraz zmroziło ją to, nie mogła już mówić naturalnie. Ułożyła sobie, że w oczekiwaniu na jakiś znak współczucia lub przywiązania z jego strony, który by jej otworzył dostęp do niego, będzie się zachowywać swobodnie, zdawkowo i trochę w stylu matrony. Plan ten wydawał się w tej chwili naiwny i beznadziejny.
Czuła się skrępowana, więc jadła prędko, nie odzywając się i nie zwracając uwagi na to, co je. Wskutek zdenerwowania wypiła sama prawie całą butelkę wina, nie zauważyła bowiem, że Tony ciągle jej dolewał z życzliwą i pełną humoru złośliwością starego wygi, który sprowadza nieletnich na złe drogi.
Wino było zimne, wytrawne, nie mogła zaspokoić pragnienia; toteż wdzięczna była Tony’emu, gdy zamówił drugą butelkę. Była przekonana, że lekki napój nie mógł mieć na nią innego wpływu poza tym, że wszystko naokoło wydawało się teraz przyjemnie plastyczne i wyraźne.
Kiedy opróżnili już do połowy drugą butelkę, miała wrażenie, że unosi się lekko w powietrzu i z pewnej odległości obserwuje chłodno scenę przedstawiającą matkę i syna, związanych ze sobą podobieństwem ciał. Dawno umilkły strzały, oni zaś wybierają się – bo tak wypada – odwiedzić swego zmarłego i po drodze zatrzymali się w normandzkim ogródku. Cieszą się nawzajem swym towarzystwem w sposób powściągliwy, cywilizowany, zachowując się względem siebie z uprzejmą powagą. Kiedy jednak zamrugała oczami, odsunęła butelkę z winem i przyjrzała się trochę dokładniej, zauważyła, że w tym obrazku jest coś niedobrego. Uśmiech przyklejony do twarzy mężczyzny mógł z oddalenia uchodzić za wyraz pobłażliwości i synowskich uczuć, ale z bliska wyrażał tylko szyderstwo, rozwierał pomiędzy nimi przepaść, zadawał kłam miłości, był tylko udręczonym grymasem z ciemnej otchłani.
– Tego nie można znieść – powiedziała odstawiając kieliszek i patrząc mu prosto w oczy.
– Co się stało? – zapytał zdziwiony.
– Powiedz mi, co ty o mnie myślisz?
– No, wiesz – obruszył się – przecież nawet nie miałem czasu wyrobić sobie zdania.
– Miałeś czas – zaprzeczyła, dziwnie gładko wymawiając słowa, mimo że język ociężał jej trochę od wina. – Widzę to po twojej twarzy. Masz o mnie sąd, bardzo wyczerpujący, bardzo interesujący i zależy mi na tym, żeby go usłyszeć.
– No cóż… – Tony oparł się plecami o poręcz krzesła. Postanowił wprowadzić ją w wesoły nastrój. – Muszę się przyznać, że od samego rana bez przerwy cię podziwiam.
– Podziwiasz? – spytała ostro. – Z jakiej racji?
– Z tej racji, że jesteś wciąż taka młoda, piękna i pełna życia – odparł uśmiechając się. – To bardzo mądrze z twojej strony.
– Mądrze… – powtórzyła wyczuwając, że chciał ją dotknąć tym słowem, i zdając sobie sprawę, że mu się to udało.
– Ciekaw jestem, jak potrafiłaś to zrobić – dodał swobodnym tonem.
– Twoja żona pytała mnie o to samo.
– Muszę ją w takim razie zapytać, co jej odpowiedziałaś.
– Wcale nie odpowiedziałam – rzekła Lucy. – Ty jej to wytłumaczysz. Jestem przekonana, że masz na ten temat swoją własną teorię.
– Może i mam.
Patrzyli na siebie przez stół jak dwaj wrogowie, gotowi ranić się wzajemnie.
– Więc zdradź mi ją – zażądała. – Taka trafna diagnoza może mieć dla mnie duże znaczenie przez najbliższych dwadzieścia lat.
– Tak… – zaczął Tony. Mówił sobie, że przecież sama tego chciała, przyjechała tutaj, odgrzebała wszystko na nowo, upierała się, żeby zobaczyć grób, niech więc się dowie. – Obawiam się, że moje zdanie opiera się na trochę staroświeckich przesłankach. Myślałem sobie, że grzech się opłaca. Że młodość najdłużej służy tym, co nie mają serca. A zatem – grzesz i kwitnij! Nic cię nic może dotknąć. Naokoło rodziny się rozlatują, upadają całe imperia, ale na twojej głowie jeden włosek nie posiwiał.
– Nic mnie nie może dotknąć… – Lucy chwiała głową w zdumieniu. – Więc tak myślałeś przez te wszystkie lata?
– Oczywiście… w sensie przenośnym – sprostował bezlitośnie.
Na chwilę zaległo między nimi milczenie. Oboje wsłuchiwali się w echo jego szyderczych słów.
– Mylisz się, Tony – odezwała się w końcu cicho. – Zdaje ci się, że jesteś niedobrym, nieprzyjemnym człowiekiem, i wobec tego starasz się tak zachowywać, żeby usprawiedliwić to wyobrażenie o sobie. Aleja nie wierzę, żebyś był taki naprawdę. Wiem, jaki byłeś jako chłopiec, a cokolwiek by się potem zdarzyło, ten chłopiec nie mógł przestać istnieć. Ja dobrze wiem, Tony, co to znaczy mylić się co do siebie, bo przez ostatnie dziesięć lat starałam się tylko odrobić krzywdę, którą wyrządziłam dlatego, że pomyliłam się w swoim wyobrażeniu o sobie. Wszystko było nie tak. Wszystko nie tak… Same przypadki i pomyłki. – Mówiła przeciągając leciutko słowa, jakby w jej głosie śpiewało wino. – Przypadki i pomyłki. Gdyby ta obrzydliwa dziewczynka nie przyjechała tamtego lata nad jezioro, gdyby się nie nudziła w to chmurne popołudnie i nie poszła na spacer do lasu, gdyby wyjrzało słońce i ona zdecydowała się popływać, gdybyś ty nadszedł o pół godzinki później – dzisiaj nie siedzielibyśmy tutaj, tak jak siedzimy. Gdybyś nie był tak ciężko chory i bliski śmierci, ojciec nigdy by nie wpadł na myśl, żeby przyjąć dla ciebie młodego opiekuna. Gdyby nie zajechał któregoś dnia do garażu i nie dowiedział się, że nie zapłaciłam rachunku, chociaż zdawało mi się, że zapłaciłam, gdyby nie wypomniał mi tego przez telefon w taki sposób, że poczułam się upokorzona i obudziło się we mnie pragnienie buntu… Nic by się nie stało. Nic zupełnie. – Pokiwała głową, jak gdyby zdumiewając się nad zawiłymi i złośliwymi ścieżkami losu, na których jej życie potknęło
się i upadło. – Ale cóż, było pochmurno, była ta wstrętna dziewczynka, był twój młody opiekun, a ty nie nadszedłeś pół godziny później. I dlatego coś, co mogło być tylko odosobnionym, trochę niemądrym i niepotrzebnym wyskokiem, czymś, co się zdarza milionom kobiet i co w końcu staje się nieważnym, zwietrzałym sekretem, o którym kobiety w starszym wieku myślą już tylko z pobłażliwością – to coś stało się katastrofą. Nieprzebytym działem wodnym, który oddzielił moje życie od twojego i od życia twojego ojca.
– To zbyt łatwe wytłumaczenie – powiedział Tony pełen nienawiści do matki za to, że tak dokładnie wszystko pamiętała. – Za łatwo zrzucasz z siebie odpowiedzialność.
– O nie! – zaprzeczyła. – Nie powinieneś tak myśleć. Nigdy nie powinieneś tak myśleć. Każdy człowiek jest odpowiedzialny za swoje przypadki i ja odpowiadam za moje. Tylko że nikt nie może uniknąć przypadku, takiego czy innego. Nie spodziewaj się, że tobie uda się wymknąć. Ważne jest tylko to, jak się zachowasz wobec twojego przypadku, jak z niego wybrniesz i jak wynagrodzisz szkody. Tak, ja postąpiłam, jak można było najgorzej. Bo utrwaliłam mój przypadek. Popełniłam wszystkie błędy, jakie tylko można było popełnić. Ponieważ po piętnastu latach małżeństwa doznawałam przez parę letnich tygodni przyjemności w obcowaniu z młodym mężczyzną, doszłam do wniosku, że jestem kobietą zmysłową. No, a tymczasem okazało się, że wcale nie jestem. Bałam się twego ojca, skłamałam przed nim, kłamstwo było paskudne i wyszło na jaw. Wstydziłam się i wobec tego doszłam do wniosku, że tylko bezwzględna szczerość może nas uratować. Ale okazało się, że nic nie uratowała. Ty byłeś świadkiem przeciwko mnie, cierpiałeś z powodu tej sprawy i kazałeś nam cierpieć, więc postanowiłam, że to cierpienie będzie nie do naprawienia. Zbyt bolesne byłoby dla mnie wówczas twoje świadectwo, więc wysłałam cię z domu. Ale nieobecność twoja świadczyła przeciwko nam, z każdym rokiem potępiała nas coraz surowiej…
– Uważasz, że byłoby lepiej, gdybym z wami pozostał? – zapytał bez przekonania.
– Tak. Jakoś musielibyśmy przetrzymać. Rodzina to żywe ciało. Można ją zranić, ale jeśli tylko zostawić jej szansę, zrośnie się i zagoi. Nie wyleczy się nigdy, jeśli trzymać ranę otwartą. A my zrobiliśmy z tej rany po prostu instytucję, na niej zbudowaliśmy nasze małżeństwo, całe życie, i musieliśmy za to zapłacić.
– Musieliśmy zapłacić… – mruknął Tony przyglądając się silnej, zdrowej, dobrze zakonserwowanej kobiecie, która miała gładką twarz bez jednej zmarszczki, młode usta i delikatną cerę, ładnie zaróżowioną od wina i słońca. – To znaczy: kto za to zapłacił?
– Wiem, wiem, o czym myślisz – powiedziała kiwając głową. – Uważasz, że ty zapłaciłeś. Że ojciec zapłacił. A ja wyszłam gratis. Ale mylisz się. Ja także musiałam zapłacić.
– Mogę sobie wyobrazić, w jaki sposób ty zapłaciłaś – rzekł bez miłosierdzia.
– Tak, masz rację – zgodziła się znużona. – Płaciłam w wielu łóżkach. Ale to było dawno temu i skończyło się jednej nocy, kiedy ojciec przyjechał do domu, żeby się pożegnać przed odjazdem na wojnę. – Przymknęła oczy, by się odgrodzić od syna, i przywołała z pamięci swój własny obraz, gdy leżała pod ścianą obryzgana krwią po wymierzonej karze, o czwartej godzinie w chłodny zimowy ranek. Przypomniała sobie zatrzaśnięcie się drzwi wejściowych za mężem, którego nie miała już nigdy więcej zobaczyć. – Nie tylko w ten sposób płaciłam. Płaciłam także poczuciem winy, osamotnieniem i zawiścią. – Otworzyła oczy i popatrzyła na niego. – Zdawało mi się, że już wszystko spłaciłam, ale teraz widzę, że nie. Jeszcze nie. Wszystko jedno, co o mnie myślisz, ale ostatecznie przypuszczam, że możesz uwierzyć w poczucie winy i osamotnienie. Najgorsza ze wszystkiego była chyba zawiść. Zazdrościłam wszystkim. Zazdrościłam kobietom, które żyły w spokojnych, nudnych stadłach, i tym, których życie małżeńskie było burzliwe, pełne walk, rozstań i pojednań. Zazdrościłam kobietom uprawiającym bezmyślną rozpustę, zdolnym mieć siedmiu mężczyzn w ciągu jednego tygodnia i zapominać o nich z taką samą łatwością, z jaką się oddawały. Zazdrościłam tym, które świadomie postanowiły wytrwać w wierności przez cały czas wojny i nie zachwiały się ani razu, ale zazdrościłam także i tym, które dawały się porywać miłości albo żądzy rozkoszy i gotowe były wszystko poświęcić, walczyć przeciw każdemu, każdą bronią, o wybranego mężczyznę. Zazdrościłam kobietom, które przeżywały te rzeczy poważnie, i tym, które brały je lekko, bo sama w ogóle nie wiedziałam, jak mam je traktować. W szpitalu było mnóstwo kobiet i często powtarzały sobie jeden i ten sam dowcip. Mówiły, że należą do klubu, który powstał w Anglii, bo tam wojna zaczęła się wcześniej. Ten klub nazywał się w skrócie U.M.O., co oznaczało: Uszczęśliwiajcie Młodych Oficerów. Od czterdziestego do czterdziestego piątego roku wszystkie kobiety pracujące w szpitalu zaśmiewały się z tego dowcipu. Ja śmiałam się razem z nimi i zazdrościłam im. A najwięcej zazdrościłam samej sobie. Sobie takiej, jaką byłam przedtem.
Zazdrościłam swojego małżeństwa, aż do tamtych wakacji nad jeziorem. Nie dlatego, żebym miała sentymentalne pojęcie o sobie albo żebym fałszowała we wspomnieniu obraz mojego małżeństwa. Było w nim sporo braków i niedociągnięć, a jeżeli ojciec nie mówił ci nic o tych sprawach, to posłuchaj, ja ci teraz opowiem. Ojciec był człowiekiem namiętnym i zawiedzionym. Za młodych lat mierzył wysoko. Kochał się w samolotach, w tych, którzy je budowali i latali na nich. Wytwórnia samolotów, którą założył, zapowiadała się bardzo dobrze i zdaje się, że ojciec lubił myśleć o sobie jako o pionierze, o eksperymentatorze, który stanie się w kraju Kimś. Właśnie w tym czasie umarł jego ojciec, więc musiał wrócić do rodzinnej drukarni i do miasta, od którego przez dziesięć lat starał się oderwać. Zrozumiał, że jest niczym, że do niczego nie dojdzie, i wtedy zapragnął całą swoją pasję i rozczarowanie życiowe zrekompensować we mnie. Ja nie dorosłam do takiej roli, wiedziałam o tym, czułam do niego niechęć z tego powodu i w końcu kazałam mu za to cierpieć. Bałam się go, za dużo ode mnie wymagał, komenderował każdym moim krokiem i najczęściej nie potrafił mnie zaspokoić. Mimo to kochałam go i kiedy teraz myślę o tamtych sprawach, uważam, że nasze małżeństwo było udane, chociaż wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Byłam nieśmiała, chwiejna i skłonna do mściwości, miałam marne wyobrażenie o sobie, toteż zaczęłam szukać bardziej pochlebnej opinii w ramionach innych mężczyzn. Z początku wmawiałam sobie, że szukam miłości, ale to nie była prawda. Nie znalazłam ani miłości, ani dobrej opinii o sobie. A przecież starałam się o to.
Umilkła i zaczęła się kołysać na krześle, pochylona do przodu, z łokciami wspartymi o stolik, z brodą na skrzyżowanych dłoniach, wpatrzona ponad głową Tony’ego w splątany chaos twarzy. Zdawało jej się, że słyszy w normandzkim ogródku tajemne, natarczywe głosy, przyciszony śmiech męski, westchnienia, szepty i płacz, słyszy, jak ją wołają, jak mówią: „Lucy, Lucy”, „Najmilsza” i „Kocham cię”, i „Było cudownie”, mówią: „Pisz do mnie co dzień” i „Nigdy cię nie zapomnę”, słyszy w mroku nasyconym znużeniem: „Dobranoc, ukochana, dobranoc…”
– Najrozmaitsi mężczyźni… – podjęła cichym, bezbarwnym głosem. – Był jeden adwokat, który chciał rzucić żonę i troje dzieci, żeby się ze mną ożenić, bo mówił, że nie może beze mnie żyć, ale żyje zupełnie dobrze i ma teraz pięcioro dzieci. Był młody trener piłki nożnej z princetońskiego uniwersytetu, temu posłałam jako ślubny prezent srebrny talerz na ciastka. Był pewien właściciel sklepu z antykami, który ciągnął mnie na koncerty muzyki kameralnej
po całym Nowym Jorku i chciał, żebym z nim zamieszkała, bo to go miało uchronić przed homoseksualizmem, ale nie zamieszkałam z nim i teraz on żyje z jakimś meksykańskim chłopcem. Był autor scenariuszów filmowych, którego poznałam w pociągu i spałam z nim, bo i tak mieliśmy się rozstać nazajutrz rano. Był nawet jeden chłopak z twojego roku w Columbia, opowiadał mi, że wspaniale się uczysz, że nie masz przyjaciół i że według niego, na dalszą metę nie zajdziesz wysoko. Był oficer marynarki handlowej, który w zimie pływał na statku wycieczkowym po Morzu Karaibskim. Miał ciało tancerza, wielu rzeczy nauczyły go panie odbywające wycieczki po ciepłych morzach i ten jeden jedyny raz, kiedy z nim byłam, właśnie wtedy zdawało mi się, że nareszcie znalazłam to, czego szukałam przez całe życie… Ale gdy wstał, żeby się ubrać, troszeczkę za długo podziwiał siebie w lustrze zawiązując krawat. Przyglądałam mu się. Pogwizdywał i uśmiechał się z zadowoleniem do swego perkatego nosa, i po prostu wszystkimi porami wypacał z siebie tanie męskie zarozumialstwo. Wiedziałam, że już nigdy go nie zobaczę, bo przez niego doznałam uczucia poniżenia. To nie był kochanek, który ma się za chwilę rozstać ze swoją partnerką, to był zawodowy basebalhsta, który przykłada dwa palce do czapki kłaniając się publiczności po drodze na swoją bazę. Odtąd – mówiła tym samym, bezbarwnym głosem – zrozumiałam, że to nie dla mnie. Zmysłowa rozkosz jest dla natur zmysłowych, a ja pomyliłam się co do siebie.
Potem, oczywiście, była armia lądowa, marynarka i lotnictwo – ciągnęła z nieubłaganą szczerością. – Tylko że wtedy niczego już nie szukałam, nie spodziewałam się niczego. Po prostu miłosierne uczynki. Ale do miłosierdzia także trzeba mieć talent, toteż razem wziąwszy, jak było do przewidzenia, moja amatorska działalność dobroczynna wyrządziła więcej szkody, niż przyniosła pożytku. Zadawałam ból rannym i porzucałam niepocieszonych w rozpaczy. Z litości zrobiłam się kurwą i obrażałam uczucia tych, którzy szli na spotkanie śmierci, bo im nie kurwy były potrzebne. Im trzeba było czułości i otuchy, a ja potrafiłam dać tylko przelotne zaspokojenie, którym może obdarzyć każda prostytutka. Obrażałam także’ własne uczucia, bo ta profesja nie była dla mne i robiła ze mnie karykaturę, której nie mogłam ścierpieć. Stałam się nieczuła, kłamałam i wymyślałam chytre sztuczki w telefonicznych rozmowach, kokietowałam w łóżku, postępowałam jak oszust marnotrawiący cały swój rzeczywisty majątek na fałszowane rachunki, których nikt w końcu nie uzna.
Lucy zalewała Tony’ego potokiem zwierzeń nie dopuszczając go
do słowa. Jak rachmistrz zliczający długą kolumnę cyfr, chciała ją ostatecznie podkreślić i wyprowadzić saldo, zanim się zabierze do innych rzeczy.
– Wreszcie – mówiła dalej – kiedy nadszedł moment przełomowej decyzji, kiedy, być może, jedno moje słowo zdołałoby uratować i ojca, i mnie, powiedziałam nie to słowo, które było potrzebne. To jasne. Człowiek musi latami sumiennie się przygotowywać, musi rozumieć samego siebie, żeby w krytycznej chwili umieć znaleźć właściwe słowo. A ja nie rozumiałam niczego, do niczego nie byłam przygotowana. Czekał na mnie w ciemnym pokoju przed swoim odjazdem do Europy. Było koło trzeciej nad ranem, przyjechał bezpośrednio po spotkaniu z tobą i musiał coś dosłyszeć z tego, co mówił mi ten porucznik przy pożegnaniu pod drzwiami, ale chyba niewiele. Zapytał, czy mam zamiar dalej prowadzić romans z tym chłopcem, a ja odpowiedziałam, że tak. I pytał, czy miałam innych kochanków, a ja odpowiedziałam, że tak. Pytał, czy będę miała w przyszłości innych, i znowu odpowiedziałam mu: tak. Byłam dumna z siebie, bo uważałam, że nareszcie jestem dość silna, żeby być uczciwą. Ale to nie była uczciwość. To była zwykła zemsta i zarozumialstwo. W każdym razie, w owej chwili żadnemu z nas dwojga nie było potrzebne uczciwe „tak”, tylko miłosierne „nie”. Cóż, kiedy w tym okresie moje miłosierdzie już się wyczerpało. Ojciec zbił mnie za to, i słusznie, a potem odjechał i zabili go.
Umilkła. Przez kilka sekund w altanie słychać było tylko brzęczenie pszczoły fruwającej uparcie i niespokojnie nad koszykiem ze śliwkami, stojącym na stole. Lucy zwilżyła językiem wargi, podniosła kieliszek i wypiła wino do dna.
– No, więc teraz widzisz – powiedziała po chwili – jak twoja matka wymigała się od zapłaty. Miałam dosyć czasu, żeby to wszystko przemyśleć, nikomu nic nie mówiłam, ty możesz być pierwszym, który się o tym dowie. A jeżeli cię to interesuje, wiedz, że od tamtego ranka aż do dziś nie dotknęłam żadnego mężczyzny. Nie sprawiło mi to specjalnej trudności i nie roszczę sobie z tego powodu pretensji do pochwał, bo tylko raz jeden miałam pokusę, i to nie zanadto silną.
Odpędziła serwetką pszczołę, która porzuciła koszyk z śliwkami i pomknęła w górę po słonecznym promieniu, w gąszcz liści nad ich głowami.
– Dostałam wiadomość, że ojciec poległ, ty zatelegrafowałeś, że nie przyjedziesz na uroczystości żałobne, musiałam przebrnąć sama przez to wszystko. Potem siedziałam także sama w tym
przeklętym domu w New Jersey, gdzie oboje z ojcem zadręczyliśmy się aż do nienawiści, aż do rozpaczy. Wtedy postanowiłam, że muszę się zrehabilitować. Chciałam nareszcie dojść do tego, żeby móc samej sobie przebaczyć. Czułam, że jedyny sposób to stać się użyteczną i kochać. Byłam pewna, że nie potrafię już kochać żadnego mężczyzny, przecież wypróbowałam te sprawy, więc zdecydowałam, że to będą dzieci. Może i myśl o tobie grała tu jakąś rolę. Tak strasznie spartaczyłam sprawę w stosunku do ciebie. Zapragnęłam udowodnić sobie, że jeśli tylko zdobędę jeszcze jedną szansę, potrafię ją lepiej wykorzystać. Złożyłam wniosek o adoptację dwojga dzieci, chłopca i dziewczynki. Czekając na załatwienie tej sprawy krążyłam po ulicach i parkach, przyglądałam się dzieciom, bawiłam się z nimi, jeżeli matki albo wychowawczynie nie miały nic przeciwko temu, i układałam sobie najcudowniejsze plany. Myślałam, że poświęcę bez reszty ostatnie dwadzieścia lat mego życia wychowywaniu wspaniałych, promiennych chłopców i dziewcząt, którzy później, kiedy dorosną, będą w każdej sytuacji życiowej wykazywać odwagę delikatność i inteligencję. Tylko że ci, którzy decydowali o powierzaniu dzieci przybranym rodzicom, mieli swoje własne poglądy. Nie bardzo im to odpowiadało, że samotna kobieta dobrze po czterdziestce chce adoptować dwoje dzieci, więc przeprowadzili dyskretny wywiad i coś niecoś musieli usłyszeć. Nie wszystko, ale widocznie dosyć. Załatwili mój wniosek odmownie. Tego dnia, kiedy mi powiedzieli, że nie, włóczyłam się po polankach w Centralnym Parku, przypatrywałam się małym chłopcom, jak biegali po trawie, i dziew-czyneczkom z balonikami i wtedy dopiero zrozumiałam, co muszą czuć te biedne kobiety, które wykradają z wózków niemowlęta pozostawione na chwilę. Nie miałam żalu do tych ludzi z Towarzystwa Opieki. Trzeba ponosić konsekwencje swoich czynów, popełnianych w ciągu dziesięciu lat. Trudno było wymagać, żeby mi uwierzyli na słowo, gdybym poszła do nich i powiedziała: „Zmieniłam się. Jestem inną kobietą. Od dzisiaj mam zamiar zostać świętą.” Oni mają coś lepszego do roboty niż myśleć o tym, by dopomóc wdowie z zaszarganą opinią do wybaczenia samej sobie.
Sięgnęła po butelkę i wylała resztę wina do swego kieliszka. Nie było tego dużo i nie od razu wypiła. Siedziała wpatrzona w kratkowaną serwetę i w kieliszek, który obracała w palcach. Nie życzyła sobie ani nie oczekiwała żadnego słowa ze strony Tony’ego. Już to samo, że mogła z niego zrobić słuchacza tego aktu samooskarżenia, dawało jej gorzką, zbawienną rozkosz.
– Jednakże – podjęła na nowo obracając w zamyśleniu nóżkę kieliszka – właśnie wtedy zaświtała pewna nadzieja w moim osobistym życiu. Pamiętasz Sama Pattersona? – spytała niespodziewanie.
– Tak, oczywiście – odparł Tony.
– Nie widziałam go wiele lat, ale przyjechał na uroczystości żałobne i potem odwiedzał mnie od czasu do czasu albo zapraszał na obiad, kiedy był w Nowym Jorku. Żona rozwiodła się z nim przed samą wojną, o piętnaście lat za późno, jeśli chodzi o nich oboje. Dobrze mi było w jego towarzystwie, bo wiedział o mnie wszystko i nie musiałam przed nim udawać. Kiedyś, bardzo dawno temu, podpił sobie trochę na jakimś dansingu, objął mnie i omal że mi się nie oświadczył z miłością. – Uśmiechnęła się smutno. – To był taki sobotni dansing w klubie podmiejskim. Okazało się, że on to traktował poważnie, i kiedy poszłam do niego i powiedziałam, że nie chcą mi dać tych dzieci, zaproponował mi małżeństwo. Tłumaczył, że w ten sposób, jako mężatka, będę mogła zaadoptować tyle dzieci, na ile będę miała ochotę. Poza tym powiedział, że mnie kocha od początku, chociaż wtedy rzeczywiście wypsnęły mu się te słowa po pijanemu. Niewiele brakowało, żebym się zgodziła. Sam był prawdziwym przyjacielem, może jedynym moim przyjacielem, lubiłam go i podziwiałam od pierwszego spotkania. Zresztą, nie chodziło tylko o dzieci. To małżeństwo mogło mnie wybawić od samotności. Nie możesz sobie wyobrazić, co to jest samotność dla starzejącej się kobiety, bez męża, bez rodziny, w takim mieście jak Nowy Jork. To jest chyba prawdziwa samotność, to jest ostateczna, naga treść tego słowa w dwudziestym wieku. Ale nie zgodziłam się. Nie zgodziłam się, bo on mnie kochał i pragnął mnie, a ja czułam, że potrafię kochać już tylko dziecko, pragnęłam tylko schronić się przed samotnością i dosyć już było mężczyzn, którym sprawiałam zawód w ciągu mego życia. Kiedy mu o tym powiedziałam, odjechał, a ja poczułam się tak, jakbym nareszcie uwierzyła, że kiedyś sobie przebaczę. Nie myśl, że później nie żałowałam tego kroku. W ciągu kilku miesięcy po tej rozmowie dziesięć razy omal nie zatelefonowałam do niego, żeby mu powiedzieć, że zmieniłam zdanie. Ale nie zrobiłam tego. Przynajmniej ten jeden raz potrafiłam słusznie osądzić sytuację i trzymałam się tego sądu. Mimo to, ostatecznie nie kto inny, tylko właśnie Sam Patterson mnie uratował. Dowiedział się o komitecie, który tworzono w powiązaniu z Organizacją Narodów Zjednoczonych. Ten komitet miał robić co się da dla dzieci pozostawionych wskutek wojny bez dachu nad głową i bez jedzenia. Sam wyrobił mi audiencję
i postarał się, żeby mnie zaangażowali, a kiedy w pewnym momencie cała ta historia wydała mi się bezcelowa, namówił mnie, żebym jednak została. Bo widzisz, to zupełnie co innego troszczyć się o milion dzieci, których się nigdy nawet nie zobaczy, zdobywać dla nich tony pszenicy, skrzynie penicyliny i mleko w proszku. To nie to samo, co patrzeć, jak dziecko wyrasta pod twoją czułą opieką, i choćby się odnosiło nie wiem jakie sukcesy, wszystko to jest okropnie zimne i abstrakcyjne. Ja nie jestem kobietą abstrakcyjną. Ale pracowałam po dwanaście godzin na dobę i pakowałam w to tyle własnych pieniędzy, na ile mnie było stać. Jeżeli pomimo to nie znalazłam zaspokojenia, jeżeli ciągle dręczy mnie głód i samotność, no cóż… czegóż innego mogłam się spodziewać? Są za to innego rodzaju rekompensaty. Nie jestem szczęśliwa, ale jestem potrzebna. Musi mi to wystarczyć na ten rok. Jestem wdzięczna temu milionowi dzieci, których nie znam i nie kocham, które mnie nigdy nie będą kochały.
Podniosła pustą butelkę i przyjrzała się jej krytycznie.
– Chyba już za późno, żeby zamówić jeszcze jedną? Tony spojrzał na zegarek.
– Tak, już za późno – powiedział.
Czuł się ogłuszony, nie był już zdolny do wydania sądu o tej kobiecie, która w ciągu minionej godziny obnażyła się przed nim w tak bolesny sposób. Wiedział, że później będzie musiał wydać ten sąd, bo miał już wszystkie fakty w ręku. Ale na razie to było niemożliwe. Mógł się zdobyć jedynie na to, by spojrzeć na zegarek i powiedzieć:
– Nie zdążymy na wieczór z powrotem do Paryża, jeżeli natychmiast stąd nie wyjedziemy.
Skinęła głową i zawiązała szalik, aby w drodze wiatr nie targał jej włosów. W łagodnym, miękkim cieniu altany jej twarz wydawała się także łagodna i spokojna, przypominała Tony’emu dziewczęta, które widywał w lecie, jak wyjeżdżały nad morze w otwartych samochodach. Wyjął portfel i sięgnął po rachunek, który leżał przy nim na talerzu, ale Lucy go wyprzedziła, wzięła kartkę i mrużąc krótkowzroczne oczy, by dojrzeć sumę wypisaną ołówkiem, powiedziała:
– To już do mnie należy. Cała przyjemność była po mojej stronie.