39020.fb2 Lucy Crown - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

Lucy Crown - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Jechali w milczeniu przecinając kołami wydłużone popołudniowe cienie drzew. Samochód pędził z bardzo dużą szybkością, zamiatając z piskiem opon wiraże wąskiej, wypukłej szosy. Tony pochylał się w skupieniu nad kierownicą. Lucy miała wrażenie, że umyślnie jedzie tak szybko i ryzykownie, aby zmusić się do skoncentrowania uwagi na wymijaniu innych samochodów i braniu zakrętów, aby po prostu nie móc myśleć o niczym innym.

Nie starała się nawiązać rozmowy. „Wyczerpałam się – pomyślała z uczuciem otępienia. – Nie mam mu już nic więcej do powiedzenia.”

Zbliżali się do jakiejś osady. W odległości ćwierć mili, w niewielkim zagłębieniu terenu, gromadka błękitnawych łupkowych dachów nad ścianami z szarego kamienia tłoczyła się wokół kościelnej wieży.

– To już tutaj – powiedział Tony.

Lucy wpatrywała się w przestrzeń przez szybę osłaniającą od wiatru. Osada wygrzewała się spokojnie w blasku słońca, otoczona zielenią pól, a szosa wbijała się w sam jej środek. Była podobna do dziesięciu innych miasteczek, które mijali po drodze.

– Więc co chcesz teraz zrobić? – zapytał Tony.

– To się stało na skrzyżowaniu. Dostałam list od jednego sierżanta, który był razem z ojcem. Pisał, że zbliżali się od północy i że było skrzyżowanie dróg przed samym miasteczkiem.

– Jeżeli od północy, to z przeciwnej strony.

Przejeżdżali w milczeniu przez osadę. Ulica była wąska i kręta, domy stały przy samej jezdni, pelargonie kwitły w podłużnych skrzynkach na oknach. Wszystkie okna były pozasłaniane okiennicami i Lucy wyobraziła sobie nagle, że mieszkańcy przyczaili się za nimi, że śledzą z wrogością w sercu obcych, którzy pędzą w diabelskich maszynach przez ich miasteczko, zakłócając odwieczny

spokój tego miejsca, przypominając im o ubóstwie, o gorzkich korzeniach wrosłych w chłopską rolę i o ciężkim życiu, jakie było ich udziałem na ziemi.

Przypominała sobie opowieść sierżanta i myślała z pewnym roztargnieniem, że Oliver przebył ocean po to, aby zdobyć tę opustoszałą dziurę, i nawet to mu się nie udało.

Przejechali już prawie całe miasteczko nie spotykając żywego ducha. Zniszczone żaluzje w oknach pochłaniały blask słońca, jedyna stacja benzynowa na skraju osady była zamknięta i nie widać było nikogo z obsługi. Zdawało się, że to specjalnie dla Lucy miasteczko zachowało dokładnie takie samo oblicze, uśpione i zdradliwe, jak w owym dniu, jedenaście lat temu, kiedy jej mąż zbliżał się szosą z białym ręcznikiem uwiązanym do gałęzi wyciętej z żywopłotu.

Tony prowadził samochód ze zmarszczonym czołem, jak gdyby nie był zadowolony z wyglądu mijanej osady. Być może jednak raził go po prostu blask słońca, odbijający się od złuszczonych murów. Dojechali powoli na drugi kraniec osady i Lucy dostrzegła skrzyżowanie. Przyglądała się dwóm wąskim, prowincjonalnym szosom, grubo przysypanym bielutkim pyłem, których przecięcie odznaczało się tylko niewielkim rozszerzeniem powierzchni. Doznawała niemal przyjemnego uczucia rozpoznawania. Jak gdyby szukała zguby, która ją dręczyła przez wiele lat, i oto nagle natrafiła na nią.

– To tutaj – powiedziała. – Zatrzymajmy się.

Tony zatrzymał wóz nieco z boku, przed samym skrzyżowaniem, ale nie mógł zupełnie zjechać z drogi, ponieważ na jej skraju był rów. Miał on około trzech stóp głębokości i był zarośnięty trawą przysypaną kurzem zmiatanym z szosy. Droga nie była wysadzana drzewami, ale w odległości kilku jardów biegł żywopłot.

Tony oparł się plecami o poręcz siedzenia i zaczął gimnastykować zdrętwiałe ramiona.

– To jest właśnie to miejsce – rzekła Lucy i wysiadła z samochodu.

Nogi miała drętwe i zesztywniałe. Teraz, kiedy nie byli już w ruchu, słońce prażyło mocno na odsłoniętej drodze. Zdjęła z głowy szalik, przegarnęła rękami włosy i poszła do skrzyżowania, wzbijając za każdym krokiem drobne, kredowo białe chmurki pyłu. Cała okolica pogrążona była w popołudniowej drzemce, rozciągała się naokoło pusta i bezimienna, odarta z wszelkich wzruszeń, tchnąca wątłym zapachem trawy.

W oddali rozsiane były gromadki dachów z kościelnymi wieżami

pośrodku, takie same małe miasteczka zagubione w pożodze słońca. Jedynie w kierunku północnym, w stronie przeciwnej niż osada, krajobraz był bardziej urozmaicony. W odległości około stu stóp teren wznosił się i drzewa obrzeżały drogę, która spływała prostym, łagodnym spadkiem. Na podstawie listu sierżanta Lucy mogła sobie wyobrazić dwa jeepy ustawione pod samym wzgórkiem i zwrócone w przeciwnym kierunku, jak również czterech żołnierzy w hełmach, z bronią gotową do strzału, leżących tuż za krawędzią wzniesienia. Obserwowali osadę oraz trzy postacie, które szły w stronę skrzyżowania w żarze lejącym się z nieba i w białym pyle. Na chwilę ich sylwetki zarysowały się ostro na tle pustego nieba, po czym zaczęły się opuszczać po przeciwnym zboczu małego, nic nie znaczącego pagórka, ku milczącym domom.

Szła powoli aż do przecięcia się dróg. „Depczę po tym miejscu – myślała. – To jest miejsce, którego szukał, do którego odbył podróż przez ocean. Po co tu przyjechałam? Przecież to jest takie samo miejsce jak każde inne. Boczna, prowincjonalna szosa, na której widać ślady wozów, zakątek Europy, który mógłby się znaleźć równie dobrze w Maryland, w Maine albo w Delaware. Jak okiem sięgnąć, nie widać żadnego śladu, że kiedyś przeszła tędy wojna, że umierali tutaj ludzie z bronią w ręku.”

Potrząsnęła głową. Uczuła w sobie pustkę i bezradność. Jak można oddać hołd tamtej chwili albo wskrzesić ją na nowo do życia na tym nijakim, nic nie mówiącym skrzyżowaniu dróg? Nie ma tu żadnego symbolu, żadnego pomnika, ot, po prostu – drogi, bez historii i bez znaczenia. Czuła za swoimi plecami obecność syna zatopionego w myślach i nieprzejednanego. Nagle pożałowała, że Tony był tu z nią razem. Gdyby przyjechała sama albo z kimś innym, z kimkolwiek innym, potrafiłaby może odnaleźć sens tamtej chwili, dać upust smutkowi, doznać ulgi. „Nie powinnam być tutaj razem z nim” – doszła do wniosku.

Mimo woli zaczęła się zastanawiać: „Jak długo powinnam się zatrzymać w tym miejscu? Czy wypada odejść po dziesięciu minutach? Może raczej piętnaście minut? Czy powinnam położyć tu jakiś kwiatek, zapłakać, wydrapać imię na kamieniu?”

Obejrzała się na Tony’ego. Siedział przy kierownicy, w kapeluszu zsuniętym na czoło, aby słońce nie raziło go w oczy. Nie patrzył na nią. Patrzył obojętnie na puste pola. Przyszło jej na myśl, że Tony ma minę szofera czekającego przed sklepem na swoją panią. Nie obchodzi go, co ona kupuje, jak długo zasiedzi się w sklepie ani dokąd zechce potem pojechać. Czeka cierpliwie, daleki, nie mający z nią nic wspólnego, zarabia swoją pensję i myśli tylko o szóstej godzinie, kiedy będzie wolny. Podeszła do samochodu. Obrócił głowę w jej stronę.

– To pech, żeby zginąć akurat w takim miejscu – powiedział spokojnie.

Lucy milczała. Przeszła na drugą stronę samochodu uważając, by nie wpaść do rowu, i otworzyła torebkę, która została w wozie. Wyciągnęła z niej list od sierżanta i ostrożnie wyjęła z koperty. List był pomięty i wystrzępiony na brzegach ze starości, a kiedy go rozłożyła, na zgięciach widać było drobniutkie dziurki.

– Weź – powiedziała podając go synowi. – Może masz ochotę przeczytać.

Tony spojrzał na nią nieufnie, zupełnie jak szofer, który woli nie dać się wciągnąć w sekrety swojej pani. W końcu jednak wziął list, rozpostarł go na kierownicy i zaczął czytać.

Lucy znowu obeszła samochód i oparła się z tyłu o bagażnik. Nie chciała patrzeć na Tony’ego w czasie czytania listu. Nie chciała, żeby uważał za konieczne przybrać ze względu na nią jakiś specjalny wyraz litości, rozbawienia z powodu ortografii i stylu sierżanta czy też smutku z powodu tamtego odległego wydarzenia. Zastanowiła ją cisza, tak obca hałaśliwej i tłocznej prowincji amerykańskiej, zauważyła także, że nie słychać świegotu ptaków. „A, prawda – przypomniała sobie – przecież Francuzi strzelają do każdego ptaszka, więc albo wyginęły, albo nauczyły się cicho siedzieć.”

Usłyszała szelest papieru w rękach Tony’ego, który złożył list i wkładał go z powrotem do koperty. Obróciła się w jego stronę. Wsuwał bardzo ostrożnie nadwątlone kartki i poprawiał na brzegach. W zamyśleniu stuknął parę razy kopertą o kierownicę, po czym znów znieruchomiał, zapatrzony w drogę. Na koniec wysiadł i schował list do kieszeni. Wyszedł na środek drogi, zatrzymał się i zaczął grzebać końcem buta w miałkim jak mąka pyle.

– Aż do ostatniej chwili popełniał ten sam błąd, prawda? – odezwał się odgrzebując pył i wygładzając go podeszwą. – Zawsze był taki pewien, że każdy mu ulegnie.

– Tylko tyle masz do powiedzenia?

– A co chcesz, żebym mówił? Może mam wygłosić mowę o bohaterze, który tutaj zginął? Przecież on tylko szedł. – Tony zawrócił ku niej. – Powinien był zostać przy sztabie, ten sierżant miał rację.

– Sierżant wcale tego nie napisał.

– Ale to się czyta między wierszami. Wszyscy tak robili, każdy, kto miał odrobinę rozsądku. Nie byli nieustraszeni, pogodni i demokratyczni… – Uśmiechnął się sarkastycznie. – No i dlatego dzisiaj są w domu.

Obrócił się na pięcie i spojrzał na skrzyżowanie. Potem pochylił się nad samochodem, pogrzebał przez chwilę pod złożonym, brezentowym dachem i wyciągnął stamtąd lewarek. Rozłożył go i zamocował tak, że stał się podobny do laski z cienką, wygiętą rączką. Znów się nachylił i tym razem wydobył butelkę w słomianej powłoczce. Zdjął ją. Lucy zobaczyła zalakowaną butelkę brandy.

– W sam raz na chłodne noce i dla spragnionych podróżnych – powiedział Tony rzucając do rowu słomiany wiecheć i podnosząc w górę butelkę. – Może masz przy sobie korkociąg?

– Nie. – Lucy przyglądała mu się zaskoczona i podejrzliwa.

– To niedobrze. We Francji człowiek nie powinien się ruszać bez korkociągu. – Wyszedł na środek drogi i wpatrywał się w ziemię pod nogami. Następnie obrócił lewarek rączką do dołu i powoli, starannie, zaczął nią wypisywać jakieś litery w białym pyle. Zaciekawiona, Lucy podeszła do niego z tyłu, aby się lepiej przyjrzeć.

Duże drukowane litery, rozmieszczone w jednakowych odstępach w poprzek drogi, układały się w następujące słowa: „01iver Crown. Mąż i ojciec.” Tony zawahał się, cienka rączka lewarka zawisła w powietrzu. Wreszcie dopisał jeszcze jedno słowo: „Przemysłowiec”. Wykaligrafował ostatnią literę, cofnął się trochę i przechylił w bok głowę, jak malarz, kiedy się przygląda krytycznie swojemu dziełu. Potem zbliżył się jeszcze raz i wyrysował prostokąt dookoła napisu. – Tak będzie lepiej – powiedział. Zszedł na bok drogi, schylił się i obtłukł o kamień szyjkę butelki. Wrócił do napisu i uważnie, po troszeczku, zaczął wylewać brandy wzdłuż kresek tworzących litery.

– Żeby było wyraźniej – objaśnił. – Cały świat będzie mógł teraz przeczytać.

W rozżarzonym powietrzu czuć było mocny, słodki zapach brandy. Tony skończył polewać litery, zostało mu jeszcze dosyć płynu na ramkę. Ciemny napis odbijał wyraźnie od roziskrzonego, białego pyłu. Przez chwilę zdawało się, że jest jakiś sens i trwałość w tej płycie grobowej.

Tony skończył robotę i wyprostował się. Kiedy spojrzał na Lucy, twarz jego miała dziwny, bolesny wyraz, wykrzywiona była grymasem udręki.

Coś przecież trzeba było zrobić – powiedział trzymając w ręku obtłuczoną butelkę.

Wtem Lucy usłyszała odgłos zbliżających się kroków, bardzo wielu kroków splątanych w nieregularnym rytmie i coraz głośniejszych. Spojrzała w stronę pagórka. Ponad jego krawędzią ukazał się nieduży, trójkątny proporzec zamocowany na drzewcu. W następnej sekundzie zza wzniesienia i z cienia przydrożnych drzew zaczęli się wyłaniać ludzie w mundurach, maszerujący szybko dwójkami. Mimo woli Lucy zamrugała powiekami. „Wyobrażam sobie Bóg wie co – pomyślała. – Przecież już dawno przestali maszerować.”

Kolumna zbliżała się do nich, Lucy zaczęła się śmiać. Spoceni ludzie w mundurach, którzy schodzili z pagórka niosąc przed sobą proporzec, to byli harcerze w koszulach i spodenkach koloru khaki, z plecakami na plecach, z drużynowym w berecie na czele. Podeszła do samochodu, oparła się i śmiała się, śmiała się histerycznie.

– Co ci się stało? – Tony podszedł i przyglądał się jej uważnie. – Z czego się tak śmiejesz?

Uspokoiła się. Patrzyła na nadchodzącą kolumnę.

– Nie wiem – odpowiedziała cicho.

Gdy chłopcy ich mijali, Lucy i Tony stali przy samochodzie, na brzegu drogi. Harcerze byli w wieku od trzynastu do szesnastu lat, opaleni, chudzi, mieli długie włosy, kościste kolana i bardzo poważne miny z powodu plecaków. Wyglądali na synów fryzjerów i muzykantów. Nie patrząc pod nogi przemaszerowali po napisie świeżo wyrysowanym w pyle, na którym brandy zdążyła już wyschnąć. Przechodząc wzbijali za sobą podeszwami biały obłoczek, a buty i długie skarpety mieli szare od kurzu. Spocone dziecinne twarze zwracały się z zachwytem w stronę zgrabnego samochodziku i uśmiechały się poważnie do cudzoziemców. Drużynowy zasalutował według wszelkich reguł i powiedział „Bonjour” spoglądając z zaciekawieniem na butelkę, którą Tony miał w ręku.

Tony także powiedział „Bonjour”, a wtedy wszyscy chłopcy odkrzyknęli mu chórem. Ich pozdrowienie zabrzmiało czysto i dźwięcznie, głusząc tępy odgłos kroków na drodze.

Świadomi swego celu, maszerowali ku szarym murom osady, a kiedy oddalili się trochę prostą, białą drogą, nie wyglądali już wcale jak dzieci, lecz znowu jak żołnierze, znużeni i samotni w słonecznym upale, ale zdecydowani, nieugięci pod ciężarem plecaków, wierni trójkątnemu sztandarowi na czole kolumny. Tony i Lucy patrzyli za nimi bez słowa, aż znikli wśród domów miasteczka, które ich wchłonęło w milczeniu.

Wtedy Tony cisnął pustą butelkę w żywopłot.

– No, to nie mamy już tu nic do roboty – oświadczył.

– Tak – zgodziła się Lucy.

Była niewymownie znużona. Powłócząc stopami w pyle zaczęła iść wzdłuż rowu, aby się dostać na drugą stronę samochodu, gdzie były drzwiczki. Na brzegu rowu leżało kilka kamieni, Lucy stąpnęła na jeden z nich, skręciła wysoki obcas i całym ciężarem upadła na ręce i kolana. Ogłuszona, czując ból w dłoniach i kolanach oraz wstrząs rozlewający się tępo wzdłuż grzbietu, aż do mózgu, nie ruszała się z miejsca, włosy opadły jej na oczy, dyszała głośno jak zwierzę, gdy padnie wyczerpane pod zbyt wielkim ciężarem.

Tony patrzył przez chwilę z niedowierzaniem na matkę, która leżała niezdarnie u jego stóp, znieruchomiała z bólu. Wreszcie pochylił się i wziął ją pod ramię, aby pomóc jej wstać.

– Nie dotykaj mnie – burknęła szorstko nie patrząc na niego i nie podnosząc głowy.

Odstąpił o krok i wsłuchiwał się w suche, szarpiące szlochanie bez łez, w które zamienił się jej oddech. Po chwili wyciągnęła rękę, oparła się o zderzak i powoli, z wysiłkiem dźwignęła się na nogi. Dłonie jej krwawiły, otarła je o suknię zostawiając na niej brudnoczerwone smugi. Pończochy były podarte na kolanach i krew sączyła się z podrapanej skóry. Niezręcznymi, ślepymi ruchami rąk zaczęła poprawiać na sobie suknię. Nagle wydała się Tony’emu stara, opuszczona i godna litości. Widział, że walczy o zachowanie resztek swojej zwykłej odwagi i wytrzymałości.

Nie ruszył się, aby jej pomóc, ale wpatrywał się w nią z zastygłą twarzą, zafascynowany tym nowym obrazem matki – pokrwawionej, bezbronnej, uwalanej ziemią. Patrząc na jej niekobiece, pozbawione wdzięku ruchy, gdy wygładzała na sobie suknię i pochylała się z trudem, by otrzeć krew z podrapanych kolan, wyobraził sobie bardzo plastycznie jej starość i śmierć, przypomniał sobie w gwałtownym przypływie litości dla nich obojga ową noc przespaną na ganku, w rozsuwanym fotelu pod gwiaździstym niebem, i pohukiwanie puszczyków, i swoje postanowienie, że zostanie lekarzem i wymyśli szczepionkę przeciwko śmierci. Łzy przesłoniły mu oczy, słyszał znowu hukanie puszczyka, wspominał nieśmiertelną małpę i listę kandydatów do nieskończonego życia: matkę, ojca, Jeffa i siebie. Z chaosu wspomnień, spod szczątków rozwalonych, a tak długo podtrzymywanych wałów obronnych wyłaniał się dziwaczny obraz. Nie tylko on sam leży na rozsuwanym fotelu pod niebem usianym gwiazdami. Z nim razem leży jego syn, czarodziejskim sposobem przemieniony w jego bliźniaka, trzynastolatka. Oto rozdają nieśmiertelność zgodnie z niewzruszonymi przepisami miłości i patrzą, jak idzie ku nim przez trawnik zasnuty mglistym oparem ich matka – lekkostopa, o tkliwym głosie, najukochańsza – patrzą, jak wraca prosto z objęć kochanka, aby ich ucałować na dobranoc.

Powoli zbliżył się do Lucy, wyciągnął chusteczkę i ostrożnie otarł brud ze skaleczeń najpierw na jednej, a potem na drugiej dłoni. Odgarnął jej włosy z czoła i otarł chusteczką pot ze ściągniętej, postarzałej twarzy. Podprowadził ją do drzwiczek samochodu i pomógł wsiąść. Postał przy niej chwileczkę, a kiedy podniosła na niego oczy, zobaczył, że odpływa z nich wyraz cierpienia.

Końcami palców pogładził lekko jej policzek, tak jak ona głaskała go często w dzieciństwie, i powiedział:

– Chyba już nie trzeba jechać na cmentarz, prawda?

Czuł pod palcami drobniutkie drżenie jej skóry. Potrząsnęła głową, a ruch ten wyrażał wdzięczność.

– Już nie trzeba – powiedziała cicho.

Dochodziła północ, kiedy znaleźli się z powrotem w Paryżu. Tony zajechał wprost do hotelu, w którym mieszkała matka. Pomógł jej wysiąść z samochodu i odprowadził do samego wejścia. Zatrzymali się przed drzwiami, przytłoczeni nieco koniecznością powiedzenia sobie paru słów przed rozstaniem.

– Słuchaj, Tony – Lucy odezwała się pierwsza. – Zostanę tutaj jeszcze tylko dzień. Czy mogłabym przyjść do was jutro, wszystko jedno o jakiej porze? Chciałabym coś przynieść twojemu synkowi. Jakąś zabawkę.

– Ależ naturalnie.

– Nie myśl, że musisz być wtedy w domu – dorzuciła skwapliwie. – To nie jest potrzebne.

– Tak, rozumiem.

– No, więc dobrze – mówiła prędko. – Przyjdę po południu. O której godzinie kończy się jego spanie?

– Chyba o trzeciej.

– Więc będę o trzeciej.

Nagle zrozumiał, że nie może jej tak zostawić. Z dziecinnym, zduszonym okrzykiem chwycił ją w ramiona, przycisnął mocno do piersi, przywarł do niej i poczuł w tej samej chwili, że wszystkie te lata, obarczone ciężarem wspomnień i błędów, opadają mu z ramion. Przebaczał jej, bez słowa prosił o przebaczenie dla siebie, czepiał się jej kurczowo, czepiał się tego, co im jeszcze zostało na pustyni miłości, jaką oboje stworzyli wokół siebie.

Ona tuliła go, pocieszała, głaskała po ręku, obojętna na ludzi, którzy mijali ich w ciemnej, obcej ulicy przyglądając się z zaciekawieniem tej scenie.

– Mamo – powiedział nareszcie – pamiętasz, jak wyjeżdżałem wtedy, pod koniec tamtych wakacji, i zapytałem cię, co mamy sobie powiedzieć, kiedy się przypadkiem spotkamy? Pamiętasz, co mi powiedziałaś?

Lucy skinęła głową. Tak, pamiętała to ciche popołudnie, głęboki, tchnący jesienią błękit górskiego jeziora i chłopca w miejskim ubraniu, z którego wyrósł w ciągu jednych wakacji.

– Powiedziałam, że chyba zawołamy do siebie: Halo!

Tony wyswobodził się łagodnie z uścisku matki i popatrzył jej w oczy.

– Halo! – powtórzył bardzo poważnie. – Halo, halo!

Uśmiechnęli się do siebie. Byli w tym momencie zupełnie podobni do każdej innej matki i do każdego innego dorosłego syna w chwili, gdy rozstają się pogodnie po całym dniu spędzonym wspólnie za miastem.

Lucy rzuciła wzrokiem na swoją zmiętą, podartą suknię, na pończochy w strzępach i podrapane kolana.

– Ładna historia – powiedziała. – Jak mnie zobaczą w hotelu w takim stanie, gotowi pomyśleć, że Bóg wie co dzisiaj wyczyniałam. – Roześmiała się. Wspięła się trochę na palce i pocałowała go w policzek z takim spokojem, jak gdyby od dwudziestu lat co wieczór całowała go w ten sposób na dobranoc. – Śpij dobrze – rzuciła na pożegnanie, odwróciła się i weszła do hotelu.

Stał przez chwilę patrząc, jak szła przez westibul w kierunku loży portiera. Wysoka, trochę ociężała kobieta, samotna i już niemłoda, solidna i pogodzona z losem, nie żywiąca żadnych złudzeń co do swojej osoby. Wsiadł do samochodu i odjechał do domu.

Otworzył drzwi, w mieszkaniu było ciemno. Wszedł do dziecinnego pokoju, stanął przy łóżeczku Boba i wsłuchiwał się w jego spokojny oddech. Po chwili chłopczyk obudził się i usiadł w łóżeczku.

– Tatuś – wymamrotał zdziwiony.

– Chciałem ci tylko powiedzieć dobranoc. Przed chwilką pożegnałem się z babcią. Przyjdzie do ciebie jutro, jak się obudzisz po południu.

– Po południu – powtórzył sennie chłopczyk, jak gdyby chciał zapamiętać to słowo, zanim znowu ogarnie go otchłań zapomnienia.

– Przyniesie ci zabawkę – szeptał Tony w ciemnościach.

– Ja chcę traktor – powiedział Bobby. – Albo nie, lepiej okręt.

– Zatelefonuję rano do babci. Na pewno przyniesie okręt.

– Taki duży – mówił chłopczyk układając się znów na poduszce. – Na dalekie podróże.

Tony skinął głową.

– Wielki okręt na dużo dalekich rejsów – zapewnił syna.

Ale Bobby już go nie słyszał. Usnął.

Tony wszedł do pokoju, który był wspólną sypialnią jego i Dory. Dora spała także. Leżała na wznak oddychając spokojnie, z głową „odrzuconą do tyłu i obu rękami podniesionymi na wysokość twarzy, jakby się przed czymś broniła. Tony rozebrał się cicho po ciemku i wsunął się do łóżka. Przez chwilę leżał bez ruchu. Pomyślał: „Oto jeszcze jeden dzień mego życia!”

Potem obrócił się na bok, odjął delikatnie ręce żony od jej twarzy, objął ją ramionami i usnął.