39020.fb2
W sypialni, gdzie znaleźli się tylko we dwoje z Lucy, 01iver kończył swoje pakowanie. Nie robił z tego wielkiego obrządku i nigdy nie zabierało mu to wiele czasu, ale kiedy już zapakował torbę podróżną, wyglądała ona tak schludnie i porządnie, jakby pakowanie było dziełem maszyny, a nie człowieka. Lucy zazwyczaj pakowała i rozpakowywała swoje walizki w nerwowych zrywach nieudolnej energii, toteż była przekonana, że 01iver ma w rękach jakiś wrodzony zmysł sprawności i porządku. Podczas gdy on zajęty był pakowaniem, Lucy zdjęła sweter i kostium kąpielowy i przyglądała się odbiciu swego nagiego ciała w wysokim lustrze.
„Starzeję się – myślała przypatrując się sobie. – Na udach widać już pierwsze, przytajone znaki czasu. Muszę więcej chodzić. I więcej spać. I nie powinnam o tym myśleć. Trzydzieści pięć lat!”
Zabrała się do szczotkowania włosów, które sięgały nieco poniżej ramion, bo tak się podobało 01iverowi. Ona wolałaby je przyciąć trochę krócej, zwłaszcza na lato.
– 01iver… – zagadnęła nie przestając szczotkować włosów i patrząc na niego w lustrze.
Do torby postawionej na łóżku 01iver wkładał szybko i porządnie kopertę wypchaną papierami, ranne pantofle i sweter.
– Co takiego?
Zatrzasnął zamek i ściągnął energicznie pasek, jakby dociągał koniowi popręg.
– Bardzo nie chcę, żebyś wracał do domu.
Podszedł i stanąwszy za jej plecami objął ją od tyłu. Poczuła na ciele jego ręce, chłodne dotknięcie ubrania na plecach. Stłumiła w sobie nagły dreszcz obrzydzenia.
„Jestem jego własnością – pomyślała. – Nie powinien się zachowywać tak, jakbym była jego własnością.”
01iver pocałował ją w szyję, pod uchem.
Masz cudny brzuszek – powiedział pieszcząc go dłońmi i całując ją.
Obróciła się w jego ramionach i przylgnęła do niego.
– Zostań jeszcze tydzień – wyszeptała.
Słyszałaś, co mówił Sam? Muszę zapracować na jego rachunek. On wcale nie żartował – dodał głaszcząc delikatnie jej ramię.
– Przecież jest dosyć ludzi w drukarni…
– Ale wszyscy ci ludzie wypryskują z drukarni na herbatkę już o drugiej godzinie, jeżeli mnie tam nie ma – odparł dobrodusznie. – Cudownie się opaliłaś.
– Nie cierpię być sama. Nie potrafię być sama. Jestem na to za głupia.
Roześmiał się i przycisnął ją mocniej do siebie.
– Przecież ty wcale nie jesteś głupia.
– Właśnie że jestem. Ty mnie nie znasz. Kiedy zostaję sama, mój mózg robi się od razu podobny do wyżętej ścierki. Nienawidzę lata. W lecie jestem jak na wygnaniu.
– Ale za to ja uwielbiam kolor twojej skóry w lecie – rzekł 01iver.
Lucy poczuła ukłucie złości o to, że ją traktował tak lekko.
– Jak na wygnaniu – powtórzyła z uporem. – Każde lato to moja Elba.
01iver znowu się roześmiał.
– No, widzisz, wcale nie jesteś głupia. Żadnej głupiej kobiecie coś podobnego nie przyszłoby na myśl.
– Jestem po prostu oczytana. Ale głupia. I będę taka samotna.
– No, no, Lucy… Odsunął się od niej i zaczął się kręcić po pokoju zaglądając do szuflad i różnych zakamarków, aby się upewnić, że niczego nie zapomniał. – Przecież nad jeziorem mieszkają setki ludzi – rzucił na pocieszenie.
– Tak, setki czupiradeł. Babska, z którymi mężowie już nie mogą wytrzymać. Wystarczy popatrzeć, jak wysiadują na hotelowym tarasie wszystkie razem. Ód razu widzę jak żywych ich mężów, tam, w mieście. Ryczą po prostu z uciechy.
– Przyrzekam ci, że nie będę ryczał z uciechy – przerwał jej 01iver.
– Chcesz może, żebym kultywowała znajomość z panią Wales? Dla ćwiczenia umysłu i gromadzenia zapasu historyjek, którymi w zimie będę mogła zabawiać towarzystwo przy brydżu u Pattersonów?
Oliver zawahał się.
– No, wiesz – powiedział lekkim tonem – nie brałbym tego aż tak poważnie. – Znasz przecie Sama…
– Chciałam tylko, żebyś się orientował, że ja się orientuję – rzekła Lucy, wiedziona jakimś niezrozumiałym pragnieniem wprawienia Olivera w zakłopotanie. – I że mi się to nie podoba. Mógłbyś powiedzieć o tym Samowi w powrotnej drodze, skoro już wszyscy są dzisiaj tacy niesamowicie szczerzy.
– Doskonale. Wspomnę mu o tym, jeżeli ci tak zależy. Lucy zaczęła się ubierać.
– Chciałabym wrócić do domu razem z tobą. Teraz, zaraz. Oliver otworzył drzwi do łazienki i zajrzał tam.
– No, a co z Tony’m? – zapytał.
– Zabierzemy go ze sobą.
– Ależ pobyt tutaj tak dobrze mu robi!
Wrócił z łazienki zadowolony, bo i tam nic nie zostawił. Nigdy niczego nie zostawiał, nigdzie. Ale też nigdy nie zaniedbywał tego ostatniego, szybkiego przeglądu.
– Jezioro, słońce… – kończył przerwaną myśl.
– Wiem doskonale, że jezioro i słońce. – Lucy schyliła się i wciągała na nogi mokasyny czując przyjemny chłód skóry przylegającej ciasno do bosych stóp. – Ale wydaje mi się, że ojciec i matka, kiedy będą z nim razem, zrobią mu jeszcze lepiej niż jezioro i słońce.
– Kochanie – powiedział 01iver łagodnym tonem – zrób coś dla mnie.
– Co takiego?
– Przestań już o tym mówić.
Włożyła bluzkę. Bluzka miała długi rząd guziczków na plecach, więc Lucy podeszła do Olivera i odwróciła się, żeby je zapiął. W milczeniu, automatycznie, zaczął zapinać od dołu, poruszając palcami szybko i zręcznie.
– Nie mogę po prostu o tym myśleć, że będziesz się obijał sam w dużym, pustym mieszkaniu. A poza tym zawsze się przepracowujesz, kiedy mnie nie ma.
– Obiecuję ci, że nie będę się przepracowywał – rzekł Oliver. – Coś ci powiem… Spróbuj przez jeden tydzień. Zobaczysz, jak się będziesz czuła. Czy Tony będzie się poprawiał. I wtedy, jeżeli zechcesz wrócić do domu…
– To co?
– Wtedy zobaczymy – dokończył O1iver.
Zapiął ostatnie guziczki i poklepał ją czule po karku.
„Zobaczymy” – powtórzyła. – Za każdym razem kiedy ty mówisz: „Zobaczymy”, wiadomo, że to znaczy: „Nie.” Przecież cię znam.
Roześmiał się i pocałował ją w czubek głowy.
– Ale tym razem to znaczy naprawdę: Zobaczymy.
Lucy odsunęła się od niego i wróciła do lustra, by umalować usta.
– Dlaczego to tak jest – zapytała chłodno – że zawsze robimy to, czego ty chcesz?
– Bo już taki ze mnie staroświecki mąż i ojciec – odpowiedział ubawiony własnymi słowami.
Lucy nakładała na wargi grubą warstwę szminki, wiedziała bowiem, że 01iver tego nie lubi, i chciała chociaż takim drobiazgiem ukarać go za to, że jej odmówił.
– A co będzie – spytała – jeżeli któregoś pięknego poranka ja zechcę się zmienić w nowoczesną żonę?
– Ty się nie zmienisz. – Zapalił papierosa i zauważywszy szminkę na jej ustach, zmarszczył lekko czoło, co było u niego oznaką niezadowolenia. – Nie zmienisz się – powtórzył tym samym, żartobliwym tonem. – Właśnie dlatego ożeniłem się z tobą, kiedy byłaś taka młodziutka. Żebyś nie zdążyła zakrzepnąć we własnych przyzwyczajeniach.
– Nie mów o mnie tak, jakbym była z wosku – obruszyła się Lucy. – To mnie obraża.
– Przysięgam – rzekł 01iver z udaną powagą, unikając świadomie sprzeczki. – Przysięgam, że uważam cię za okropnie nieustępliwą i twardą jak kamień. Czy to ci odpowiada?
– Nie – odparła krótko.
Narysowała kredką przesadnie duży, czerwony łuk i wydymając wargi zaczęła na nich rozsmarowywać szminkę małym palcem. Wprawdzie Oliver nigdy nie powiedział jej słowa na ten temat, ale wiedziała, że nie lubi tych chwil przed lustrem, kiedy jej wargi wyginają się przybierając próżny, zadowolony z siebie wyraz, a czubek palca świeci się tłusto od czerwonego smarowidła. Teraz na złość przedłużała tę chwilę.
– Znamy przecież mnóstwo nowoczesnych małżeństw – podjął na nowo 01iver. Odwrócił się, aby na nią nie patrzeć, udając, że szuka popielniczki. – Obie strony decydują każda na własną rękę. Ile razy widzę jakąś kobietę z niezadowoloną miną, wiem na pewno, że mąż pozwala jej decydować o sobie.
Wiesz, Oliver – rzekła niespodziewanie Lucy – gdybym nie była twoją żoną, to bym cię chyba nienawidziła.
– No, ale pomyśl tylko o tych małżeństwach, które znamy oboje. Mam rację czy nie mam racji?
– Masz rację. Masz rację. Ty zawsze masz rację. – Odwróciła się i wykonała pokorny, ironiczny dyg w jego stronę. – Chylę głowę, bo ty zawsze masz rację.
Oliver roześmiał się, wobec czego ona także musiała się roześmiać.
– Zabawne – rzekł zbliżając się do niej.
– Co jest takie zabawne?
– Jak ty się śmiejesz. Już wtedy, mimo że byłaś młodą dziewczyną… Zupełnie jakby tutaj siedział ktoś inny – dotknął palcem jej krtani – i śmiał się zamiast ciebie.
– Ktoś inny? A jaka ona jest, ta inna?
– Ma głos matowy – mówił Oliver miękko – idąc trochę się w biodrach kołysze i ma rude, niesforne włosy.
– Może wobec tego powinnam przestać się śmiać.
– Nie, nigdy – zaprotestował. – Kocham ten twój śmiech.
– Czekałam na to słowo.
– Kocham?
– Aha. Dawno go nie słyszałam.
Ujęła obu dłońmi klapy jego marynarki i przyciągnęła go lekko ku sobie.
– Żadnemu z dzisiejszych powieściopisarzy nie przyszłoby na myśl użyć tego słowa – powiedział poważnie.
– No więc, dalejże!
– Co: „dalejże”?
– Użyj go. Nie ma tu przecież nikogo.
– Mamo! Tato! – rozległo się z saloniku wołanie Tony’ego. – Już się przebrałem. Jesteście gotowi?
– Za chwilę, Tony – odpowiedział mu Oliver usiłując się uwolnić z rąk żony. – Zaraz wychodzimy.
– Ach, 01iver – szeptała Lucy nie puszczając go. – To takie okropne.
– Co okropne? – zapytał ze zdumieniem.
– Taka jestem od ciebie uzależniona.
– Tatusiu – odezwał się znowu Tony stojąc grzecznie za drzwiami.
– Co takiego, Tony?
– Pójdę do hotelu i tam na ciebie zaczekam. Przejadę się z tobą do bramy.
– Okej – zgodził się 01iver. – Powiedz doktorowi, że będę za pięć minut.
– Klawo jest! 01iver żachnął się.
– Skąd on się tego nauczył? – zapytał cicho.
Lucy wzruszyła ramionami. Na rękawie Olivera widać było lekki ślad szminki, zapewne od jej palca. Postanowiła tchórzliwie nic mu o tym nie mówić. Usłyszeli, jak Tony wychodzi z domu i jak się oddala żwirowaną ścieżką za oknem.
– Tak… – rzekł Oliver rozglądając się jeszcze raz po pokoju. – To by było mniej więcej wszystko. – Podniósł obie torby podróżne i zwrócił się do Lucy: – Otwórz mi drzwi, dobrze?
Otworzyła i wyszli przez salonik na ganek. Salonik był pełen kwiatów, które zasłaniały szpetotę podniszczonych, wynajętych mebli. Woń kwiatów mieszała się z rzeźwym zapachem napływającym nieustannie od strony jeziora. Na ganku Lucy stanęła.
– Mam ochotę się czegoś napić – powiedziała. Właściwie wcale nie miała ochoty, ale w ten sposób mogła odwlec jeszcze o dziesięć minut wyjazd Olivera. Wiedziała, że on się na tym poznał, że zawsze go gniewało albo w najlepszym razie bawiło i niecierpliwiło zarazem to jej nierozsądne, jak twierdził, odkładanie chwili pożegnania. Ale po prostu nie mogła znieść myśli o tym momencie, kiedy odgłos oddalającego się samochodu będzie zamierał na drodze, a ona zostanie tu sama.
– Dobrze – rzekł 01iver po sekundzie wahania i postawił swoje rzeczy na ganku.
On umiał odjeżdżać bez żadnych korowodów, żegnał się tylko raz, ale na serio, i już go nie było. Stał na ganku i patrzył na jezioro, a tymczasem Lucy podeszła do stolika pod ścianą i nalała do szklaneczek whisky, która tam stała w butelce, i trochę wody z lodem.
Z drzew na brzegu jeziora poderwał się w górę jastrząb i począł krążyć nad wodą, powoli, nie poruszając skrzydłami. Z obozu na drugim brzegu znowu dolatywało ciche wołanie trąbki – żołnierska pobudka budząca echa karabinowych strzałów, klęski i zwycięstwa, wzywająca dzieci do zabawy w piłkę lub na lekcję pływania. Jastrząb żeglował spokojnie wśród powietrznych prądów, wyczekując jakiegoś drobnego, lecz fatalnego w skutkach wydarzenia tam w dole – poruszenia się trawy, drgnięcia gałązki – które by odsłoniło obecność jego wieczerzy.
01iver – rzekła Lucy podchodząc do męża z pełnymi szklaneczkami.
– Co?
– He będziesz płacił temu chłopcu? Temu Bunnerowi?
01iver zrobił taki ruch głową, jakby się chciał otrząsnąć z chaotycznych myśli wywołanych widokiem ptaka, który krążył nad wodą, dźwiękiem trąbki i bliskim odjazdem.
– Trzydzieści dolarów tygodniowo – odpowiedział biorąc z rąk Lucy szklaneczkę.
– To dosyć dużo.
– Tak, dosyć.
– Czy nas na to stać? – zapytała.
– Nie, nie stać – odparł rozdrażniony jej pytaniem.
Lucy była na ogół dosyć nieopatrzna w sprawach pieniężnych i w jego przekonaniu ulegała od czasu do czasu dziwacznym napadom rozrzutności. Nie płynęło to ani z pożądliwości, ani z zamiłowania do zbytku, po prostu nie zdawała sobie dostatecznie sprawy z wartości pieniądza i z tego, jak trudno go zdobyć. Ale kiedy była przeciwna czemuś, co on zamierzał zrobić, tak jak w tej chwili przeciwna była zaangażowaniu Bunnera, potrafiła szermować argumentami oszczędnej i zapobiegliwej pani domu.
– Naprawdę uważasz, że to potrzebne? – dopytywała się stojąc obok niego i śledząc wzrokiem powolne krążenie jastrzębia nad jeziorem.
– Naprawdę – odpowiedział podnosząc szklaneczkę uświęconym gestem. – Za zdrowie naszego chłopca z teleskopem!
Lucy z roztargnionym wyrazem twarzy uniosła swoją szklaneczkę i upiła łyk whisky.
– Dlaczego? – zapytała.
– Co: „dlaczego”?
– Po co on nam potrzebny? Oliver dotknął łagodnie jej ramienia.
– Żebyś mogła mieć trochę czasu dla siebie.
– Ależ mnie jest przyjemnie z Tony’m.
– Ja wiem. Jednakże wydaje mi się, że jeśli Tony przez tych kilka tygodni będzie miał koło siebie wesołego, inteligentnego chłopaka, kogoś, kto potrafi być z nim troszeczkę szorstki…
– Uważasz, że go zanadto rozpieszczam? – spytała.
– Nie. Chodzi o to, że… – Usiłował znaleźć możliwie najłagodniejszy i najbardziej niewinny argument. – No, po prostu chodzi o to, że jedynacy, zwłaszcza po poważnej chorobie, jeżeli przez dłuższy czas musieli przebywać wyłącznie w towarzystwie matki… Takie dzieci, jak dorosną, to idą często do baletu.
Lucy roześmiała się.
– Zwariowałeś?
– Wiesz dobrze, co mam na myśli – rzekł 01iver, zły na samego siebie, bo czuł, że musi jej się wydawać napuszony. – Niech ci się nie zdaje, że to takie proste. Przeczytaj jakąkolwiek książkę o psychoanalizie.
– Nie potrzebuję nic czytać, żeby wiedzieć, jak wychowywać własnego syna – odparła Lucy.
– Ależ to po prostu kwestia rozsądku – próbował ją przekonać.
– Zdaje się, chcesz powiedzieć, że robię wszystko na odwrót, niż trzeba – przerwała mu z goryczą. – No, więc powiedz to i…
– Ależ, Lucy – uspokajał ją – nie miałem zamiaru powiedzieć nic podobnego. Może tylko ja patrzę na te sprawy z innej strony niż ty, może lepiej widzę to, do czego chciałbym przygotować Tony’ego, a czego ty nie dostrzegasz.
– Na przykład czego? – zapytała zaczepnie.
– Widzisz, żyjemy w epoce chaosu – zaczął jej tłumaczyć czując, że słowa te brzmią pustym, patetycznym dźwiękiem, ale nie wiedząc, jak inaczej wyrazić to, co chciał powiedzieć. – Czasy są niepewne i niebezpieczne. Żeby im stawić czoło, trzeba być po prostu herosem.
– I dlatego postanowiłeś zrobić herosa z naszego małego biedaka – wtrąciła sardonicznie.
– A tak – odparł obronnym tonem. – I nie nazywaj go małym biedakiem. Za siedem, najwyżej za osiem lat będzie z niego mężczyzna.
– Mężczyzna to jeszcze nie to samo co heros.
– Dzisiaj to jest to samo – upierał się 01iver. – W naszych czasach trzeba być przede wszystkim herosem. A potem, jeśli się uda, można być także mężczyzną.
– Biedny, mały Tony! I jakiś tam zielony studencina potrafi zrobić z niego herosa, ale rodzona matka nie potrafi.
– Tego nie powiedziałem. – Oliver czuł, że zaczyna go ogarniać gniew, ale świadomie panował nad sobą, nie chciał bowiem rozstawać się z żoną w rozgoryczeniu wywołanym sprzeczką. Zmusił się zatem do spokoju. – Przede wszystkim, Bunner nie jest byle jakim zielonym studencina. Jest inteligentny, zrównoważony, ma poczucie humoru…
– A ja, naturalnie, jestem tępa – przerwała Lucy. – Tępa, niezdecydowana, ponura.
Odeszła od niego w stronę ganku.
Słuchaj no, Lucy – zaprotestował idąc za nią – przecież tego także wcale nie powiedziałem.
Stanęła i obróciła się ku niemu ze złym wyrazem twarzy.
– Nie potrzebujesz mówić – rzekła powoli. – Nieraz udaje mi się nie myśleć o tym całymi miesiącami. A potem powiesz coś takiego… Albo zobaczę jakąś inną kobietę w moim wieku, której udało się uratować…
– Na miłość boską, Lucy! – zawołał zapominając w rozdrażnieniu, że postanowił nie dać się wciągnąć w kłótnię. – Nie zaczynaj tylko na tę melodię.
– Proszę cię, 01iverze – uderzyła nagle w błagalny ton – zgódź się, żeby Tony został ze mną samą do końca lata. Przecież to już wszystkiego sześć tygodni. Ja ustąpiłam co do szkoły, możesz mi teraz ustąpić w tej sprawie. Później będzie tak długo poza domem, w towarzystwie tych gruboskórnych smarkaczy… Nie mogę się jeszcze pogodzić z myślą, że nie będę go miała ciągle na oku. Po tym wszystkim, cośmy z nim przeszli. Nawet w tej chwili, chociaż wiem, że poszedł tylko do hotelu, że chce się z tobą przejechać do bramy, muszę się powstrzymywać, żeby tam nie pobiec i nie upewnić się, że nic złego mu się nie stało.
– Właśnie o tym ci mówiłem przez cały czas – rzekł 01iver z naciskiem.
Popatrzyła na niego, jej spojrzenie stało się nagle lodowate. Postawiła szklaneczkę na trawie, jak gdyby składała jakiś niezręczny ukłon. Potem wyprostowała się i z ironicznym uśmiechem przesadnie skłoniła przed nim głowę.
– Chylę głowę – powiedziała – bo przecież ty masz zawsze rację. Zawsze!
Gwałtownym ruchem ujął ją pod brodę i podniósł jej głowę. Nie próbowała się wyrwać. Stała wyprostowana, ze złym uśmiechem na ustach, i patrzyła mu prosto w oczy.
– Pamiętaj, żebyś mi tego nigdy więcej nie powiedziała – wycedził przez zęby. – Ja teraz nie żartuję.
Wtedy szarpnęła głową, odwróciła się do niego plecami i weszła do domu. Drzwi zaopatrzone w żaluzję zatrzasnęły się za nią. 01iver patrzył przez chwilę w tę stronę, po czym dokończył whisky, wziął rzeczy i poszedł ku szczytowej ścianie domu, gdzie pod drzewem stał jego samochód. Wstawił obie torby podróżne, zawahał się sekundę, a w końcu mruknął półgłosem:
– Do cholery z tym wszystkim!
Wsiadł do wozu i włączył motor. Właśnie wyjeżdżał tyłem na drogę, kiedy Lucy ukazała się w drzwiach wychodzących na ganek i podeszła do niego. Wyłączył motor i czekał.
– Przepraszam cię – powiedziała cicho stojąc tuż przy wozie i opierając się ręką o drzwiczki.
01iver ujął jej rękę i delikatnie poklepał.
– Zapomnijmy już o tym – rzekł łagodnie.
Lucy przechyliła się i pocałowała go w policzek. Przelotnym ruchem ręki poprawiła mu krawat.
– Kup sobie parę nowych krawatów – powiedziała. – Wszystkie wyglądają już tak, jakbyś je dostał na Gwiazdkę w dwudziestym dziewiątym roku. – Patrzyła na niego uśmiechając się niepewnie i prosząco. – I nie gniewaj się na mnie.
– Wcale się nie gniewam – zapewnił ją 01iver. Czuł ulgę i zadowolenie, że to ostatnie popołudnie i ich rozstanie zostały jednak uratowane. Prawie uratowane. W każdym razie zagojone po wierzchu.
– Zatelefonuj do mnie w tygodniu – prosiła Lucy. – I powiedz wtedy to zakazane słowo.
– Powiem – obiecał i wychylając się pocałował ją jeszcze raz. Potem włączył na nowo motor. Lucy odstąpiła o krok. Machali do siebie rękami, kiedy Oliyer oddalał się w stronę hotelu.
Lucy stała pod drzewem i patrzyła, jak samochód znika za laskiem na zakręcie drogi. Westchnęła i wróciła do saloniku. Usiadła ciężko na krześle z ciemnego drzewa. Rozejrzała się wokoło i pomyślała, że nawet ta masa kwiatów nie może przesłonić szpetoty okropnego wnętrza. Przypominała sobie warkot samochodu oddalającego się wąską, piaszczystą drogą. Siedziała w brzydkim, pachnącym kwiatami pokoju i myślała: „Klęska, klęska. Ja zawsze tylko przegrywam. W końcu to ja muszę zawsze powiedzieć: Przepraszam.”