39020.fb2
Pod koniec pierwszego tygodnia po wyjeździe męża Lucy napisała do 01ivera, że młody Bunner sprawia się bardzo dobrze i że potrafił sobie pozyskać Tony’ego, pozostawiając mu sprytnie inicjatywę we wszystkich wspólnych poczynaniach. Pisała dalej, że Bunner jest bardzo wesoły i wykazuje dużą pomysłowość, jeśli chodzi o powstrzymywanie Tony’ego przed zbytnim wysiłkiem. Na koniec donosiła, że nawet w dni deszczowe Tony czuje się szczęśliwy w towarzystwie młodego opiekuna.
Pod koniec drugiego tygodnia Lucy nie wiedziała właściwie, co ma napisać mężowi, ponieważ Jeff zdążył już wyznać, że ją kocha.
Z początku śmiała się z niego odgrywając z pewnym zakłopotaniem rolę ubawionej tym zdarzeniem starszej kobiety, do czego nigdy przedtem nie miała okazji. Potem postanowiła napisać do Olivera i zapytać go, co ma z tym zrobić, ale odwlekała pisanie obawiając się, że Oliver będzie sobie z niej kpił, że mogła coś podobnego traktować poważnie. W końcu, nastrojona niemal że opiekuńczo, pozwoliła się pocałować Jeffowi, aby mu dowieść, że nie może to mieć najmniejszego znaczenia ani dla niej, ani dla niego. I wtedy zrozumiała, że cokolwiek by nastąpiło, nie napisze o tym do 01ivera.
Przez trzy dni unikała pozostawania sam na sam z Jeffem i dziesięć razy w ciągu tych dni już-już miała mu powiedzieć, że powinien wyjechać, ale i tego także nie zrobiła.
Lucy była jedną z tych kobiet, które zachowują niewinność w małżeństwie. Nigdy nie zdawała sobie w pełni sprawy z potęgi, jaką dawała jej piękność, ani z wrażenia, jakie wywierała na mężczyznach. Mimo że niezwykle ponętna, zachowywała jednak tak wyraźnie nieprzystępną postawę, że mało kto próbował do niej się zbliżyć.
Jedynym godnym uwagi wyjątkiem był Sam Patterson, który pewnej nocy – na dansingu w klubie podmiejskim, kiedy dobrze podpity znalazł się z nią we dwójkę na tarasie – wziął ją niespodziewanie w ramiona. Nie broniła mu tego, gdyż w pierwszej chwili wzięła jego podniecenie miłosne za zwykłą serdeczność przyjaciela.
– Lucy, kochanie! – wyszeptał. – Chciałem ci coś powiedzieć.
Ja cię…
Natychmiast zorientowała się po jego głosie i zrozumiała, że cokolwiek miał jej do powiedzenia, lepiej było tego nie słyszeć. Wywinęła się zręcznie z jego objęć i śmiejąc się pobłażliwie spytała:
– Słuchaj no, Sam, ileś ty dzisiaj wypił?
A on stał zawstydzony i wyzywający zarazem, nieomal tragiczny.
– Picie nie ma z tym nic wspólnego – powiedział, ale zostawił ją i wrócił prędko na salę.
Ona zaś pomyślała wówczas: „To przecież tylko Sam, wszyscy wiedzą, jaki on jest w tych sprawach.” Znalazłszy się z powrotem na sali zaczęła się rozglądać i liczyć z humorem kobiety, z którymi Sam Patterson romansował. Były tam trzy, co do których miała całkowitą pewność, dwie, których była prawie że pewna, i jedna, którą tylko podejrzewała. Nie wspomniała 01iverowi ani słówkiem o zajściu, bo na cóż by się to zdało? Oliver na pewno zareagowałby ostro i zerwałby stosunki z Pattersonem, na czym wszyscy by tylko stracili. Patterson nigdy nie napomknął o owej nocy na tarasie, ona także nie poruszała tej sprawy, a zresztą było to już tak dawno, chyba w pięć lat po ślubie, że teraz zdawało się jej czasami, jakby nic podobnego w ogóle się nie zdarzyło.
Wierność Lucy miała źródło nie tyle w jej moralności, ile w mieszaninie miłości, wdzięczności i lęku w stosunku do Olivera. Uważała, że 01iver uratował ją od niepewnej, trudnej młodości, i pamięć o tym ocaleniu (bo tak na to patrzyła!) kazała jej odpychać od siebie niemal automatycznie wszelkie przelotne pokusy, jakich mogła w ciągu tych lat doznawać w zetknięciu z innymi mężczyznami.
Mimo swobodnego sposobu bycia Jeff był na tyle niedoświadczony, że wszystkie kobiety wydawały mu się mniej więcej jednakowo przystępne czy nieprzystępne. Co dziwniejsze, ten przystojny chłopak był jak najbardziej skromnego mniemania o sobie i kiedy siedzieli we dwójkę na trawie po obiedzie, od razu wyjechał z całą tą historią. Byli sami, gdyż Tony odprawiał swoją godzinę drzemki, która stanowiła nieodmienną część codziennego programu.
Nad jeziorem wisiała południowa cisza, zamarł poranny wietrzyk i zdawało się, że nawet owady poszły spać. Lucy miała na sobie kretonową sukienkę w kwiaty. Siedziała oparta plecami o drzewo, z nogami skrzyżowanymi i wyciągniętymi przed siebie, z otwartą książką na kolanach, odwróconą do góry okładką. O parę stóp od niej Jeff klęczał na jednym kolanie, podobny do piłkarza, który odpoczywa w czasie przerwy. W ustach trzymał źdźbło trawy, oczy miał spuszczone i od czasu do czasu zrywał łodyżkę koniczyny, przyglądał się jej uważnie i odrzucał od siebie. W cieniu drzewa panował miły chłód, skóra Lucy zachowała jeszcze od rannego pływania wspomnienie łagodnego dotknięcia wody w jeziorze. Siedząc teraz na trawie czuła, że oto przeżywa niezmąconą, cudowną chwilę, którą pragnęłaby zatrzymać i przedłużyć w nieskończoność.
Jeff był ubrany w spłowiałe niebieskie bawełniane spodnie i białą koszulkę z kwadratowym wycięciem u szyi, z krótkimi rękawkami. W migotliwym cieniu padającym z góry od poruszających się liści skóra jego odcinała się od białości koszuli barwą ciemnego mahoniu. Miał nie owłosione, lecz muskularne ramiona. Lucy zwróciła uwagę, jak delikatnie poruszały się pod cienką skórą ścięgna powyżej przegubu, kiedy zrywał łodyżki koniczyny. Był boso, stopy miał trochę kanciaste i o wiele jaśniejsze od reszty ciała, a przy tym – tak się przynajmniej Lucy wydawało – po dziecinnemu wrażliwe.
„Gdzieś po drodze – przemknęło jej przez myśl – zapomniałam, jak wyglądają młodzi mężczyźni.”
Jeff zmrużył oczy i przyglądał się listkowi, który trzymał w ręku.
– Przez całe życie na nią polowałem – odezwał się nagle – i nie udało mi się znaleźć ani jednej.
– Czego znaleźć?
– Czterolistnej koniczyny – odparł rzucając listek na trawę. – Czy nie uważa pani, że to ma swoją wymowę?
– Bardzo głęboką wymowę.
– Ja także jestem tego zdania.
Oszczędnym, zwinnym ruchem złożył się jak scyzoryk i usiadł po turecku.
„Młodzi mężczyźni są tacy wąscy i giętcy w biodrach” – pomyślała Lucy. Potrząsnęła głową, podniosła z kolan książkę i zabrała się znowu do czytania.
„Nic im się nie udawało – czytała. – W Arles były komary, a kiedy dojechali do Carcassonne, okazało się, że zamknięto dopływ wody na całe popołudnie.”
– Muszę znać przyczynę – odezwał się Jeff.
– Czytam teraz.
– Dlaczego pani mnie unikała przez te trzy dni? – pytał uparcie.
– Umieram z ciekawości, jak się skończy ta książka – oświadczyła Lucy. – Oboje są bogaci, młodzi i piękni, podróżują po całej Europie, ale zdaje mi się, że ich małżeństwo musi się rozlecieć.
– Pytałem panią o coś.
– Był pan kiedy w Arles?
– Nie – odparł Jeff. – Nigdzie nie byłem. Chce pani ze mną pojechać do Arles?
Odwróciła kartkę.
– Właśnie dlatego unikałam pana przez te trzy dni – powiedziała. – Jeśli pan nie przestanie mówić mi takich głupstw, to naprawdę lepiej, żeby pan stąd wyjechał.
Wymawiając te słowa zdawała sobie sprawę, że jej myśli układają się zupełnie inaczej. „Jak to przyjemnie – myślała – siedzieć pod drzewem i słuchać głupstw, które opowiada ten chłopak: Chce pani pojechać ze mną do Arles?”
– Powiem pani coś o pani samej – oznajmił Jeff.
– Mam ochotę poczytać. Niech pan nie będzie niegrzeczny.
– Pani pozwala wymazywać się z życia.
– Co takiego? – zapytała odkładając w zdumieniu książkę.
– Tak, przez swego męża. – Jeff wstał i mówił dalej patrząc na nią z góry. – On panią zamknął, zepchnął w kąt, zamurował, zdusił…
– Pan sam nie wie, co pan opowiada – oburzyła się Lucy, tym gwałtowniej, że od czasu do czasu zarzucała 01iverowi niemal to samo i mniej więcej w tych samych słowach. – Przecież pan go nawet nie zna.
– Znam go, właśnie że znam! A jeżeli nie jego samego, to znam ten typ. Mój ojciec ma przynajmniej dziesięciu takich przyjaciół jak on, mogłem się im przyglądać u nas w domu od urodzenia. Cnotliwi, wyżsi ponad to, zawsze przemawiający łagodnym głosem, wszechwiedzący panowie świata ze znaczkiem Ligi Moralności w klapie marynarki.
– Nie ma pan zielonego pojęcia o tym, co pan mówi – upierała się Lucy.
– Czyżby? Nie mam zielonego pojęcia? – Jeff zaczął defilować przed nią nerwowymi krokami tam i z powrotem. – Obserwowałem was w sierpniu zeszłego roku. Siedziałem za wami w kinie, kręciłem się koło kiosku, kiedy przychodziliście kupować lody. Udawałem, że wybieram jakieś pismo ilustrowane, kiedy wymienialiście książki w czytelni. Trzy razy na dzień przepływałem kajakiem koło waszego domku. Już wtedy patrzyłem tylko na panią, tylko na panią. – Głos Jeffa przeszedł w zawodzenie. – Jak pani myśli, po co tu przyjechałem w tym roku?
– Ciicho. Robi pan naprawdę za dużo hałasu.
– Nic nie mogło ujść mojej uwagi – oświadczył Jeff melodramatycznym tonem. – Nic absolutnie. Czy pani mnie wcale nie zauważyła?
– Nie – odparła Lucy.
– No, widzi pani! – zawołał głośno, jak gdyby zaliczał sobie wygrany punkt. – To on pani założył końskie okulary na oczy. Oślepił panią. Już pani sama nie potrafi niczego dostrzec, wszystko widzi pani tylko przez jego zimne oczy, obojętne jak fiszka w kartotece.
– No, no – próbowała go uspokoić rozsądnymi słowami. – Nie zdaje mi się, żeby w tym było coś nadzwyczajnego, jeżeli kobieta zamężna w moim wieku nie zwraca specjalnej uwagi na dziewiętnastoletnich chłopców, którzy się kręcą koło kiosku z lodami.
– Proszę mnie nie nazywać dziewiętnastoletnim chłopcem! – wybuchnął rozpaczliwie. – I niech pani nie mówi o sobie: Kobieta zamężna w moim wieku.
– Nie, naprawdę jest pan okropnie trudnym chłopcem – rzekła Lucy i podniosła na nowo książkę. – Teraz mam zamiar czytać – oświadczyła stanowczo.
– Proszę bardzo, niech pani czyta – odparł krzyżując ramiona na piersi i spoglądając na nią z góry płonącym wzrokiem. – Mnie wszystko jedno, czy pani będzie słuchała tego, co chcę powiedzieć, czy nie. Tak czy inaczej, mam zamiar to powiedzieć. Chodziłem za panią i śledziłem, bo pani jest najcudniejszą kobietą, jaką widziałem w życiu…
„Za Carcassonne – czytała Lucy donośnym, melodyjnym głosem – zatrzymała ich powódź. Doszli do wniosku, że Hiszpania i tak okazałaby się zapewne nudna, wobec czego zawrócili na północ, w kierunku…”
Jeff schylił się ze zdławionym okrzykiem i wyrwał jej z rąk książkę. Rzucił ją z rozmachem daleko na trawę.
– Dobrze – rzekła Lucy wstając. – Dość już tego. Co innego być nieodpowiedzialnym, zabawnym chłopcem, a zupełnie co innego zachowywać się jak impertynencki i zarozumiały gbur. Teraz proszę się stąd wynosić.
Jeff stał przed nią z zaciśniętymi ustami.
– Proszę mi przebaczyć – wyrzekł ochrypłym głosem. – Ja nie jestem zarozumiały. Nie ma na świecie człowieka mniej zarozumiałego ode mnie. Ale nie mogę zapomnieć tego pocałunku i…
– Musi pan to całkiem wykreślić z pamięci – przerwała mu ostro. – Pozwoliłam się pocałować, bo pan się napraszał jak małe szczenię, a dla mnie znaczyło to tyle, co pocałować siostrzeńca na dobranoc.
W chwili gdy to mówiła, odczuwała zadowolenie z samej siebie, że potrafi tak mądrze z nim postępować.
– Nie kłam – wyszeptał. – Wszystko, tylko nie kłam.
– Prosiłam, żeby pan sobie poszedł. Patrzył na nią płonącym wzrokiem.
„Gdyby ktoś nas w tej chwili obserwował przemknęło jej przez myśl – byłby przekonany, że Jeff właśnie oświadcza mi swoją nienawiść.”
Nagle odwrócił się i wyprostowany, bosy, poszedł w kierunku miejsca, gdzie leżała rzucona książka. Podniósł ją, wygładził zgniecione kartki i powoli wrócił pod drzewo.
– Proszę – rzekł oddając jej książkę. – Przyznaję, że jestem dureń. Wszystko przyznaję. – Uśmiechnął się nieśmiało. – Przyznaję nawet, że zeszłego roku miałem dziewiętnaście lat. I nie będę pamiętał o niczym, jeżeli pani tak chce. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek powiedział, że pani jest cudowną kobietą, i nie przypominam sobie, żebym mówił o panu Crown inaczej, jak tylko o wzorze do naśladowania przez innych mężczyzn. A przede wszystkim nie pamiętam, żebym kiedykolwiek panią całował. Uniżam się przed panią w najbardziej wschodni, orientalny, poniżający sposób i przysięgam, że będę pokorny i uniżony od tej chwili aż do samego Święta Pracy.
Zatrzymał się oczekując, że się może uśmiechnie, ale Lucy nie uśmiechała się. Szukała w książce miejsca, w którym jej przerwał.
– Jestem pokorny jak robak – podjął na nowo Jeff przyglądając się jej uważnie. – Jestem pełen uszanowania jak kamerdyner w domu milionera i zupełnie bezpłciowy, niczym siedemdziesięcioletni eunuch w tureckim przytułku dla starców… Nareszcie! – zawołał triumfalnie. – Roześmiała się pani.
– Niech będzie – rzekła Lucy siadając znowu na trawie. – Może pan zostać. Ale pod jednym warunkiem.
– Pod jakim? – zapytał podejrzliwie.
– Musi pan obiecać, że nie będzie pan więcej poważny.
– Będę taki frywolny – zapewniał z powagą – że niemowlęta będą się ode mnie odwracać z obrzydzeniem.
Z obozu chłopców na tamtym brzegu jeziora zabrzmiała trąbka, a Jeff, jakby to był sygnał dla niego, zasalutował sztywno, zamaszyście i powiedział wykonując na pięcie zwrot w tył z iście wojskową precyzją:
– Na razie opuszczam panią. Idę poświęcić życie pogoni za czterolistną koniczynką.
Oddalał się powoli, ze spuszczoną głową, z oczami utkwionymi w ziemi. Systematycznie przeszukiwał trawnik zatrzymując się od czasu do czasu i schylając się, by uszczknąć małą roślinkę. Lucy siedziała oparta plecami o drzewo, z przymkniętymi oczami, świadoma bliskości tej postaci w białej koszuli, snującej się w południowym upale po słonecznym trawniku, na tle lśniącego srebrzyście jeziora i bladobłękitnych gór.
„Przyglądał mi się przez całe lato – myślała sennie. – No, więc co z tego?”