39020.fb2
– Ależ, Lucy, musisz sobie przypomnieć, gdzie go położyłaś – mówił Oliver przez telefon tonem, który tak dobrze znała. Tonem nabrzmiałym pełną znużenia łagodnością, maskującą zniecierpliwienie, tonem, który wprawiał jej mózg w stan odrętwienia i całkowitego zaniku pamięci. – Pomyśl tylko dobrze.
– Przecież myślę – odparła czując, że mówi jak nadąsane dziecko, ale nie mogła nic na to poradzić. – Jestem pewna, że zostawiłam wszystkie rachunki w moim biurku.
Telefon był w saloniku i rozmawiając z mężem Lucy patrzyła na Tony’ego i Jeffa, którzy w świetle lampy grali w szachy przy dużym stole pośrodku pokoju. Obaj grali w skupieniu, z głowami pochylonymi ku sobie nad szachownicą, Tony bowiem uparł się wygrać koniecznie, a Jeff był dobrze wychowany i nie chciał, by go posądziła o podsłuchiwanie rozmowy, którą prowadziła o parę kroków od niego.
– Lucy, kochanie! – W głosie 01ivera znużenie i łagodność brzmiały jeszcze bardziej napiętym tonem. – Dwa razy przeszukałem twoje biurko. Tam nie ma tego rachunku. Są rachunki z trzydziestego drugiego roku, są różne przepisy na zupę rybną i zaproszenie na ślub tej pary, która się rozwiodła trzy lata temu, ale rachunku z garażu nie ma. Powtarzam – mówił dobitnie, tym głosem doprowadzającym do szału – rachunku za garaż w biurku nie ma.
Miała ochotę się rozpłakać. Za każdym razem kiedy 01iver wytykał jej nieudolność w prowadzeniu rachunków domowych, wpadała w popłoch, ogarniało ją tragiczne uczucie, że współczesny świat jest dla niej zanadto skomplikowany, że jacyś nieznani ludzie skorzystali z jej chwilowej nieobecności, by zakraść się do pokoju i ograbić ją z najważniejszych papierów, że w końcu 01iver uważają z wszelką pewnością za idiotkę i żałuje, że się z nią ożenił. Gdyby nie Tony i Jeff, rozpłakałaby się na pewno, co miałoby ten dobry skutek, że Oliver dałby jej spokój i powiedział: „No, mniejsza z tym. Ostatecznie, to nie jest takie ważne. Jakoś to już załatwię.” Mimo że ani Tony, ani Jeff nie patrzyli na nią, nie mogła się oczywiście rozpłakać. Zdobyła się na powiedzenie:
– Jestem pewna, że zapłaciłam. Jestem zupełnie pewna.
– Jenkins twierdzi, że nie zapłaciłaś – odparł Oliver. Jenkins był właścicielem garażu. Lucy gardziła nim, ponieważ miał zwyczaj przestawiania się jak za naciśnięciem guziczka z gorliwej uprzejmości do jazgotliwych wymówek, jeśli klient nie zapłacił mu należności punktualnie na piątego każdego miesiąca.
– A ty komu masz zamiar uwierzyć? – zapytała. – Jenkinsowi czy mnie?
– Ale przecież nie ma tej sumy w książeczce czekowej. – Lucy omal nie zawyła, tak ją świdrował ten nieubłagany, daleki głos. – Nie mogę także znaleźć pokwitowania, a dzisiaj, kiedy wstąpiłem po benzynę, Jenkins był bardzo nieprzyjemny. Wiesz, Lucy, to naprawdę niemiła sytuacja, kiedy taki facet podchodzi do ciebie i powiada, że od trzech miesięcy jesteś mu winien siedemdziesiąt dolarów. A ja byłem przekonany, że zapłacone.
– Bo jest zapłacone – upierała się, mimo że nie pamiętała nic absolutnie.
– Lucy, powtarzam ci, że musimy mieć ten rachunek.
– Więc co chcesz, żebym zrobiła?! – zawołała podnosząc głos mimo woli. – Mam przyjechać i szukać sama? Jeżeli tak, to wsiadam w pociąg jutro rano.
Na te słowa Jeff uniósł na sekundę wzrok znad szachownicy, ale natychmiast spuścił znowu powieki.
– Pilnuj swojej królowej – ostrzegł Tony’ego.
– Mam morderczy plan – odparł chłopiec. – Radzę, niech pan uważa!
– Ależ nie, nie – 01iver uspokajał żonę zmęczonym głosem. – Pogadam z nim jeszcze. Nie myśl już o tym.
Kiedy 01iver mówił: „Nie myśl już o tym”, Lucy wiedziała, że zapadł na nią wyrok. Taki mały, powtarzający się, narastający, potępiający wyrok.
– Co tam u was słychać? – pytał 01iver, ale głos jego brzmiał teraz chłodno, jak gdyby ściągał jej cugle. – Jak Tony się czuje?
– Gra teraz w szachy z Jeffem. Chcesz z nim porozmawiać?
– Tak, proszę cię.
Lucy odłożyła słuchawkę.
– Tony, ojciec chce z tobą mówić – powiedziała do chłopca.
Kiedy Tony zawołał: „Serwus, tatuś!”, Lucy już nie było w pokoju. Czuła, że Jeff jej się przyglądał, gdy wychodziła na ganek, i zdawało jej się, że wyglądała na zdenerwowaną i upokorzoną.
– Widzieliśmy dzisiaj jelenia – opowiadał Tony Oliverowi. – Przyszedł nad jezioro, żeby się napić.
Lucy poszła przez trawnik nad jezioro. Nie miała ochoty rozmawiać jeszcze raz z 01iverem. Świecił księżyc w pełni, wieczór był ciepły, nad wodą wstawał leciutki, mleczny opar. Z przeciwległego brzegu dolatywał dźwięk trąbki. Chłopiec grający na trąbce dawał co wieczór krótki koncert. Dzisiaj były to francuskie marsze kawaleryjskie. Grał bardzo dobrze, a skoczne, obce melodie nasycały krajobraz – miękkie, niemal zatarte przez wstającą mgłę brzegi jeziora – dziwnie melancholijnym nastrojem.
Lucy stała osłaniając dłońmi nagie ramiona, bo lekki chłód ciągnął brzegiem wody. Blask księżyca i melodia płynąca nad jeziorem łagodziły jej rozdrażnienie przemieniając je w litość nad samą sobą.
Usłyszała ze sobą kroki, ale nie odwróciła się, a kiedy Jeff otoczył ją ramionami, nie miała wcale wrażenia, że jest kobietą, którą młody mężczyzna prześladuje swoją miłością. Czuła się jak dziecko, którym zaopiekował się ktoś dorosły. Wprawdzie, gdy się obróciła i Jeff ją pocałował, uczucie to zmieniło się w coś całkiem innego, lecz mimo to zdawało jej się, że została skrzywdzona i że teraz ktoś gładzi i opatruje bolące miejsce. Czuła na obnażonych plecach jego dłonie – gładkie i twarde, delikatne, szukające, domagające się. Oderwała usta od jego ust i ciągle w jego objęciach, oparła mu głowę o ramię.
– O Boże! – wyszeptał Jeff.
Ujął ją pod brodę i próbował unieść jej głowę, ale ona opierała się i mocniej przywierała twarzą do jego flanelowej koszuli.
– Nie – powiedziała. – Więcej nie…
– Później – szepnął. – Jestem sam w całym domu. Siostra wyjechała na tydzień do miasta.
– Przestań.
– Byłem taki grzeczny – błagał Jeff. – Już dłużej nie mogę. Lucy…
– Mamo! – rozległ się od strony domu przenikliwy dziecinny głos. – Mamo!
Lucy wyrwała się i pobiegła przez trawnik.
– Jestem, Tony! – zawołała dobiegając do ganku.
– Tatuś pyta, czy będziesz z nim jeszcze rozmawiać.
Zatrzymała się i oparta o kolumnę ganku usiłowała uspokoić oddech.
– Nie, chyba że tatuś chce mi coś specjalnego powiedzieć – odpowiedziała mu przez otwarte okno.
– Mama mówi, że nie, chyba że chcesz jej coś specjalnego powiedzieć – powtarzał Tony do telefonu.
Czekała. Przez chwilę było cicho, a potem chłopiec powiedział:
– Okej! Będę. Do widzenia.
Usłyszała lekki trzask odkładanej słuchawki. Tony podniósł żaluzję i wystawił głowę przez okno.
– Mamo! – zawołał.
– Jestem tutaj – odezwała się z mroku, w którym tonął ganek.
– Tatuś kazał ci powiedzieć, że nie może do nas przyjechać na tę niedzielę, bo będzie jakiś pan z Detroit, z którym się musi spotkać.
– Dobrze. – Widziała, jak Jeff wraca powoli przez trawnik zalany księżycową poświatą. – Ale słuchaj, jeżeli chcesz spać na ganku, to już czas, żebyś sobie szykował posłanie.
– Nie skończyliśmy partii – zaprotestował Tony. – Przycisnąłem Jeffa okropnie do muru.
– Możecie skończyć jutro. Przecież jutro Jeff będzie tak samo przyciśnięty do muru.
– No dobra – zgodził się Tony i cofając głowę spuścił z łoskotem żaluzję.
Jeff wszedł na ganek i stanął przed Lucy. Już wyciągał do niej ramiona, ale odsunęła się i zapaliła lampę stojącą na trzcinowym stole, obok długiego, rozsuwanego fotela, na którym Tony miał spać.
– Lucy – wyszeptał idąc za nią – nie uciekaj ode mnie.
– Tamtego wcale nie było – powiedziała z naciskiem. Nerwowym ruchem wepchnęła do stojącego na stole koszyczka koszulę Tony’ego, do której po południu przyszywała guziki. – Niczego nie było. Niech pan o tym zapomni. Proszę. Niech pan zapomni.
– Nigdy – odparł stojąc tuż przy niej. Wyciągnął rękę i dotknął palcami jej warg. – Twoje usta…
Usłyszała swój jęk i zdziwiła się tym ogromnie. Miała uczucie, że traci panowanie nad najprostszymi gestami, nad ruchami rąk, nad głosem w krtani.
– Nie – rzekła twardo i przeszła obok Jeffa pocierając mocno wargi grzbietem dłoni.
Tony wyszedł na ganek obładowany pościelą i zwalił ją na fotel.
– Jeff – zwrócił się do swego opiekuna – ale musi pan coś obiecać. Nie wolno patrzeć na szachownicę aż do jutra rana.
– Co? – spytał Jeff odwracając powoli głowę w jego stronę.
– Bo gra musi być przecież uczciwa. Przyrzeka pan?
– A, tak, przyrzekam – odparł Jeff uśmiechając się blado. Schylił się, podniósł teleskop leżący pod krzesłem i zaczął przecierać soczewkę rękawem koszuli. Zdawał się całkowicie pochłonięty tą ważną czynnością. Lucy patrzyła na Tony’ego, który zabrał się do rozścielania prześcieradła i kołdry na zaimprowizowanym łóżku.
– Naprawdę chcesz spać tutaj, na dworze? – zapytała myśląc równocześnie, że jeśli odda się troskom matczynym, to prędzej odzyska równowagę. – Nie będzie ci zimno?
– Wcale nie jest zimno, mamusiu – odparł wesoło Tony. – Miliony ludzi śpią w lecie na dworze, prawda, Jeff?
– Tak, miliony ludzi – potwierdził Jeff nie przestając przecierać soczewki. Siedział teraz na schodkach z pochyloną głową, tak że Lucy nie mogła widzieć jego twarzy.
– Żołnierze, myśliwi, alpiniści – wyliczał Tony. – Napiszę do tatusia i poproszę, żeby mi przywiózł śpiwór. Wtedy będę mógł spać na dworze, choćby był śnieg.
– Masz na to jeszcze dosyć czasu – odezwał się Jeff wstając ze schodów.
Lucy przyjrzała mu się uważnie. Twarz miał spokojną, wcale nie zmienioną, malował się na niej zwykły wyraz przyjaznej i sceptycznej pobłażliwości w stosunku do Tony’ego.
„Muszę być z nim ostrożna – pomyślała. – Zanadto jest elastyczny. Okazuje się, że młodzi mężczyźni są giętcy nie tylko w biodrach.”
– Tak, Tony, masz masę czasu – powtórzył Jeff niedbale. – Aż do dwunastej wojny światowej.
– Co za bzdury! – żachnęła się Lucy.
Podeszła do Tony’ego i zaczęła mu pomagać w szykowaniu posłania.
– Pardon - poprawił się Jeff. – Do piętnastej wojny światowej…
– Nie złość się na niego, mamo – powiedział Tony. – Ja mam z Jeffem taką umowę. Rozmawia ze mną tak, jakbym miał już dwadzieścia lat.
– Nie będzie ani dwunastej, ani piętnastej, ani żadnej wojny światowej – oświadczyła Lucy.
Na myśl o wojnie ogarniało ją przerażenie. Nie chciała czytać komunikatów z Hiszpanii, gdzie przez rok toczyła się wojna domowa, i udało jej się uprosić Olivera, aby nie kupował Tony’emu, gdy ten był jeszcze mały, ołowianych żołnierzy ani działek przeciwlotniczych. W gruncie rzeczy, temat ten nie byłby dla niej do tego stopnia przykry, gdyby jakimś sposobem mogła uzyskać gwarancję, że jeśli wojna wybuchnie, to w takim czasie, kiedy Tony będzie albo jeszcze za młody, albo już za stary, aby wziąć w niej udział. Gdyby ktoś ją zmusił do ujawnienia swego stanowiska, powiedziałaby, że patriotyzm jest dobry dla ludzi mających dużo dzieci.
– Mówcie o czym innym – zaproponowała.
– Tony, mówimy o czym innym – powtórzył posłusznie Jeff.
– Oglądał pan dzisiaj księżyc? – zapytał Tony. – Prawie pełnia. Można wszystko zobaczyć.
– Księżyc… – powiedział Jeff w zamyśleniu.
Położył się na wznak na deskach, wziął krzesło i obróciwszy je do góry nogami, ścisnął mocno kolanami. Oparł teleskop o poprzeczkę krzesła, zmrużył jedno oko i wpatrywał się w niebieski firmament.
– Co pan tam robi? – spytała Lucy niemal podejrzliwie.
– Tony mnie tego nauczył – odparł Jeff poprawiając teleskop. – Trzeba mieć nieruchome pole widzenia, prawda, Tony?
– Bo inaczej gwiazdy się zamazują – wyjaśnił Tony majstrując przy łóżku.
– A jedyna rzecz, której tu sobie nie życzymy – ciągnął Jeff – to zamazane gwiazdy. – Przekręcił pierścień jeszcze o ćwierć obrotu. – Spójrzmy oto na czysty, nie zamazany Księżyc. – Uderzył nagle w ton profesorski. – Bardzo interesujący cel wycieczek, jeżeli ktoś lubi podróże. Można żeglować w kamiennej łodzi przez Marę Crisium… Tony, jak to jest po angielsku?
– Morze Kryzysowe – odpowiedział Tony bez chwili namysłu.
– Kryzysy… – westchnął Jeff. – Nawet na zimnym, martwym księżycu.
„Nie mógł mówić poważnie o tamtych rzeczach – myślała Lucy z goryczą. – Po prostu próbował, a nuż się uda. Bo jeżeli teraz może się bawić z Tony’m w taki sposób…”
– A trochę na południe – wywodził Jeff – jest przyjemniejsze miejsce. Marę Foecunditas.
– Morze Płodności – skwapliwie przetłumaczył Tony.
– Na wszelki wypadek zanurzymy cię parę razy w tym morzu – obiecał Jeff z uśmiechem. Leżał ciągle na plecach, z teleskopem wycelowanym w niebo.
– Jeff – rzekła Lucy ostrzegawczym tonem.
Morze Spokoju, Trzęsawisko Snu, Jezioro Marzeń – wyli czał Jeff, jakby jej wcale nie słyszał. Jego niski młodzieńczy głos z lekkim akcentem bostońskim wyśpiewywał te nazwy niby zaczarowaną melodię. – Kto wie, czy w naszym stuleciu nie dotrzemy ostatecznie na księżyc. Kiedy się urodziłeś, Tony?
– Dwudziestego szóstego marca – odparł chłopiec układając wymyślny, szpitalny kant z kołdry i prześcieradła na końcu materaca.
– Konstelacja Barana – zawyrokował Jeff. Odstawił teleskop i przez chwilę leżał z głową na podłodze. Oczy miał zamknięte, jak gdyby zatopiony w jakiejś wewnętrznej wizji nasłuchiwał nieziemskich głosów i czekał na omen z nieba. – Znak Barana – powiedział wreszcie. – Rogate zwierzę na firmamencie. Czy wiesz, Tony, skąd się tam wziął ten baran?
– Pan wierzy w tę bujdę? – zapytał Tony przerywając na chwilę swoje zajęcie i spoglądając na Jeffa.
– We wszystko wierzę – odparł Jeff nie otwierając oczu i nie zmieniając uroczystego, liturgicznego tonu. – Wierzę w Zodiak i w szczęście, w wędrówki dusz i ofiary, w tajną dyplomację, do której się dochodzi tajnymi ścieżkami.
– Ofiary z ludzi? – W głosie chłopca brzmiało niedowierzanie. – Czy naprawdę kiedyś składali takie ofiary?
– Oczywiście.
– Aż dokąd? Do jakiego czasu? – dociekał Tony z nutką sceptycyzmu.
– Aż do wczoraj, do godziny piętnastej piętnaście. Tylko taki rodzaj ofiary jest skuteczny – zapewniał go Jeff. – Zaczekaj, aż sam tego spróbujesz parę razy, wtedy dopiero zrozumiesz, co mam na myśli.
– No, Jeff, dosyć już tego na dzisiaj – wmieszała się Lucy myśląc równocześnie: „On mnie umyślnie prowokuje, po prostu mści się na mnie.” – Tony, patrz, jeszcze tutaj niedobrze.
– Frixus i Helle – podjął Jeff swoją opowieść, jakby Lucy wcale się do niego nie odzywała – synowie króla Tesalii, byli bardzo źle traktowani przez swoją macochę…
– Czy to jest takie pouczające? – zapytała, zdecydowana zachować spokój.
– Niesłychanie pouczające.
– A jak ona się nazywała? – dopytywał się Tony.
– Kto?
– No, ta macocha.
– O tym będzie na następnej lekcji. Więc Merkury zlitował się nad chłopcami i posłał złotorunego barana, żeby im ułatwić ucieczkę. Baran niósł obu braci na grzbiecie, wysoko nad ziemią, i wszystko szło jak najlepiej aż do chwili, kiedy się znaleźli nad cieśniną oddzielającą Europę od Azji. Tam Helle spadł z barana i utopił się, wobec czego do dzisiejszego dnia cieśnina nazywa się Hellespont. A kiedy Frixus dostał się do Kolchidy, która przy dobrej pogodzie była zupełnie miłym miastem, z wdzięczności dla bogów złożył im w ofierze barana. Jowisz, w uznaniu zasług skrzydlatego barana w służbie królewicza Tesalii, usadowił biedne, nieżywe zwierzę pośród gwiazd. Lucy rzuciła zaciekawione spojrzenie na Jeffa.
– Czy pan wiedział to wszystko już przedtem, zanim pan poznał Tony’ego?
– Nie, ani be, ani me – odparł Jeff. – Co wieczór, kiedy wracam do siebie, zabieram się do książek, żeby Tony mógł mnie uważać za najmądrzejszego człowieka na świecie. – Uśmiechnął się. – Chciałbym, żeby Tony po tych wakacjach rozczarował się do wszystkich nauczycieli, żeby ich wcale nie słuchał i żeby nabrał obrzydzenia do nauki. Tyle przynajmniej mogę dla niego zrobić. – Zerwał się gwałtownie i usiadł na podłodze. W świetle padającym od lampy jego twarz miała naiwny i otwarty wyraz, oczy błyszczały szczerością. – Tony! – zawołał. – Pokaż mamie, jak potrafisz oddychać przy pływaniu.
– O, tak – zademonstrował Tony wysuwając w przód głowę i wykonując ramionami pływackie ruchy. – Odepchnąć się nogami, raz, dwa, trzy, cztery, ODETCHNĄĆ!
Przechylił głowę w bok, szeroko otworzył usta tylko z jednej strony, jakby miał jeden policzek zanurzony w wodzie, i wciągnął powietrze z głośnym, wilgotnym mlaśnięciem.
– Nie można tego robić trochę wytworniej, bez takiego mlaskania? – spytała Lucy, a myśl jej tymczasem była zajęta czym innym. „Już minęło niebezpieczeństwo – uspokajała samą siebie. – Wszystko jest znowu po dawnemu.”
– Nie – odparł Jeff siedząc na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. – To ja go tak nauczyłem. – Nagle obrócił się do Tony’ego: – Jak myślisz, Tony, czy twój ojciec będzie coś miał z tych pieniędzy, które na mnie wykłada?
– Czyja wiem? – przekomarzał się Tony. – Chyba coś niecoś będzie miał.
Nabujaj mu trochę w następnym liście, dobrze? Z przyjaźni dla mnie. – Jeff podniósł się i wziął z podłogi teleskop. Przyłożył go do oka i z odległości dziesięciu stóp zaczął się przyglądać Tony’emu. – Pierwszy raz będziesz się musiał ogolić – oznajmił proroczym tonem – dokładnie za trzy lata, dwa miesiące i czternaście dni. Tony parsknął śmiechem i potarł sobie podbródek.
– Chciałem ci zadać jedno pytanie, młody człowieku – ciągnął Jeff podchodząc do przygotowanego posłania i opierając się o poręcz fotela. – Czy nie uważasz, że to byłby zupełnie niezły pomysł, gdybyśmy po Święcie Pracy wrócili razem do twojego domu i byli ze sobą przez całą zimę? Mógłbym cię jeszcze trochę doszlifować.
– A pan mógłby się tak urządzić? – zapytał skwapliwie chłopiec, jakby ta myśl ogromnie mu przypadła do smaku.
– Nie, Tony, nic podobnego – odezwała się Lucy. – Jeff tylko żartował. Musi przecież wracać do swojej uczelni i zachowywać się rozsądnie aż do przyszłych wakacji. Jeff, niechże pan przestanie huśtać się na poręczy, bo całe to łóżko się rozleci, a wcale nie tak łatwo je rozstawić.
– Jedna rzecz mi się nie podoba z tymi wakacjami – zauważył Tony filozoficznie. – Pod koniec zaczynają mijać o wiele za prędko. Jeff, czy my się naprawdę zobaczymy w zimie?
– Jasne, że tak. Namów swoją mamę, żeby przyjechała z tobą do Dartmouth. Na rozgrywki piłki nożnej albo w karnawale, na zabawę.
– Mamo, pojedziemy?
– Może pojedziemy – odparła Lucy nie chcąc, aby ten temat urósł do zasadniczego problemu. – Żeby tylko Jeff nie zapomniał nas zaprosić.
– Tony! – zawołał Jeff. – Jutro zatnę się nożem w rękę i własną krwią wypiszę zaproszenie, a wtedy to już będzie umowa na mur. Trochę poczarujemy, postaramy się i twoja mama zostanie Królową Karnawału. Posadzą ją na wielkiej kuli ze śniegu, sfotografują i wszyscy będą mówili: „Jak babcię kocham, jeszcześmy czegoś takiego nie mieli w New Hampshire!”
Lucy rzuciła niespokojne spojrzenie na syna. „Gdyby był o rok starszy – pomyślała – zorientowałby się na pewno. Może nawet już…”
– Niech pan da temu spokój – powiedziała ryzykując, że rozbudzi czujność Tony’ego. – Proszę nie stroić sobie ze mnie żartów.
– Ja wcale nie żartuję – odparł powoli Jeff. – Podszedł do krawędzi schodów i znowu zaczął obserwować firmament. – Oto Mars – wyrzekł głębokim, dramatycznym tonem. – Złowróżbna, krwawoczerwona planeta. Wisi nisko i ani mrugnie. To jest twoja planeta, Tony, bo urodziłeś się pod znakiem Barana. Sprzyja wszelakiej rzezi i sztuce wojennej. Wiesz, Tony, zostań wojskowym. Zdobędziesz ze sto miast i zanim dojdziesz do dwudziestu trzech lat, będziesz co najmniej podpułkownikiem.
– Nie, Jeff, naprawdę – wtrąciła się Lucy – chyba już dosyć tych bzdur.
– Bzdur? – powtórzył zdziwiony. – Tony, czy ty także uważasz, że mówię bzdury?
– Tak – odparł Tony, chcąc być sprawiedliwym. – Ale to jest bardzo ciekawe.
– Przez pięć tysięcy lat ludzie kierowali się w życiu tym, co mówiły im gwiazdy. Władcy Egiptu… Lucy – rzekł nagle Jeff, a głos jego drżał teraz nutką chłopięcej, wyzywającej zuchwałości. – Kiedy pani się urodziła?
– Bardzo dawno temu.
– Tony, kiedy są urodziny twojej mamy?
– Dwudziestego piątego sierpnia – odpowiedział wesoło chłopiec i zwrócił się zaraz do matki: – Przecież to ci nic nie zaszkodzi.
– Dwudziestego piątego sierpnia – zastanawiał się Jeff. – Virgo. Znak Dziewicy…
– Mamo… – Tony spojrzał pytająco na Lucy.
– Wytłumaczę ci to kiedy indziej.
– W okolicach Eufratu – mówił Jeff tonem profesorskim, szybko i wcale nie modulując głosu – nie odróżniano jej od Wenus, smutnej i doskonałej, którą wielbili zakochani. Planetą rządzącą losem jest Merkury, najjaśniejsza gwiazda, stale obrócona tą samą półkulą do Słońca, po jednej stronie mroźna, a rozpalona po drugiej. Ludzie urodzeni pod znakiem Dziewicy są nieśmiali, boją się rozbłysnąć…
– No, dobrze – przerwała Lucy czując, że Jeff posunął się dostatecznie daleko – skąd pan wyciągnął te wszystkie dyrdy-małki?
– Z dzieła Madame Vietcha pod tytułem Księga gwiazd – przyznał się Jeff z rozbrajającym uśmiechem. – Można je dostać za jedne trzydzieści pięć centów w każdej księgarni albo w kiosku u lodziarza. Ludzie spod znaku Dziewicy boją się zakłócenia ładu i utraty czystości, są skłonni do owrzodzeń przewodu pokarmowego. Jeśli kochają, to namiętnie, i przywiązują ogromną wagę do wierności…
– A jak to z panem wygląda? – przerwała mu znowu, nieomal wrogo, zapominając na chwilę o Tony’m i rzucając Jeffowi wyzwanie. – Jaki jest pański horoskop?
– Ach! – westchnął Jeff odkładając teleskop i żałośnie kiwając głową. – To za smutne, żeby opowiadać. Jestem w opozycji do moich gwiazd. Siedzą sobie tam w górze – machnął smutnie ręką w kierunku nieba – pomrugują i pokpiwają ze mnie. „Nie masz żadnej szansy, człowieczku” – powiadają. Ja chciałbym przewodzić, a one każą mi słuchać. Ja chciałbym być odważny, one przykazują ostrożność. Ja pragnąłbym zostać wielkim człowiekiem, one obiecują, że może w innym wcieleniu. Ja mówię: „Miłość”, one odpowiadają: „Klęska”. Jestem bohaterem, który zgubił swój znak Zodiaku.
Wtem zachrzęściły kroki na żwirowanej uliczce kolo ganku i w chwilę później ukazała się podrastająca dziewczynka w niebieskich spodniach w prążki i w luźnym sweterku. Lucy nie poznała jej na pierwszy rzut oka, zaraz jednak przypomniała sobie, że jest to córka niejakiej pani Nickerson, którą poznała w hotelu przed kilku godzinami. Tony przestał majstrować przy swoim łóżku i przypatrywał się dziewczynce.
– Halo! – rzuciła na powitanie wstępując po schodach na ganek.
Była to pulchna i przedwcześnie rozwinięta dziewczynka. Niebieskie spodnie opinały się ciasno na jej korpulentnym tyłeczku. Lucy zauważyła z pewnym zgorszeniem jaśniejsze pasma, w jej włosach, które nie były na pewno dziełem natury.
– Halo! – powiedziała panna Nickerson jeszcze raz, stojąc już na ganku z szeroko rozstawionymi nogami i z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie. Rozglądała się wcale nie zmieszana, przeciwnie, tak pewna siebie jak pogromca w cyrku. – Jestem Susan Nickerson – oznajmiła, i gdyby ktoś usłyszał te słowa mając zamknięte oczy, byłby przekonany, że wymówiła je dojrzała i niezbyt miła niewiasta. – Poznałyśmy się dziś po południu.
– Oczywiście, Susan – odparła Lucy. – To jest mój syn, Tony.
– Bardzo mi przyjemnie – rzekła Susan oschle. – Dużo o tobie słyszałam.
Jeff zrobił obrzydliwą minę.
– Mama przysłała mnie do pani, żeby zapytać, czy pani zagra dzisiaj w brydża na czwartego.
Jeff strzelił szybkim spojrzeniem w kierunku Lucy, po czym pochylił się i podniósł krzesło, ustawione na podłodze do góry nogami jako podpórka dla teleskopu.
Lucy zawahała się. Stanęła jej przed oczami hotelowa weranda z rządkiem przywiędłych słomianych wdówek.
– Dzisiaj niestety nie mogę – odpowiedziała. – Proszę bardzo podziękować mamusi, ale czuję się zmęczona i chciałabym wcześnie pójść spać.
– Okej – zgodziła się Susan obojętnie.
– Brydż wyrządził nam jeszcze więcej złego niż prohibicja – zawyrokował Jeff.
Susan przyjrzała mu się z chłodną uwagą. Miała zimne, jasnoniebieskie oczy, okrągłe jak dwie monety.
– Słyszałam już o panu – oświadczyła.
Miała taki sposób mówienia, że najzwyklejsze słowa brzmiały w jej ustach jak oskarżenie.
„Bardzo to będzie do niej pasowało, jeżeli zechce zostać policjantką” – pomyślała Lucy zauważywszy tę szczególną właściwość.
Jeff roześmiał się i powiedział:
– Myślę, że powinnaś zachować dla siebie to, co o mnie słyszałaś.
– Pan jest ten chłopak z Dartmouth. Moja mama uważa, że pan jest bardzo przystojny.
Jeff skinął poważnie głową na znak zgody.
– A jakie jest twoje zdanie? – zapytał.
– Owszem, dlaczego nie – odparła ze wzruszeniem ramion, które wywołało falisty, pulchny ruch pod luźnym sweterkiem. – Ale do filmu na pewno by pana nie przyjęli.
– Właśnie tego samego się obawiałem. Jak długo tu jeszcze zostaniesz?
– Mam nadzieję, że już niedługo – odparła dziewczynka. – Wolę Nevadę.
– Dlaczego?
– Bo tam się przynajmniej coś działo. A tutaj prawdziwy cmentarz. Nieprawidłowy dobór grup wieku. Nawet kina nie ma, tylko w soboty i niedziele. Co wy tutaj robicie wieczorami?
– Obserwujemy gwiazdy – odparł Tony, który przez cały czas wpatrywał się w nią jak urzeczony.
– Uhm… – Na Susan nie zrobiło to większego wrażenia.
„Nie może mieć chyba więcej niż czternaście lat – myślała Lucy z niesmakiem, lecz jednocześnie ubawiona – a zachowuje się w taki sposób, jakby tylko najbardziej wyrafinowane zboczenie mogło zająć jej uwagę dłużej niż przez pięć minut.”
Tony podszedł do Susan i podał jej teleskop proponując uprzejmie:
– Może chcesz trochę popatrzeć?
Znowu wzruszyła ramionami.
– Nic mnie to nie obchodzi.
Ale wzięła teleskop i ze znudzoną miną podniosła go do oka.
– Patrzyłaś już kiedy przez takie coś? – zapytał Tony.
– Nie.
– Przez mój teleskop można oglądać góry na księżycu.
Susan przyglądała się księżycowi krytycznie i bez życzliwości.
– No, jak ci się podoba? – dopytywał się chłopak takim tonem, jakby był właścicielem księżyca.
– Dlaczego nie? Dosyć – odparła oddając mu teleskop. – To jest księżyc.
Jeff parsknął śmiechem, ale zaraz spoważniał. Susan zmierzyła go od stóp do głów spojrzeniem policjantki.
– No, to już muszę iść – oświadczyła. – Mama chce wiedzieć, jak będzie z tym brydżem. – Wykonała ręką gest pełen wdzięku od siedmiu boleści, jakby udzielała zebranym błogosławieństwa, i rzuciła na pożegnanie: – Dziękuję!
– Spotkamy się jutro – zaproponował Tony usiłując nadać swemu głosowi nonszalanckie brzmienie.
Lucy zauważyła ten wysiłek i uczuła, że aż potnieje ze współczucia dla syna.
– Możliwe – odparła Susan obojętnie.
„Mój biedny Tony! – westchnęła w duchu Lucy. – Więc to jest pierwsza dziewczyna, na którą zwrócił uwagę.”
– Bardzo mi było miło poznać państwa – oświadczyła Susan. – Jeszcze raz: dziękuję!
Patrzyli za nią, gdy się oddalała żwirowaną uliczką. Krągłe pośladki wypychały niebieską tkaninę spodni jak dwie piłki plażowe, dobrze napompowane powietrzem. Kiedy znikła za rogiem domu, Jeff otrząsnął się całym ciałem w sposób niesłychanie wymyślny.
– Założę się, że jej matka to lepszy numer – powiedział. – No, proszę zgadywać do trzech razy, po co ta paniusia wybrała się zeszłego lata do stanu Nevada.
– Niech pan nie próbuje plotkować – osadziła go Lucy. – Tony, przestań marudzić.
Tony wracał powoli do spraw dorosłego świata.
– Zabawnie wyglądała w tych spodniach, prawda? Trochę grubawo.
– Z czasem, jak się lepiej rozejrzysz – pouczał go Jeff – kobiety będą ci się wydawać coraz bardziej grubawe w spodniach.
Zarówno żart, który ocierał się z bliska o sprawy płci, jak wspomnienie oschłości i nonszalancji, z jaką ta dziewczynka potraktowała jej syna, przejęły Lucy niemiłym uczuciem. „Każdego innego dnia śmiałabym się z tego – stwierdziła w duchu odczuwając z tego powodu pretensję do Jeffa. – A dzisiaj nie mogę.”
– Tony – ponagliła chłopca – marsz do domu! Rozbierz się i włóż piżamę. A nie zapomnij umyć zębów.
Tony ociągał się z odejściem.
– A poczyta mi pan, kiedy już będę w łóżku? – zapytał jeszcze Jeffa.
– Jasne, że tak.
– Dzisiaj ja ci poczytam – powiedziała Lucy bez zastanowienia.
– Kiedy ja wolę, jak Jeff mi czyta – zaprotestował Tony zatrzymując się znowu przy drzwiach. – Bo on opuszcza wszystkie niepotrzebne opisy.
– Jeff już się dosyć namęczył przez cały dzień – obstawała przy swoim, zła, że wmieszała się do tej sprawy, ale zdecydowana nie ustąpić. – Na pewno z kimś się umówił albo ma inne zajęcie.
– Nie – zaczął Jeff – ja…
– W każdym razie, mój Tony – przerwała Lucy tak ostro i rozkazująco, jak prawie nigdy nie odzywała się do syna – idź do domu i rozbieraj się. Ale już, zaraz!
– Dobrze – odparł chłopiec z nadąsaną miną. – Przecież ja wcale nie chciałem…
– Idź już! – krzyknęła histerycznie.
Zaskoczony i trochę wystraszony chłopak wszedł bez słowa do domu. Lucy krzątała się po ganku szybko i nieco nerwowo. Złożyła porozrzucane czasopisma, zamknęła porządnie koszyk do robót i postawiła teleskop na krześle przy posłaniu Tony’ego. Przez cały ten czas czuła, że Jeff przypatruje się jej uważnie, nucąc po cichu jakąś melodię. Zatrzymała się przed nim. Stał oparty o kolumnę ganku, z głową ukrytą w mroku, tak że tylko oczy świeciły mu słabym połyskiem.
– Niech pan słucha. Nie podoba mi się sposób, w jaki pan traktuje Tony’ego.
– Tony’ego? – zapytał ze zdziwieniem i prostując się wynurzył się z mroku w światło lampy. – Z jakiego powodu? Przecież zachowuję się w stosunku do niego zupełnie naturalnie.
– Nikt nie umie się zachowywać naturalnie w stosunku do dzieci stwierdziła Lucy zdając sobie sprawę, że jej głos brzmi sztucznie i jest trochę zdławiony. – Pan także nie umie. Wszystkie te śliskie dowcipy. I to udawanie…
– Jakie udawanie?
– Że pan go tak lubi. Że pan jest naprawdę mniej więcej w tym samym wieku co on. Że pan chce się z nim zobaczyć po wakacjach.
– Bo tak jest naprawdę – upierał się Jeff.
– Niech pan mnie przynajmniej nie okłamuje. Na Święto Dziękczynienia nie będzie pan pamiętał, jak on ma na imię. Rozbudzi pan w nim Bóg wie jakie nadzieje… A z tego wszystkiego zostanie mu długa, długa jesień i rozczarowanie. Niech pan robi to, co do pana należy, i na tym koniec.
– O ile zrozumiałem – bronił się Jeff – moim zadaniem jest oddziaływanie w tym kierunku, aby Tony czuł się jak zdrowy, normalny chłopiec.
– Rozwinął pan w nim chorobliwe przywiązanie do siebie.
– Ależ, Lucy – oburzył się Jeff.
– I na co to? Po co? – Teraz prawie krzyczała. – Z próżności? Czy to jest taka satysfakcja przywiązać do siebie biednego, osamotnionego i chorego chłopca? Czy to warte tych wszystkich pana sztuczek? Znak Barana, Morze Płodności, ofiary z ludzi, Dziewica i karnawał w Dartmouth… – Była zdyszana jak po długim biegu, słowa wyrywały jej się z gardła między jednym a drugim spazmem szlochu. – Dlaczego pan nie wraca do siebie? Dlaczego nie zostawi pan nas nareszcie samych?
Jeff ujął ją za ręce powyżej łokci i nie puszczał. Nie próbowała się wyrwać. Zapytał:
– Czy naprawdę chcesz, żebym odszedł?
– Tak. Bo nie jesteś w odpowiednim wieku. Za dorosły dla niego, a dla mnie za młody. Poszukaj sobie dwudziestoletniej dziewczyny. – Gwałtownym ruchem wyrwała się z jego uścisku. – Takiej, której nie będziesz mógł skrzywdzić – dorzuciła. – Takiej na jedne wakacje. Takiej, o której zapomnisz we wrześniu, tak jak o nas zapomnisz.
– Lucy – wyszeptał. – Przestań.
– Idź stąd – odpowiedziała prawie łkając.
Ale on trzymał ją znowu, mocno zaciskał dłonie na jej nagich ramionach.
– Co ty myślisz, jak ja się czułem w tym wszystkim? – zapytał ciągle tak samo przyciszonym głosem, aby Tony go nie mógł słyszeć. – Dzień w dzień być tak blisko ciebie. Wracać do domu i nie móc usnąć, wspominać dotknięcie twojej dłoni, kiedy pomagałem ci wysiąść z łódki. Wspominać szelest twojej sukni, kiedy przechodziłaś obok mnie idąc na obiad. Wspominać, jak brzmiał twój śmiech… I nigdy nie móc cię dotknąć, nie móc ci powiedzieć… Krzywda! – wyszeptał ochryple. – Ty przy mnie nie mów o krzywdzie.
– Jeżeli pan w ten sposób przemawia do wszystkich – rzekła Lucy – jeżeli wypracował pan sobie taką metodę i dzięki niej odnosił pan sukcesy u swoich dziewcząt… to proszę bardzo oszczędzić mi tego. Tak, proszę mi tego oszczędzić.
Poczuła, że palce Jeffa zaciskają się gwałtownie na jej ramionach, i myślała, że chce nią potrząsnąć. Ale on puścił ją po chwili. Stali blisko siebie, on zaczął mówić znużonym, matowym głosem:
– Zeszłych wakacji chodziłaś w dużym słomkowym kapeluszu. Kiedy świeciło słońce, twarz wydawała się cała różowa i jakby zamglona pod tym kapeluszem. Ile razy zobaczę teraz kobietę w takim czerwonym kapeluszu ze słomy, to jakby mnie kto ścisnął za gardło…
– Proszę cię, proszę ostatni raz – przerwała mu – znajdź sobie jakąś dziewczynę. Przecież jest ich dosyć. Są młode, wolne, nie potrzebują się przed nikim tłumaczyć, kiedy lato się skończy.
Popatrzył na nią i kiwnął głową, jak gdyby się zgadzał z jej słowami.
– Coś ci powiem – rzekł. – Ale musisz mi przyrzec, że nie będziesz się śmiała.
– Dobrze – odparła trochę zaskoczona. – Nie będę się śmiała.
Jeff odetchnął głęboko.
– Nie ma żadnych innych dziewcząt – wyznał jej otwarcie. – Nie było w ogóle żadnej innej.
Lucy spuściła głowę. Spostrzegła, że odpiął się jej środkowy guziczek u bluzki. Zapięła go starannie. A potem zaczęła się śmiać, bezradnie, niepowstrzymanie.
– Przyrzekłaś – rzekł Jeff urażony.
– Przepraszam. – Podniosła ku niemu twarz i usiłowała opanować drgające usta. – Nie śmieję się wcale z ciebie. To z samej siebie.
– Ale dlaczego? – zapytał podejrzliwie.
– Bo jesteśmy oboje takie niezdary. Jesteśmy po prostu beznadziejni. Żadne z nas jeszcze nie wie, jak to się robi. – Teraz patrzyła mu w oczy szczerze i spokojnie. – Śmieję się, bo ostatecznie zrobimy to… – dodała.
Przez sekundę stali w milczeniu. Jeff wykonał rękami jakiś nieokreślony ruch. Ona zbliżyła się do niego i pocałowała go w usta. Mocno.
– Lucy – szepnął i delikatnie dotknął palcami jej karku.
– A teraz, mój chłopczyku – rzekła macierzyńskim i niemal żartobliwym tonem, odpychając go lekko od siebie – wracaj do ślicznego, ciemnego i pustego domku. Usiądź sobie na ganku, patrz na księżyc i myśl o tych wszystkich kobietach, młodszych i ładniejszych ode mnie, które mógłbyś kochać tej nocy. I… czekaj na mnie.
Jeff nie poruszył się.
– Przyjdziesz… przyjdziesz tam? – zapytał niepewnie, speszony nagłą zmianą w jej zachowaniu. – Nie kpisz sobie ze mnie?
To nie żaden kawał?
– Nie, to nie kawał – odpowiedziała swobodnie. – Nie bój się, przyjdę.
Jeff chciał ją znów pocałować, ale nie dała mu się zbliżyć i z uśmiechem kręciła przecząco głową. Wówczas obrócił się na pięcie i zbiegł szybko po schodach. Lucy patrzyła za nim, gdy oddalał się bezgłośnymi krokami po trawie pokrytej rosą, aż wreszcie znikł jej z oczu. Jeszcze raz pokręciła głową i w zamyśleniu zbliżyła się do zasłanego łóżka. Gdy w parę minut później Tony wyszedł na ganek w piżamie i płaszczu kąpielowym, niosąc ze sobą książkę, zastał ją siedzącą na łóżku, z rękami złożonymi spokojnie na kolanach, zapatrzoną w jezioro, nad którym unosiła się mgła.
– Przyniosłem książkę – oznajmił zamykając za sobą drzwi.
– Dobrze. – Lucy podniosła się. – Kładź się do łóżka. Ściągając płaszcz kąpielowy Tony rozejrzał się po ganku.
– Gdzie jest Jeff? – zapytał.
Wzięła książkę i usiadła przy łóżku w ten sposób, że światło lampy padało prosto na kartki.
– Musiał już iść. Przypomniał sobie, że się z kimś umówił.
– Ach tak… – W głosie Tony’ego brzmiał zawód. Ustawił teleskop w ten sposób, aby móc łatwo do niego sięgnąć, i wśliznął się pod kołdrę. – To dziwne. Nic mi o tym nie mówił.
– Nie spodziewaj się, że Jeff będzie ci wszystko mówił – rzekła spokojnie Lucy.
Otworzyła książkę. Były to Przygody Hucka. 01iver zrobił spis książek, które miała przeczytać Tony’emu w ciągu lata, a ta była trzecią z kolei na liście. Na następnym miejscu był życiorys Abrahama Lincolna.
– Czy to od tego miejsca? – zapytała.
– Tam, gdzie jest liść. – Tony używał klonowego liścia zamiast zakładki.
– Aha, dobrze.
Kilka wierszy przeczytała po cichu, aby sobie przypomnieć, na czym się skończyło ostatnim razem. Przez chwilę na ganku panowała zupełna cisza, tylko świerszcze cykały pracowicie w pobliskim lesie.
Tony zdjął okulary i położył je na podłodze przy teleskopie. Kręcił się pod kołdrą i wyciągał się z rozkoszą w pościeli.
– Czy nie wspaniale? – zapytał. – Żeby tak lato trwało przez cały rok, toby dopiero było wspaniale, prawda?
– Prawda – odpowiedziała i zaczęła czytać: „Więc poszliśmy do tego miejsca, gdzie było ukryte czółno, i Jim zaczął rozpalać ognisko na małej polance między drzewami, a ja tymczasem przyniosłem mąkę i boczek, kawę, dzbanek na kawę, patelnię, cukier i cynowe kubki. Na ten widok Jim rozdziawił gębę, bo myślał, że zdobyłem to wszystko za pomocą czarów.”