39020.fb2 Lucy Crown - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Lucy Crown - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Leżała obok niego na wąskim łóżku tuląc do piersi jego uśpioną głowę i przyglądając mu się z bliska. Kiedy przed chwilą zauważyła, że powieki opadają mu sennie na oczy, zaprotestował: „Nie, skądże znowu. Jakże mógłbym spać w taką noc!” Potem westchnął, głowa osunęła mu się łagodnie na jej piersi i pożeglował w krainę snu. Na jego twarzy malował się wyraz triumfu, zupełnie jak u małego chłopca, któremu się udało dokonać trudnego i chwalebnego wyczynu na oczach dorosłych. Patrzyła na niego i uśmiechała się dotykając końcami palców jego czoła.

W jakimś momencie, kiedy jego wargi błądziły po jej szyi, wymamrotał: „Na zawsze!” Teraz przypomniała to sobie i pomyślała: „Trzeba być strasznie młodym, żeby móc powiedzieć: Na zawsze.”

Z początku pełen był niepewności i wahań, ale kiedy już się przewaliła nad nimi pierwsza fala niezręcznej namiętności, odnalazł w sobie łagodność i delikatność. Musiały one być w nim uwięzione i przedtem, ale potrzebowały właśnie jej dotknięcia, aby się wyzwolić. Lucy wzruszyła się tym głęboko i w taki sposób jak nigdy dotychczas.

Teraz leżała obok śpiącego chłopca, który tulił się do niej, i czuła w całym ciele lekkość i moc. Myślała ze spokojem o chwili namiętnej rozkoszy, jak gdyby ta chwila odsunęła się już daleko w przeszłość, jak gdyby zdarzyła się raz jeden, bardzo dawno temu, i nie miała się już więcej powtórzyć. Możliwe, że od czasu do czasu będą jeszcze spędzać ze sobą nocne godziny, ale to już nigdy nie będzie to samo.

„Znak Dziewicy” – przypomniała sobie i wydało jej się, że słyszy znowu młodzieńczy, nabrzmiały swawolą głos Jeffa: „Nad Eufratem nie odróżniano go od Wenus… Ludzie spod znaku Dziewicy są nieśmiali i boją się rozbłysnąć. Ludzie urodzeni pod znakiem Dziewicy boją się zakłócenia ładu i utraty czystości i są skłonni do owrzodzeń przewodu pokarmowego.”

Zaśmiała się cichutko, chłopak poruszył się przez sen w jej ramionach. Czoło mu się zmarszczyło, gwałtownym ruchem odrzucił głowę na poduszkę, jak gdyby chcąc uskoczyć przed ciosem. Pogładziła go po ramieniu. Było suche i ciepłe, zdawało się, że jeszcze promieniuje ciepłem słonecznym, które pieściło je w ciągu dnia. Niezrozumiały wyraz przerażenia powoli odpływał mu z twarzy, wargi się rozluźniły i znowu zanurzył się w głębinę snu.

„Która to może być godzina? – zaniepokoiła się. – Powinna bym wstać i zobaczyć. Chyba już niedaleko do świtu.”

Leżała jednak bez ruchu, miała bowiem uczucie, że już samo myślenie o godzinie jest czymś w rodzaju zdrady w stosunku do tego chłopca leżącego przy niej. Nie miała wcale ochoty do spania. Czuła, że sen umniejszyłby doskonałość tej nocy. Pragnęła właśnie tak leżeć w błogim spokoju i słyszeć wszystkie odgłosy – spokojny oddech Jeffa, rechotanie młodych żab nad brzegiem jeziora, pohukiwanie sowy w sosnowym lesie, od czasu do czasu szelest wiatru poruszającego zasłonę w pokoju ogołoconym z mebli i odległy dźwięk samochodowego klaksonu na szosie wiodącej w góry. Przede wszystkim jednak pragnęła tak leżeć i wsłuchiwać się w samą siebie. Zaskoczyła ją trochę myśl, że teraz, o godzinie trzeciej nad ranem, czuje się nieskończenie więcej warta, niż się czuła choćby o godzinie dziesiątej poprzedniego wieczoru albo w którymkolwiek innym momencie swego dotychczasowego życia. Więcej warta! Uśmiechnęła się do tych słów.

Wpatrując się w siebie z krytycznym zadowoleniem, jakiego doznaje kobieta przed lustrem, doszła do wniosku, że dopiero tej nocy poczuła się dorosła. Wydało jej się, że przedtem poświęcała znaczną część życia czynnościom i sprawom, którymi mogłoby się zajmować dziecko, gdyby mu zależało na tym, aby udawać dorosłą osobę. I w dodatku zawsze odczuwała niepokój, że ta maskarada w każdej chwili może zostać odkryta. Przyszła jej na myśl matka, która umierała mając sześćdziesiąt lat i zdawała sobie sprawę z tego, że umiera. Leżała w łóżku żółta, wyniszczona życiem pełnym cierpień, zgryzot, ubóstwa i rozczarowań. I właśnie na łożu śmierci powiedziała:

– Nie mogę w to uwierzyć. Najtrudniej mi uwierzyć, że jestem stara. Bylebym tylko nie spojrzała na siebie w lustrze, to ciągle czuję się jeszcze tak, jakbym była szesnastolatką. Nawet teraz, kiedy doktor przychodzi do mnie z grobową miną i myśli sobie na pewno, ze nie dociągnę do końca miesiąca, korci mnie, żeby mu powiedzieć:

„Nie, panie doktorze, to musi być jakieś nieporozumienie. Umieranie to przecież o wiele za trudna sprawa dla osoby, która czuje się tak, jakby miała szesnaście lat.”

„01iver nic tu nie pomógł” – myślała Lucy. Był taki pewien siebie w poczuciu własnej dobrotliwości i siły, że nawet pochwalał jej nieśmiałość i brak samodzielności. Sam decydował o wszystkim, ochraniał ją, radził sobie z wszystkimi kłopotami i tylko od czasu do czasu wytykał jej jakieś uchybienia, jak na przykład zagubienie tego rachunku z garażu, i to zawsze jakby mimochodem, z ojcowską pobłażliwością. Przypomniała sobie, jak to na towarzyskich zebraniach Oliver czuł się wszędzie niby we własnym domu – swobodny, salonowy – nie wiedział, co to uczucie zakłopotania, i zawsze był ośrodkiem zainteresowania całego towarzystwa. W pewnej chwili orientował się, że ona siedzi w jakimś ciemnym kącie, zagubiona w wezbranym nurcie zabawy i przyciśnięta do muru przez jakiegoś nudziarza, albo że udaje wielkie zaciekawienie obrazami wiszącymi na ścianach czy książkami na półkach bibliotecznych, a w sercu żywi rozpaczliwą nadzieję, że już wkrótce będzie można wracać do domu. Wtedy porzucał natychmiast osobę, z którą właśnie rozmawiał, podchodził do niej z uśmiechem pełnym zainteresowania i zręcznie wprowadzał ją z powrotem w samo ognisko towarzyskiego ożywienia.

Rozumiała to wszystko, co robił w ciągu lat ich wspólnego pożycia, i była mu wdzięczna. „A może właśnie nie trzeba było być wdzięczną” – myślała teraz. To, co uczyniła tej nocy, było zupełnie inne niż wszystko, co uczyniła kiedykolwiek przedtem, i dlatego zdawało jej się, że wszystko, co zdarzy się później, będzie także zupełnie inne, że odtąd nikt już nie będzie musiał jej ochraniać.

Zastanawiała się, jak by postąpił Oliver, gdyby się dowiedział. Prawdopodobnie przebaczyłby jej z tą samą dobrze wychowaną, przytłaczającą łaskawością, z jaką niewątpliwie wybaczył jej zaprzepaszczenie rachunku z garażu. Na samą myśl o tym, już z góry poczuła do niego pretensję, ale zaraz uśmiechnęła się z własnej przekorności.

Przypomniała sobie swoją rozmowę z Oliverem i Pattersonem o pewnej znajomej, która miała romans z jakimś pułkownikiem z Governor’s Island.

– To jest niedopuszczalne cudzołóstwo – oświadczył Sam.

– Czekaj no, czekaj – zainteresował się 01iver. – A jakie jest, twoim zdaniem, dopuszczalne cudzołóstwo?

Sam przybrał uroczysty, sztywny wyraz twarzy, jak zawsze kiedy się szykował, żeby powiedzieć coś mądrego, i rzekł:

– Dopuszczalne cudzołóstwo to jest takie, które sprawia człowiekowi przyjemność.

01iver śmiał się wtedy serdecznie. Czy teraz śmiałby się także? Nigdy nie przychodziło jej na myśl, że mógłby ją zdradzać, tak samo jak i jemu na pewno nie przychodziło na myśl wątpić o jej wierności. „Kto wie – pomyślała – czy tego właśnie nie brakowało w naszym małżeństwie?”

Nie było jednak powodu zmieniać cokolwiek w tym stanie rzeczy. 01iver nie potrzebował o niczym wiedzieć. Miała taką praktykę w niewinności, że teraz, kiedy przestała być niewinna, samo przyzwyczajenie i rozpęd tylu lat będą jej pomocą. Poza tym od czasu do czasu okłamywała przecież Olivera, i zawsze z powodzeniem. Nie były to, naturalnie, bardzo poważne kłamstwa – jakieś tam wykręty, gdy przekroczyła rachunek w banku, rozmyślnie zagubione zaproszenia na przyjęcia, na które nie miała ochoty, i niby to zapomniane terminy spotkań. Małe czy duże kłamstwa Lucy w każdym razie nie zostały nigdy zdemaskowane, ona sama zaś wybaczała je sobie i usprawiedliwiała jako jeden z niezbędnych smarów, zapewniających gładkie funkcjonowanie małżeńskiej machiny. Mimo że kłamstwo, na które miała się teraz zdecydować, dotyczyło spraw poważniejszych, była pewna, że potrafi je podtrzymywać bez najmniejszego wahania i z silniejszym jeszcze przekonaniem o jego słuszności. „Dzisiaj dałabym sobie radę ze wszystkim” – pomyślała czując w całym ciele rozkoszne mrowienie od nadmiaru nagromadzonej energii.

Na pewno nie będzie to wcale takie trudne. Ostatecznie, wszystkie kobiety potrafią sobie z tym radzić. Pani Wales urządza dyskretne weekendy w górach i parę razy na miesiąc miłe popołudnia w labiryncie Nowego Jorku. Claudia Larkin ma swojego trenera od golfa i podwala mu się doskonalić w tej grze, ale poza tym poświęca wszystkie sobotnie popołudnia Billowi Larkinowi. Edith Brown jest jedną z najgłupszych kobiet na świecie, a jednak przy każdej okazji pokazuje się z całym spokojem u boku męża, mimo że nikt z otoczenia, z wyjątkiem męża, nie ma wątpliwości co do stosunku łączącego ją z pewnym profesorem chemii z New Haven.

„Jednego jestem pewna – postanawiała Lucy lojalnie. – Nigdy nie narażę Ohvera na coś podobnego.” Zachowa surową powściągliwość i upewni się co do dyskrecji Jeffa. Cokolwiek by się działo, 01iver nic na tym nie straci, ani w uchwytnym, ani w nieuchwytnym sensie. Jeśli coś w ogóle ulegnie zmianie, to tylko w tym znaczeniu, że będzie dla Oliyera lepszą żoną, niż była kiedykolwiek przedtem.

Nie była wprawdzie pewna logiki rozumowania, które ją przywiodło do tego wniosku, mimo to jednak pomyślała z zadowoleniem, że nie warto w żadnym razie przejmować się zbytnio tymi sprawami. Piętnaście lat to kawał czasu. Prawdopodobnie wśród znajomych małżeństw nie ma ani jednego, w którym by ta czy inna strona po dwa razy krótszym okresie pożycia nie pozwoliła sobie na jakiś skok w bok.

A jeśli chodzi o Jeffa… Popatrzyła na ciemne, bujne włosy przyciśnięte do jej piersi. Powiedział jej: „Na zawsze!” „No tak – pomyślała z pobłażliwością” – z tym to już czas najlepiej sobie poradzi.”

Leżała spokojnie i czuła się zadowolona z siebie. „Niczego jeszcze nie przemyślałam tak dokładnie i mądrze jak tej sprawy – stwierdziła w duchu. – Nigdy nie panowałam tak całkowicie nad sytuacją.”

„A na drugi raz – napawała się nowo odkrytą rozkoszą występku – na drugi raz, kiedy młody mężczyzna będzie się we mnie wpatrywał przez całe lato, na pewno go zauważę.”

Jeff poruszył się nagle w oplocie jej ramion, wyprężył się, zadrżał. Szarpnął gwałtownie głową, która opadła na poduszkę obok jej głowy, i otworzył usta jak do spazmatycznego krzyku. Pocałowała go w policzek. Obudził się.

– Co takiego? – szepnęła. – Co ci się stało?

Patrzył na nią. Przez chwilę zdawało się, że nie ma pojęcia, gdzie się znajduje, i że jej nie poznaje.

– Co ci jest, maleńki? – powtórzyła cicho, tuląc go mocniej do siebie. Jego napięte mięśnie rozluźniły się.

– Nic, nic – odpowiedział. Uśmiechnął się, poprawił się na poduszce i leżał na wznak patrząc w sufit. – Pewnie coś mi się śniło.

– Ale co?

Zawahał się.

– Nic – powtórzył i powoli przeczesał palcami jej włosy. – W każdym razie dziękuję ci, żeś mnie obudziła.

– Co ci się śniło? – dopytywała się ciekawie.

– Wojna – odparł wpatrując się uporczywie w mroczny sufit.

– Jaka wojna? – Była zdumiona, Jeff nie mógł mieć przecież więcej niż dwa lata, kiedy się skończyła wojna światowa.

– Ta, w której mnie zabiją – odpowiedział po prostu.

– Nie, nie!

„Więc młodzi mężczyźni śnią dzisiaj o takich rzeczach? – myślała Lucy. – A ja leżałam przy nim i zachwycałam się sobą!”

– Ciągle mi się śni ten sam sen, cholerny sen – skarżył się Jeff. – Jakieś miasto, którego nigdy nie widziałem, i napisy na wystawach sklepowych w jakimś dziwnym języku, którego nie mogę rozpoznać. Biegnę, biegnę ulicą i nie mogę zrozumieć, skąd się biorą te kule, a one gwiżdżą coraz bliżej i coraz gęściej. I wiem, że jeżeli się zaraz nie obudzę, to któraś kula mnie trafi…

– To straszne – szepnęła Lucy.

– No, nic takiego. Zawsze jakoś mi się udaje obudzić na czas.

Uśmiechał się w ciemności. Ale dla Lucy ta noc w jednej chwili odmieniła się całkowicie, nabrzmiała złym przeczuciem, spochmurniała od snów, a chłopiec leżący obok niej na posłaniu wydawał się teraz obcy i zarazem boleśnie potrzebny. Pochyliła się nad nim i pocałowała go.

– Nie wolno ci już więcej śnić o takich rzeczach – powiedziała i po raz pierwszy deklarując swoje prawa do niego dorzuciła: – To nielojalnie.

Zaśmiał się cicho. Lucy poczuła, że uratowała go przynajmniej na jakiś czas.

– Masz rację. Będę się powstrzymywał od snów.

– Muszę zobaczyć, która to godzina – przypomniała sobie siadając na łóżku. – Gdzie jest twój zegarek?

– Na stole koło okna.

Wstała i otulona przyćmionym blaskiem księżyca przeszła boso po zimnej, gołej podłodze. Odnalazła zegarek i podniosła go do oczu. Miał nafosforyzowaną tarczę, więc dojrzała, że było już niedaleko do czwartej.

– Muszę iść – powiedziała schylając się po swoje buty. Jeff siedział na łóżku i przyglądał się jej.

– Jeszcze nie – prosił. – Nie tak zaraz.

– Kiedy muszę.

– A zrobisz coś dla mnie? – zapytał.

– No, co? – Stała przed nim w wyczekującej postawie.

– Przejdź jeszcze raz przez tę księżycową poświatę – powiedział cicho.

Ostrożnie postawiła buty z powrotem ha podłodze, postała chwilę bez ruchu, a potem przeszła powoli przez pokój – wysoka, naga, lśniąca bladym odbiciem księżycowego blasku.