39021.fb2
Nieprzewidywalna jak zwykle policja postanowiła nie interweniować. Stałem w tłumie demonstrantów przed Domem Radia, na próżno czekając, aż rozlegną się syreny, a furgonetki policyjnej gwałtownie zahamują przed naszymi szeregami. Ale, z rozkazu komisarza, panował spokój. Piętrowe autobusy jechały po Langham Place, turyści spoglądali na nas, zaintrygowani jednym z historycznych londyńskich rytuałów, polegającym na podnoszeniu pieści przeciwko establishmentowi.
Po drugiej stronie ulicy dwóch policjantów patrolowało chodnik przy chińskiej ambasadzie. Trzeci strzegł drzwi hotelu Langham, gawędząc z kierowcą limuzyny. Żaden z nich nie był w najmniejszym stopniu zainteresowany ponad setką protestujących, którzy blokowali teraz wejście do kwatery głównej BBC. A my, bez policji i dynamicznej konfrontacji, nigdy nie umieliśmy zdobyć się na akcję. Musieliśmy stracić panowanie nad sobą, by odepchnąć ochronę i opanować budynek.
– Im się chyba wydaje, że jesteśmy wielbicielami – mruknąłem do pięćdziesięcioletniej kobiety w kożuszku stojącej obok mnie. Była lekarzem weterynarii, ochotniczym kościelnym kaplicy w Chelsea Marina i sąsiadką wielebnego Dextera. – Pani Templeton, jak to jest, że nigdy nie można znaleźć policjanta, kiedy jest potrzebny? Mysią chyba, że przyszliśmy tu witać jakąś gwiazdę popu…
– Znów pan mówi do siebie, panie Markham…
Jak większość uczestników protestu, pani Templeton słuchała przenośnego radia nastrojonego na kanał czwarty, transmitujący komentarz do naszej demonstracji. Reporter, z mikrofonem przy ustach, stał za plecami ochrony w foyer Domu Radia. Rozległy się wybuchy śmiechu i gwizdy, gdy wysłuchano jakiegoś absurdalnego komentarza na temat motywów wystawienia pikiety przed BBC.
Patrząc na skupione twarze ludzi stojących wokół mnie z uchem przy radiu, zrozumiałem, że przyjmujemy rozkazy od organizacji, przeciwko której demonstrujemy. Przez ostatnie trzy dni wiadomości nadawane o pierwszej prowadziły śledztwo w sprawie zamieszek w Chelsea Marina i innych ognisk niepokoju wśród średnio zamożnych warstw Bristolu i Leeds.
Jak można się było spodziewać, dziennikarze niczego nie zrozumieli. Rewoltę składali na karb głębokiego niezadowolenia pokolenia wyżu demograficznego, klasy niestroniącej od przyjemności, nadmiernie wykształconej, niezdolnej do obrony przed młodszą wiekiem grupą dążącą do opanowania ich zawodów. Różne mądrale, drugorzędni parlamentarzyści, a nawet wiceminister spraw wewnętrznych, sypali podobnymi perełkami intelektu. Słuchając ich w kuchni, gdy Kay kroiła ogórka na sałatkę, doszliśmy do wniosku, że i ja wygłaszałbym takie komunały, gdybym nie trafił do Chelsea Marina.
Kay, zirytowana protekcjonalnym tonem BBC, aż skaleczyła się w palec i zajęła się projektowaniem kolejnej demonstracji: Zalejemy Portland Place demonstrantami, wedrzemy się do budynku i przejmiemy kontrolę nad studiem jedynki. Potem nadamy prawdziwą relację z rebelii rozwijającej się w środkowej Anglii.
Wielki ładunek krzywd czekał, aż ktoś zapali lont. Kay, zwracając się do tłumu zgromadzonego przed jej domem przez megafon, mówiła, że przez ponad sześćdziesiąt lat BBC odgrywało główną rolę w praniu mózgów klasy średniej. Zasada umiaru i zdrowego rozsądku, oddanie celom edukacji i oświecenia były kunsztowną przykrywką osłaniającą narzucanie ideologii bierności i samoograniczenia się. BBC nadało kształt kulturze narodowej, szwindlowi, w którym uczestniczyła także klasa średnia, uznając, że umiar i obywatelska odpowiedzialność leżą w jej własnym interesie.
Podtrzymywałem Kay chwiejącą się na kuchennym taborecie i przytakiwałem z przekonaniem jej tyradom. Przedstawiła dwóch współmieszkańców, byłych producentów programów humanistycznych z BBC, obecnie zwolnionych z pracy. Znali Dom Radia i mogli poprowadzić atak na studio. Jedyne, czego nam brakowało, kiedy następnego ranka jechaliśmy różnymi trasami przez Londyn, to zdecydowany i bezwzględny wróg.
Aleja nadal byłem zafascynowany rewolucją. Zostawiłem Sally i Henry’ego Kendalla przed jego domem i kazałem czekać taksówce w St John’s Wood, a sam spakowałem małą walizkę. Nie miałem pojęcia, na jak długo zostanę w Chelsea Marina ani jaki bagaż miał Lenin, gdy wysiadał na Dworcu Fińskim, ale uznałem, że rewolucjoniści nie obciążają się kuframi.
Poczułem ulgę, gdy dotarliśmy do King’s Road, jak dziecko wracające do szczęśliwego domu przybranych rodziców. Wziąłem trzytygodniowy urlop, wytłumaczywszy profesorowi Arnoldowi, że potrzebuje mnie moja umierająca matka. Znał ją, gdy była młoda i – co zrozumiałe – nastawił się do tego sceptycznie. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł później zobaczyć Sally, gdy już osłabi Henry’ego swoimi egoistycznymi potrzebami. Teraz znacznie większe znaczenie miało to, co działo się w osiedlu mieszkaniowym w zachodnim Londynie. Na swój sposób był w tym klucz do mojej przyszłości.
Taksówkarz, Pakistańczyk, odmówił wjazdu do osiedla i zatrzymał się przy domku strażników.
– To zbyt niebezpieczne, proszę pana – policja radzi, żeby trzymać się z daleka. Furgonetka od Harrodsa została obrzucona kamieniami.
– Obrzucona kamieniami? Z jakiego powodu?
– To kwestia rywalizacji etnicznej. Ludzie mają tu swój własny, mały problem kaszmirski. Toczy się tu walka o dominację między tradycyjnymi zwolennikami „Guardiana” i nową klasą średnią zatrudnioną w dziedzinie usług finansowych.
– Interesujące. – Dostrzegłem egzemplarz „Economist” na przednim siedzeniu. – A po której ja jestem stronie?
Kierowca odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć.
– Niezrzeszony, proszę pana. Bez wątpienia…
Zapłaciłem z napiwkiem i zostawiłem go z własnymi myślami. Przeszedłem na piechotę obok zasłoniętych deskami okien biura administracji osiedla. Samochód policyjny patrolował Beaufort Avenue, tropiony przez dwóch mieszkańców w poobijanym mini, błyskającym ostrzegawczo reflektorami. Spodziewałem się, że dom Kay będzie pod ścisłą obserwacją, ale ślepa uliczka była pusta, ciszę mąciło tylko ciachanie nożyc, którymi Kay przystrzygała żywopłot.
Objęła mnie mocno, wzięła za ręce i przyłożyła je do swoich piersi, a potem chwyciła moją walizkę. Spędziliśmy szczęśliwe popołudnie nad kilkoma butelkami wina, wysłuchując wzajemnych sprawozdań z ataku na Filmotekę Narodową. Kay zdążyła już zapomnieć, że mnie zostawiła z nadzieją – jak teraz podejrzewałem – że zostanę złapany i wydam ją. Męczeństwo należało do jej ambicji, gdyż mogło obdarzyć ją sławą. Malowniczo opisała plan kolejnego ataku na South Bank, placówkę nowej tyranii, zniewalającej tych, którzy szukają kulturowego schronu w jej tyrańskich murach.
– Goły beton, Davidzie. Zawsze należy się wystrzegać wskrzeszenia Alcatraz. Zbudowane przez ludzi z rodzaju tych, którzy lubią Annę Neagle i Reksa Harrisona…
Byłem zachwycony, że mogłem obcować z Kay i jej chaotycznym entuzjazmem. W nocy spałem głębokim snem na kolejnym dziecięcym materacu w sypialni jej córki, otoczony radosnymi rysunkami przedstawiającymi wojnę trojańską. Zauważyłem, że Troja wyraźnie przypomina Chelsea Marina. Moją uwagę przyciągnął drewniany koń z sosnowym penisem. Wkrótce po świcie Kay, rozbudzona przez policyjny helikopter, wślizgnęła się do łóżka i położyła obok mnie. Leżała spokojnie w szarym londyńskim świetle, wdychając zapach poduszki córki. Potem odwróciła się do mnie.
Przez następne dwa tygodnie rebelia w Chelsea Marina poczyniła znaczące postępy. Ponad połowa mieszkańców zaangażowała się w akcje protestacyjne. Jak zauważył w artykule wstępnym „Daily Telegraph” – obecnie podstawowy dziennik rewolucji – wielu działaczy było wyższymi rangą fachowcami. Lekarze, architekci i notariusze wzięli wydatny udział w okupacji ratusza Chelsea, protestując przeciwko nowym opłatom za parkowanie. Emerytowany adwokat przewodził demonstracjom przed biurami spółki zarządzającej, domagając się wydania tytułów nieograniczonej własności.
Pierwsza konfrontacja z policją zdarzyła się w tydzień po moim powrocie. Komornicy próbowali przedrzeć się do domu należącego do młodego księgowego, jego żony i czworga dzieci. Małżeństwo odmówiło płacenia oburzających rachunków za usługi komunalne, więc zagrożono im przejęciem własności.
Ale komornicy natknęli się na tłum wygadanych i wściekłych kobiet, które zaatakowały ich furgonetkę, zanim zdołali wyładować młoty do wyważania drzwi. Dwadzieścia minut później przybyła policja z francuską ekipą telewizyjną na ogonie. Posypał się deszcz pocisków, kamieni z miłością zebranych na Seszelach, Mauritiusie i Jukatanie. Policja taktownie wycofała się, przekonana przez urzędnika z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, którego siostra mieszkała w Chelsea Marina. Ale ujęcia telewizyjne przedstawiające, jak wystraszone dzieci księgowego krzyczą z okien swojej sypialni, podpowiedziały niemiłe skojarzenia z przemocą w Belfaście.
Wielu rodziców zabrało dzieci z płatnych szkół, odrzucając w całości etos prywatnej edukacji, jako ogromnego spisku wdrażającego do posłuszeństwa. Wielu zaniepokojonych mieszkańców wzięło bezpłatne urlopy z nadzieją, że znajdzie czas na przemyślenie całej sprawy. Ich żony i dzieci zaczęły popełniać drobne kradzieże w supermarketach i delikatesach przy King’s Road. Wleczeni przed sądy pokoju odmawiali płacenia grzywien, a „Daily Mail” ochrzcił ich mianem „pierwszych Cyganów klasy średniej”.
Kiedy urząd skarbowy z Fulham musiał zaniechać działalności po odejściu głównych administratorów sieci komputerowej, władze wreszcie obudziły się z drzemki. Dalszy bojkot cywilizacji konsumpcyjnej ze strony klasy średniej mógłby wywołać katastrofalne skutki w systemie podatkowym. Inspektorzy wydziału zdrowia zaczęli włóczyć się po Chelsea Marina z kwestionariuszami, próbując wyodrębnić leżące u podstaw buntu żale.
Szeroki wachlarz celów sprawiał, że znalezienie wspólnego mianownika psychologicznego było trudne. Pikiety blokujące wejścia do Petera Jonesa i London Library, Legolandu i British Museum, biur podróży i Victoria and Albert Musem, centrum handlowego Hendona i prywatnych szkół podstawowych nie miały ze sobą nic wspólnego, poza faktem odrzucenia stylu życia klasy średniej. Dwie bomby dymne na bazarze w Selfridge i w dziale dinozaurów Muzeum Historii Naturalnej, choć niezwiązane ze sobą, spowodowały zamknięcie tych obiektów na jeden dzień. Okrzyk futurystów spod znaku Marinettiego: „niszczyć muzea”, znalazł zaskakujący oddźwięk.
Podczas lokalnych wyborów uzupełniających Kay i Vera wybrały się do lokalu wyborczego, żeby zbezcześcić głosowanie, i dowiedziały się, że odrzucenie postawy obywatelskiego współdziałania stało się poważnym zagrożeniem demokracji. Wybory parlamentarne od dawna obsługiwane były przez ochotników z klasy średniej. Decyzja o pozostaniu w domu, podjęta przez kilku nawet doświadczonych rachmistrzów wyborczych, wymusiła odroczenie, któremu przyklasnęli mieszkańcy Chelsea Marina, uznając, że demokracja parlamentarna to niezbyt subtelny sposób neutralizowania klasy średniej.
Zadowolona z tego Kay wysłała mnie, żebym kupił gazety i nad butelką wina odczytał pełne zaniepokojenia wstępniaki. „Times” i „Guardian” martwiły się, że tak wielu ich czytelników odłączyło się od społeczeństwa. Oba tytuły cytowały zastępcę dyrektora szkoły, mieszkańca Chelsea Marina, który w wywiadzie telewizyjnym powiedział:
– Jesteśmy zmęczeni zaniedbywaniem nas. Jesteśmy zmęczeni wykorzystywaniem nas. Nie podoba się nam to, czym się staliśmy…
Przed Domem Radia demonstranci skupili się bliżej drzwi, obalili drewniane zapory, które ochrona BBC ustawiła przed wejściem. Tłum liczący teraz jakieś dwieście osób wsłuchiwał się w radia, gdzie w programach informacyjnych omawiano wydarzenia rozgrywające się przed oknami BBC.
Badawczo przyglądałem się znajomym twarzom mieszkańców Chelsea Marina, ale nie było siadu Kay, Very Blackburn czy Richarda Goulda. Wiedziałem, że zaplanowany został protest przed Victoria and Albert Musem, który Kay nazwała „składnicą kulturalnych złudzeń”. Celem była sala z kopią Dawida dłuta Michała Anioła. Postanowiono zrzucić go z cokołu, tak jak obalano posągi Stalina i Lenina po zburzeniu Muru Berlińskiego. Dawid, utrzymywała Kay, łudzi klasę średnią, że rozwinięta wrażliwość „kulturalna” obdarza ją moralną wyższością, niedostępną dla kibiców piłki nożnej albo entuzjastów krasnali ogrodowych.
– O, mój Boże… – pani Templeton zachwiała się na obcasach. Ludzie wokół nas śmiali się z niedowierzaniem.
– Pani Templeton? Coś się stało?
– Na pewno tak. – Strąciła muchę z rękawa kożuszka. – Chelsea Marina to „pierwsze osiedle klasy średniej, które poszło na dno”. Jesteśmy „gorszą klasą” burżuazji. Dobry Boże…
Próbowałem wymyślić jakąś odpowiedź, ale między ochroną a grupą demonstrantów, która przewróciła drewniane bariery, rozpoczęła się gniewna konfrontacja. Szybko wywiązała się przepychanka. Ochroniarze twierdzili, że bariery stanowią własność BBC, i zarzucali demonstrantom, że nie uiszczają opłat za odbiorniki.
Petarda wybuchła obok wejścia, ostry huk eksplozji trzepnął nas po uszach. W roztrzęsionej ciszy chmura niebieskiego dymu uniosła się nad naszymi głowami. Biorąc panią Templeton za ramię, zobaczyłem wóz transmisyjny telewizji zmuszony do wjechania na chodnik na Portland Place. Białe furgonetki policji z włączonymi syrenami przedzierały się przez tłum. Zatrzymały się dopiero przy kościele Wszystkich Świętych na Langham Place. Funkcjonariusze w ubiorach ochronnych, z tarczami i pałkami gotowymi do użycia, wyskakiwali z furgonetek i przepychali się przez tłum gapiów.
Bomba dymna wyrzuciła w powietrze kłęby czarnych oparów. Wystraszony ochroniarz potknął się o jedną z barier i upadł na ziemię. Demonstranci skorzystali z okazji i rzucili się nad nim, forsując drzwi. Nadal trzymałem panią Templeton za ramię, czułem, jak napór policji wpycha mnie do holu.
Hol wypełniała już setka demonstrantów, przytłaczając liczbą strażników, próbujących chronić windy. Grupka gości kryła się między fotelami, morale nareszcie zostały skonfrontowane z rzeczywistością. Dym petard zawlókł się za nami do holu, zakłębił w szybach wind, gdy zaczęły wwozić forpoczty demonstrantów na wyższe pietra. Prowadzeni przez jednego z producentów BBC, który przeszedł na naszą stronę, planowali najechać redakcję i nadać manifest rebelii klas średnich do rodaków, którzy z ustami rozdziawionymi nad kanapkami z bekonem i jajkiem, słuchali wiadomości.
Inny pracownik BBC, Anglo-Hindus ze szczupłą twarzą, zapędził nas w stronę schodów na lewo od holu. Piętro wyżej wpadliśmy przez drzwi z napisem Pokój Rady, do wysoko sklepionej sali z półkolistą południową ścianą, obwieszoną portretami dyrektorów naczelnych BBC, którzy kierowali dobroczynną tyranią firmy.
Jak rewolucyjny motłoch, który wdarł się do salonów ancient regime’u i napotkał tam podobizny zepsutej arystokracji, patrzyliśmy z przerażeniem na portrety, wśród których dominował główny architekt BBC, lord Reith. Spostrzegłem, że głowy na portretach stawały się coraz większe wraz z upływem lat i wzrostem potęgi BBC. Kulminację stanowił uśmiechnięty balon głowy ostatniego mianowanego dyrektora, ogromny zeppelin samozadowolenia.
Nerwowy rządek młodszych producentów i inżynierów, niezbyt chętnych do czynów wymagających poświęcenia, zagrodził nam drogę. Poddawali się bezwładnie, gdy przepychaliśmy się między nimi. Pani Templeton wyciągnęła z torebki puszkę z aerozolem. Gdy do sali wpłynął dym z holu, ze znawstwem wycelowała strumień farby w portrety, zaopatrując je w serię wąsików i baczków a la Hitler.
Pięć minut później było po wszystkim. Gdy ochroniarze wlekli nas korytarzem, wiedzieliśmy już, że atak na studio jedynki nie powiódł się. Na długo przed naszym przybyciem cała ekipa programu przeniosła się do bezpiecznego studia w piwnicy. Oddziały policji weszły do Domu Radia bocznymi drzwiami z Portland Place. Czekali na nas z gotowymi do użycia pałkami w dłoni. Nie patyczkowali się z tymi, którzy zagubili się w labiryncie korytarzy. Spędzono nas i wyrzucono z budynku, a BBC kontynuowało swoją historyczną misję oszukiwania klas średnich.
Zauważyłem, że gwałtowność działań policji była wprost proporcjonalna do znudzenia, a nie do oporu stawianego przez demonstrantów. Przed prawdziwą brutalnością ochroniły nas własna niekompetencja i szybkie zakończenie demonstracji. Wspomagani kopniakami i uderzeniami pałek, zostaliśmy wypchnięci na przesiąknięty dymem Portland Place. W ciągu pół godziny zostaniemy przewiezieni do West Endu, oskarżeni i wypuszczeni za kaucją, żeby pojawić się przed sądem pokoju. Pani Templeton pewnie zostanie zwolniona, aleja byłem całkowicie pewien miesiąca odsiadki.
Wyrzucony za drzwi przez spoconego posterunkowego, potknąłem się o drewnianą barierkę. Jakaś sierżant policji podeszła i złapała mnie za ramię. Gdy pomagała mi wstać, rozpoznałem zawziętą twarz uczestniczki demonstracji w Olympii, która zabandażowała mi zranioną nogę.
– Angela…? – Zajrzałem pod opuszczone rondo kapelusza. – Wystawa kotów, Olympia…
– Wystawa kotów?
– Kingston, dwoje dzieci…
– Zgadza się. – Gdy mnie rozpoznała, zwolniła mocny uścisk na moim ramieniu. – Pamiętam.
– Wstąpiłaś do policji?
– Na to wygląda. – Poprowadziła mnie w stronę kościoła, gdzie obrabiano zatrzymanych. – Daleko pan zaszedł od Olympii, panie…?
– Markham. David Markham. – Wpatrywałem się w jej stalowe oczy. Obok nas przejechała furgonetka policyjna. – Cóż za zmiana poglądów. Kiedy to się stało?
– Cztery lata temu. Czuję się bardzo dobrze.
– Więc była pani… tajnie?
– Coś w tym stylu. – Poprowadziła mnie wzdłuż tłumu policjantów z psami i kierowców radiowozów. – Bardzo się pan wciągnął. Niech pan sobie znajdzie inne hobby.
– Tajnie? – Przypomniałem sobie moją grzywnę, sto funtów za to, że przyszedłem jej z pomocą.
– Ktoś musi dbać o bezpieczne ulice.
– Ma pani rację. Tak się składa, że ja też byłem tam tajnie.
– Doprawdy? Dla kogo?
– Trudno to wyjaśnić. Ma to związek z bombą na Heathrow. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych jest tym zainteresowane.
Wskazała ostatnich demonstrantów wypędzanych z Domu Radia. Pani Templeton w podartym kożuszku skarżyła się na coś bezbarwnemu inspektorowi.
– A dzisiaj? Czy to część pańskiego zadania?
– Nie. To poważniejsze niż się wydaje. Musimy dołożyć starań.
– Być może mówisz poważnie, ale niewiele trzeba starań. Marnujesz czas policji i dajesz uzasadnienie ludziom, którzy chcą poczynić poważne szkody.
Straciła zainteresowanie moją osobą. Zobaczyła, że nastrój jej kolegów zmienił się. Policjanci z psami zaganiali swoich pupili do furgonetek, kierowcy włączali silniki. Poza kilkoma funkcjonariuszami, którzy pilnowali demonstrantów na stopniach kościoła, reszta pobiegła do wozów. Angela zostawiła mnie bez słowa i wskoczyła na przednie siedzenie samochodu policyjnego, który na chwilę zatrzymał się przy nas.
Konwój odjeżdżał, syreny zawodziły na Upper Regent Street. Prawie cała policja zniknęła, a próżnię wypełnili spacerujący wolnym krokiem turyści, którzy zaczęli robić nam zdjęcia. Demonstranci spędzeni na stopniach kościoła znów przyłożyli uszy do odbiorników, potem rozproszyli się, gdy posterunkowi kazali im odejść.
Pani Templeton podeszła do mnie z radiem przy uchu. Była nastroszona i zmieszana, nie zwracała uwagi na podarty kożuszek i farbę na podbródku.
– Pani Templeton? Weźmiemy razem taksówkę. Myślę, że się nam upiekło.
– Co? – Popatrzyła na mnie dziko, jej uwagę przykuwało radio. Zgubiła obcas prawego buta, a ja, powodowany dziwnym odruchem członka klasy średniej, uznałem, że się kompromituje w tym stanie.
– Jesteśmy bezpieczni, pani Templeton. Czy policja zrobiła pani jakąś krzywdę?
– Niech pan posłucha… – wręczyła mi radio. – W galerii Tatę wybuchła bomba. Zginęli ludzie…
Słuchałem natarczywego głosu reportera, a wokół mnie wszystkie dźwięki ulicy ucichły. Turyści przechodzili obok Domu Radia, patrząc na mapy prowadzące donikąd. Gońcy stali wyczekująco na światłach, obracając manetkami gazu, gotowi śmigać od jednego bezsensownego zlecenia do drugiego. Miasto było ogromną, nieruchomą karuzelą, na stałe obsadzoną przez miliony niedoszłych pasażerów, którzy zajęli miejsca, czekali, a potem umarli. Myślałem o bombie rozrywającej się w kolejnej świątyni oświecenia, uciszającej niekończący się szmer rozmów w kafejkach. Wbrew sobie poczułem przypływ podniecenia, jakbym brał w tym udział.