39021.fb2
Tamiza wpychała się pod most Blackfriars, zniecierpliwiona starymi przęsłami. Nie był to już ten bierny strumyczek, który prześlizgiwał się przez Chelsea Marina, ale nawał ohydnej wody, która poczuła otwarte morze i parła, by dotrzeć do niego. Poniżej Westminsteru z Tamizy robi się osiłek o twardych pięściach, jak ludzie z ujścia, nieczuli na finansowe tarasy City.
Sale, w których dokonywano transakcji, były ułudą, tylko rzeka była prawdziwa. Pieniądze były tykaniem, strumieniem zakodowanych woltów, płynącym przez ukryte obwody pod podłogami zagranicznych giełd. Naprzeciwko nich, po drugiej stronie rzeki stały kolejne ułudy, replika Globe Szekspira i galeria sztuki nowoczesnej Tatę, stara elektrownia przerobiona na dyskotekę dla klasy średniej. Przechodząc obok wejścia do Globe, nasłuchiwałem echa bomby, która zabiła Joan Chang. Było to jedyne sensowne wydarzenie w całym krajobrazie.
Zaparkowałem na Summer Street, sto metrów za tyłami galerii. Budynek otoczony był policyjnymi wozami, a taśmy odgradzały wejście dla publiczności. Wybrałem długie obejście, wzdłuż Park Street do Globe, potem skręciłem na nabrzeże. Szedłem między turystami, tłoczącymi się przy Młynie Tysiąclecia, żeby zobaczyć szkody, jakie poniosła ta bombastyczna budowla, bardziej bunkier niż muzeum, z której Albert Speer mógłby być dumny.
Sally i ja, podobnie jak wszyscy nasi przyjaciele, oglądaliśmy każdą wystawę w tej ogromnej krypcie. Budynek triumfował wizualną zręcznością, psychologicznym trikiem, który zrozumiałby każdy faszystowski dyktator. Z zewnątrz symetria fasady sprawiała, że wyglądał na mniejszy, niż był w istocie, a ogromne rozmiary hali turbin porażały oko i mózg. Rampa wejściowa była wystarczająco szeroka, żeby przyjąć paradę czołgów. Moc, kilowatogodzin czy mesjanistycznej doktryny, promieniowała z odległych ścian. Był to pokaz sztuki, jak któryś ze spektakli Hitlera, być może wczesne ostrzeżenie, że klasa średnia zwraca się ku faszyzmowi.
Przeszedłem między turystami ku głównemu wejściu i przyglądałem się przez trawnik zniszczeniom dokonanym przez bombę. Wybuch nastąpił o 1.45, gdy sierżant Angela wyprowadzała mnie z Domu Radia.
Świadkowie zeznali, że młoda Chinka kręciła się koło księgarni. Najwyraźniej zrozpaczona, schwyciła z półki wielki album i pobiegła do hali turbin. Personel gonił ją, ale zrezygnował, gdy zrozumiał, że ostrzega ludzi. U szczytu rampy wejściowej książka wybuchła jej w rękach, a pochyła podłoga wzmocniła siłę eksplozji. Szkło i kamienie leżały w trawie i pokrywały samochody zaparkowane na Holland Street.
Pomyślałem o Joan Chang, wesoło siedzącej za Stephenem Dexterem na harleyu. Domyśliłem się, że po obejrzeniu wystawy spędziła kilka minut w księgarni i tragicznym zbiegiem okoliczności zobaczyła terrorystę podkładającego bombę, śmiercionośne urządzenie, którego zadaniem było spowodować jak największą liczbę ofiar. Policja zidentyfikowała rannych, ale Stephena Dextera nie było wśród nich. Pastor zniknął z Chelsea Marina, zostawiając swojego harleya na deszczu przed kaplicą. Kay zadzwoniła do przyjaciela w dziale filmowym galerii Tatę, ale nikt nie pamiętał, żeby widział Dextera w księgarni albo w którejś z galerii. Kay opłakiwała śmierć chińskiej dziewczyny i uznała, że Dexter uciekł z Londynu i udał się do jakiejś religijnej samotni.
Wspominając spustoszenia na Heathrow, wiedziałem teraz, że Dexter i ja mamy coś wspólnego. Bomba terrorysty nie tylko zabija swoje ofiary, ale też gwałtownie przedziera się przez czas i przestrzeń i załamuje logikę trzymającą świat w jedności. Na kilka godzin grawitacja nas zdradza, unieważnia prawa Newtona, zawraca bieg rzek i przewraca drapacze chmur, budząc od dawna uśpiony strach w naszych umysłach. Terror rzucił wyzwanie łagodnemu samozadowoleniu codziennego życia, jak obcy, który występuje z tłumu, żeby uderzyć kogoś w twarz. Siedząc na ziemi z zakrwawionymi ustami, człowiek zdaje sobie sprawę, że świat jest niebezpieczniejszy, ale niewykluczone, że znacznie bardziej sensowny. Jak powiedział Richard Gould, niewytłumaczalny akt przemocy ma w sobie zażartą autentyczność, której nie dorówna żadne rozsądne zachowanie.
Ulewa, nasłana przez dumną rzekę, chłostała twarz galerii. Tłum rozproszył się w bocznych uliczkach, zostawiając ekipy policyjne przy pracy, przesiewaniu szczątków i przelewaniu potłuczonego szkła do plastikowych toreb.
Jakiś policjant krzyknął coś do dwóch Niemek, które przeszły za taśmy policyjne i poszukały schronienia za furgonetką. Zapinając płaszcze przeciwdeszczowe, przebiegły obok małego samochodu pokrytego kurzem i fragmentami muru.
Poszedłem za nimi, ale zatrzymałem się przy samochodzie, volkswagenie garbusie. Pod pokrywą brudu i gruzu zobaczyłem biały lakier karoserii taki sam jak w samochodzie Joan Chang. Obserwowałem policjanta pilnującego podjazdu; przestępował z nogi na nogę i mówił coś do kryminalistyków, szukających schronienia w bramie.
Postanowiłem przeprowadzić dochodzenie na własną rękę.
Dziesięć minut później wróciłem z Summer Street ubrany w biały kitel, który Gould rzucił na tył range rovera, kiedy opuszczaliśmy hospicjum dla dzieci. Policjant zajęty był turystami, ośmielonymi niepewnym słońcem. Faceci z ekipy wyjmujący swoje kołki i sznurki ledwie na mnie spojrzeli, zakładając, ze jestem śledczym z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych albo może patologiem, szukającym ludzkich szczątków.
Zbliżyłem się do garbusa i schwyciłem za klamkę, gotów zbić łokciem szybę po stronie kierowcy. Gdy podniosłem ramię, poczułem, że mechanizm otwiera się gładko pod naciskiem ręki. Joan wysiadła z samochodu i zapomniała go zamknąć, być może rozproszył ją przejeżdżający pojazd albo jakiś znajomy, z którym się tu umówiła.
Otworzyłem drzwi i wsunęłem się na fotel, rozpoznając bladą woń jaśminu i olejku z korzenia fiołkowego. Na oknach grubą warstwą osiadł pył ceglany, strumienie błota w kolorze ochry chroniły mnie przed policją, stojącą dwadzieścia metrów dalej. Odwróciłem się i obejrzałem dokładnie tylną kanapę, mnóstwo chusteczek, fiolki z perfumami i przewodnik turystyczny po Chinach otwarty na pięciodniowej wycieczce łodzią po przełomach Jangcy.
Nacisnąłem pedały gazu i hamulca, ale ledwie byłem w stanie ich dosięgnąć. Fotel został odsunięty do tyłu, żeby zrobić miejsce dla nóg dłuższych niż nogi Joan Chang. Jadąc garbusem, filigranowa Chinka dotykała podbródkiem kierownicy.
Ktoś inny, prawie na pewno Stephen Dexter, przywiózł Joan do galerii Tatę. Z wyciągniętymi nogami czułem się niewygodnie, sięgnąłem pod fotel i zacząłem szukać dźwigni.
Rozległ się słaby pisk elektronicznego protestu. Trzymałem w ręku telefon komórkowy. Czekając, aż zadzwoni, przyłożyłem go do ucha, prawie spodziewając się, że usłyszę piskliwy głosik Joan. Telefon milczał, leżał pod fotelem przez ostatnie dwa dni, niezauważony przez policjantów.
Przez zamazaną przednią szybę patrzyłem na ekipę kryminalistyczną przy pracy, jak dzieli podjazd na wąskie działki, mozolną anatomię, zawierającą zapewne jakieś szczątki mechanizmu bomby. Zadzwoniłem pod ostatni wybierany numer i słuchałem dzwonka.
– Dzwonisz do galerii Tatę – przemówił nagrany głos. – Galeria jest zamknięta do odwołania. Dzwonisz do…
Wyłączyłem telefon przyjmując, że Joan zadzwoniła do Tatę przed przyjazdem, być może po to, żeby zarezerwować stolik w restauracji. Gdy siedziałem w samochodzie z jej komórką w dłoni, odniosłem wrażenie, że ożywiam ostatnie chwile życia tej miłej, młodej kobiety.
Jakaś ręka zaczęła majstrować przy drzwiach od strony kierowcy, zdrapując wilgotny kurz z szyby. Zamknąłem drzwi od wewnątrz, wciskając kołek zabezpieczający. Palce macały szybę po omacku jak pazury wielkiego psa. Widziałem rozmazaną twarz i ramiona mężczyzny w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym, prawdopodobnie jednego z detektywów.
Odkręciłem okno. Znów padał lekki deszcz, ale rozpoznałem nerwową, zmiętą twarz człowieka, który na mnie patrzył.
Włożył rękę i przyciągnął mnie do słupka drzwi.
– Markham? Co tu robisz?
– Stephen… pozwól, że ci pomogę. – Oderwałem jego rękę od ramienia, ale zawahałem się, zanim otworzyłem drzwi. Pot spływał po czole pastora, skupiając się w kropelki wokół wielkich oczu. Zgubił koloratkę, zdartą gdzieś w panice, a nieogolone policzki były zaczerwienione i nabrzmiałe, jakby płakał, biegnąc przez całą noc po przeklętych i pustych ulicach. Kiedy tak zaglądał do samochodu, świadom próżni nie do zniesienia, wyobraziłem go sobie biegnącego wzdłuż rzeki w noc, która przychodzi na zawsze.
Popatrzył mi w twarz zbity z tropu białym kitlem i pokazał pęk kluczyków, najwyraźniej sądząc, że podszedł do niewłaściwego samochodu.
– Markham…? Szukam Joan. Jej samochód jest tutaj…
Odepchnąłem drzwi i wysiadłem w deszcz. Położyłem ręce na ramionach Dextera, próbując go uspokoić.
– Stephen… Przykro mi z powodu Joan. To straszne dla ciebie.
– Dla niej. – Dexter odsunął mnie na bok i spojrzał na pokryte gruzem wejście do galerii. – Chciałem do niej zadzwonić.
– Co się stało?
– Wszystko. Wszystko się stało. – Patrzył w moją twarz, dopiero teraz rozpoznając mnie w pełni, odsunął się, wzdragając przed kontaktem ze mną, jakbym to ja był odpowiedzialny za śmierć Joan Chang. Wyrzucił z siebie potok słów, ostrzeżenie przed zbliżającym się niebezpieczeństwem, krzyczał:
– Wracaj do żony. Uciekaj przed Richardem Gouldem. Uciekaj…
Odwrócił się ode mnie, jedną ręką nadal trzymając mnie za ramię, i wskazał coś ponad dachem samochodu. Dziesięć metrów od nas, na nabrzeżu, stała młoda kobieta z przemoczonymi deszczem włosami. Jej kurtka z lakierowanej skóry spływała wodą, jakby dziewczyna dopiero co wyłoniła się z rzeki albo zeszła z ciemnej barki stojącej pod powierzchnią wody przy wysokim przypływie. Patrzyła na księdza gniewnym wzrokiem skrzywdzonej parafianki, pałającej żądzą zemsty.
Dexter wzmocnił uścisk na moim ramieniu. Najwyraźniej bał się tej młodej kobiety, która wyglądała jakby już go ukarała i wkrótce miała to znów zrobić. Patrząc na zaognioną bliznę na jego czole, pomyślałem o filipińskich partyzantach, których bicze złamały jego ducha.
– Wy dwaj… jazda! – Policjant krzyczał do nas od wejścia do galerii, odpędzając nas od skonfiskowanego samochodu. Zasalutowałem mu i odwróciłem się, żeby odprowadzić Dextera za taśmę policyjną. Ale pastor zostawił mnie. Ze spuszczoną głową, z dłońmi w kieszeniach płaszcza przeciwdeszczowego, ruszył szybko Summer Street w stronę mostu Blackfriars.
Młoda kobieta z gołą głową szła pośpiesznie w stronę teatru Globe. Od tyłu rozpoznałem jej kapryśny krok trochę grymaśnej uczennicy, trochę znużonej przewodniczki. Była elegancka, chociaż przemoczona, i domyśliłem się, że krążyła po ulicach wokół Tatę od wielu godzin, czekając aż pojawi się Dexter.
Syrena holownika dała sobie upust na rzece, opróżniając pojemne płuca groźnym grzmotem, odbijającym się od budynków biurowych w okolicach katedry św. Pawła. Vera potknęła się na swoich wysokich obcasach. Złapałem ją, zanim upadła i podprowadziłem do wejścia do teatru Globe, gdzie przyłączyliśmy się do grupki amerykańskich turystów, chroniących się tam przed deszczem.
Vera nie próbowała stawiać oporu. Oparła się o mnie ze słodkim uśmiechem, zatopiona w sobie, martwa emocjonalnie, narowiste i śmiercionośne maleństwo. Patrząc, jak mierzy mnie wzrokiem, znów zobaczyłem uzdolnione chemicznie cudowne dziecko z podmiejskiego domu, które awansowało na sztandarową dziewczynę Ministerstwa Obrony, dominę z marzeń każdego wojownika za biurkiem.
– Jesteś zadyszana, Vero.
– Doktor Livingstone? Jesteś bardzo przekonywający. Któżby mógł przypuszczać?
– To jedno z przebrań Richarda Goulda. Zostawił je w moim samochodzie.
– Pozbądź się tego. – Jej palce rozpięły górny guzik. – Ludzie będą myśleli, że uciekłam z domu wariatów.
– Bo uciekłaś.
– Naprawdę? – Jej ręka zatrzymała się na guzikach. – Czy to komplement, Davidzie?
– W twoim przypadku, tak. W przypadku Joan Chang tragedia.
– To straszne. Była taka miła. Musiałam tu przyjść.
– Widziałaś Stephena Dextera?
Twarz pozostała opanowana, ale z lewej brwi spadła kropla deszczu, sygnalizując ukryte przesłanie. Była bardziej niespokojna, niż przypuszczała, na górnej wardze pojawił się tik. Choć raz mocno zderzyła się z realnym światem.
– Stephena? Nie jestem pewna. Czy stał przy samochodzie?
– Jesteś pewna. – Wilgotni turyści weszli do teatru i gapili się na wychłostane deszczem galerie. Uniosłem głos. – Szłaś za nim. Dlaczego?
– Niepokoimy się o niego. – Wzięła ode mnie biały kitel i złożyła go starannie, a potem wrzuciła do kosza na śmieci. – Jest bardzo rozstrojony.
– To nie jest powód. Czy wiedział o bombie?
– Skądże! – Dotknęła mojego podbródka. – Nigdy nie pozwoliłby Joan znaleźć się w pobliżu. Ludzie widzieli, jak z nią biegła.
– Zdumiewające, jak ją znalazła. Tysiące książek, a jej udało się wybrać właśnie tę jedną z kilogramem semteksu między okładkami. – Patrzyłem, jak deszcz cofa się za rzekę. – Myślę, że to Stephen siedział w samochodzie.
– Kiedy bomba wybuchła? Dlaczego?
– Siedzenie było odsunięte do tyłu. Stopy Joan nie dotknęłyby pedałów. Prawie na pewno podwiózł ją do Tatę.
– Myślisz, że Stephen był zamachowcem?
– To tylko przypuszczenie. Mogli pracować razem. Zabrała bombę do sklepu i zostawiła ją na półce. Z jakiegoś powodu zmieniła zdanie.
Vera otworzyła puderniczkę i przyjrzała się dokładnie makijażowi. Zerknęła na mnie, niepewna, czy jestem taki naiwny, czy próbuję ją zwodzić.
– Zmieniła zdanie? Trudno w to uwierzyć. A w ogóle po co Stephen chciałby podłożyć bombę w galerii Tatę?
– To doskonały cel dla klasy średniej. On jest księdzem, który utracił wiarę.
– A zdetonowanie bomby…?
– …przywraca mu tę wiarę. W jakiś samotniczy, obłąkany sposób.
– Jakie to smutne. – Vera pochyliła wypukłe czoło, gdy dwóch policjantów przechodziło nabrzeżem. – Dobrze, że przynajmniej nie sądzisz, że ja mam z tym coś wspólnego.
– Nie jestem taki pewien. – Złapałem Verę za ramię i wyczułem puls nad łokciem. – Jakichś bardzo niebezpiecznych ludzi kusi przemoc. Ty mogłaś zrobić bombę, ale nigdy byś jej nie dała parze amatorów. Jesteś profesjonalistką.
– To wyszkolenie z Ministerstwa Obrony. Wiedziałam, że okaże się przydatne. – Zadowolona pojaśniała, a jej uśmiech był jak słońce wychodzące zza chmur. – Ale biedny ten Stephen.
– Dlaczego chciałaś się z nim tutaj spotkać? On się ciebie boi.
– Jest w niebezpiecznym stanie umysłu. Pomyśl, jakie musi mieć poczucie winy, nawet jeśli to nie on podłożył bombę. Mógł rozmawiać z policją i coś palnąć.
– Co mogłoby być niebezpieczne dla ciebie?
– I dla ciebie, Davidzie. – Strzepnęła kilka okruchów zaprawy z mojej kurtki. – I dla nas wszystkich z Chelsea Marina…
Patrzyłem, jak odchodzi, godnie mijając policjantów. Podziwiałem jej opanowanie. Jak powiedział Richard Gould, bezsens ataku na galerię Tatę wyróżnia ją od innych aktów terroru. Przesłanie żadnego z dzieł sztuki w galerii nawet w niewielkim stopniu nie mogło się równać z bezgranicznym potencjałem niesionym przez bombę terrorysty. Próbowałem sobie wyobrazić, jak Vera Blackburn uprawia miłość, ale żaden kochanek nie dorównałby kusicielskiej sile i zmysłowej potencji uzbrojonego semteksu.
Wróciłem na Summer Street i usiadłem za kierownicą range rovera. Patrzyłem, jak bilet parkingowy łopocze na przedniej szybie. Czułem, że jestem bliżej prawdy o bombie na Heathrow, niż byłem, kiedy zawitałem w Chelsea Marina. Kay była zadowolona, że dzielę z nią łóżko, choć ciągle namawiała mnie, żebym wrócił do Sally i St John’s Wood. Aleja musiałem spędzić więcej czasu z Kay i Vera, a przede wszystkim z Richardem Gouldem. Spoza granic Chelsea i Fulham wyłoniła się dziwna logika, która rozprzestrzeni się daleko, dojdzie może nawet do zrzutni bagażu w terminalu numer 2, gdzie Laura spotkała się ze śmiercią.
Podniosłem słuchawkę telefonu w samochodzie i wykręciłem numer Instytutu Adiera. Gdy zgłosiła się recepcjonistka, poprosiłem profesora Arnolda.