39028.fb2
…Całe popołudnie lustro zachowywało się z ostentacyjną obojętnością. Agata zamknęła się w swoim pokoju pod pretekstem nauki. Zawsze była samodzielna i nikt nie musiał kontrolować, czy naprawdę się uczy, czy też robi coś całkiem innego. Ale tym razem dziewczynka chciała mieć zapewniony spokój. W domu panowała cisza, mama robiła bowiem korektę dla wydawnictwa, a tata pogrążony był w czytaniu kolejnego tomu o epoce wojen napoleońskich.
Agata usiadła plecami do lustra, gdyż musiała pomyśleć. I to nie byle jak, szybciutko, na łapu-capu, żeby problem mieć z głowy, jak zazwyczaj czyni większość ludzi, zarówno małych, jak i dużych. Agata gdy myślała, to myślała naprawdę, była niemal oderwana od rzeczywistości, skupiona wyłącznie na temacie swych rozważań. I dlatego odwróciła się plecami do lustra, by nie mogło wywrzeć na nią żadnego wpływu. Dobrze wiedziała, że lustro jest zdradliwe, więc nie wolno mu ufać. Musiała absolutnie sama przemyśleć niespodziewaną sytuację, w jakiej się znalazła, i jeszcze raz zastanowić się nad tym, jak jej sprostać.
…Ono nie odda mi psa samo z siebie, to pewne. Wciągnęło go przecież, żeby zmusić mnie, bym tam poszła. Pójdę, bo nie mam innego wyboru – myślała Agata. – Jeśli jednak znajdę psa, czy ono pozwoli mi wrócić tu? I w jaki sposób wrócimy? Czy tam jest jakaś druga strona lustra? Chciałabym wiedzieć, komu jestem aż tak potrzebna, że lustro zmusza mnie do wejścia tam. Co jest tam…?
Agata instynktownie czuła, że tajemniczy sklep pana Grymsa otwarł swe podwoje tylko po to, żeby ona mogła trafić na lustro (lub żeby ono mogło spotkać Agatę…).
…A jeśli lustro wchłonie mnie i już nigdy nie wypuści? Jeśli nigdy nie znajdę Kusego i będę błąkać się w jakimś obcym lub wręcz urojonym świecie? Mniejsza o to, co będzie ze mną, ale mama? Tata? Jakże zmartwią się, jak bardzo będą nieszczęśliwi, gdy zniknę bezpowrotnie… Może jeśli poczekam jeszcze dzień lub dwa, Kusy wróci jak gdyby nigdy nic…? Nie, nie, tak się nie stanie, nie wolno mi czekać. Lustro nie po to tak się wysilało, żeby ot tak, po prostu oddać mi psa. Więc muszę tam iść. Mamie na wszelki wypadek zostawię kartkę…
Po chwili Agata, marszcząc brwi i wysuwając koniuszek języka, pisała krótki list:
Kochana Mamusiu! Nie denerwuj się. Ja wkrótce wrócę. Poszłam po psa, bo wiem, gdzie jest. Bardzo Was oboje kocham i całuję.
Agata
W zasadzie w liście udało się uniknąć grubszego kłamstwa. Były tylko przemilczenia. Właściwie same przemilczenia. Ale dziewczynka niejasno czuła, że o tej niepokojącej sprawie w ogóle nie należy opowiadać dorosłym. Musi ona zostać tajemnicą, inaczej lustro zamknie się na zawsze – rezygnując ze swej misji – ale wtedy może nie oddać psa. Lustro nie miało chyba dobrej natury i kto wie, czy nie było mściwe.
Noc nadeszła szybko. Agata bała się, choć nie aż tak bardzo, jak by należało się spodziewać, silniejsza bowiem od strachu była chęć uratowania ukochanego psa. Teraz, siedząc w swym pokoju, Agata słuchała uważnie – iż pewnym rozczuleniem – jak mama kończy wieczorną krzątaninę w kuchni, a tata, gwiżdżąc, myje się w łazience. Po pewnym czasie do jej uszu dobiegł charakterystyczny dźwięk zasuwanych stor w sypialni rodziców i zaraz potem pytanie mamy:
– Czytasz?
– Jeszcze chwilkę, a ty…? – odparł tata.
– Ja też chwilkę.
Jak co wieczór, Agata weszła do sypialni rodziców, żeby pocałować ich na dobranoc. Dziś ten niemal rutynowy gest nabrał nagle w oczach dziewczynki niezwykłego sensu. Kto wie, czy nie było to pożegnanie na dłużej…? A może na zawsze…? Przytuliła się do ciepłej, pachnącej mydłem i kremem mamy, potem z uśmiechem dotknęła palcem białych kropek po paście do zębów na brodzie taty, kropek, które zawsze tam się znajdowały po wieczornym myciu, bo tacie nigdy nie chciało się zerknąć w lusterko.
– Nie martw się o Kusego – powiedział serdecznie tata. – Jeśli do jutra się nie znajdzie, pójdziemy razem go szukać…
– …i damy ogłoszenie do gazet – dodała mama, głaszcząc córkę po głowie.
– On wróci, ja wiem – uspokoiła ich Agata. – Dobranoc. Bardzo was kocham…
– Ho! Ho! Chyba nie masz nic złego na sumieniu?! – roześmiał się tata.
– Pewnie, że nie ma – powiedziała ciepło, choć odrobinkę ironicznie mama. – Nie sądź wszystkich według siebie…
Zanim Agata zgasiła lampkę nad tapczanem, jeszcze raz, z pewnym wzruszeniem rozejrzała się po niewielkim pokoiku, zastanawiając się, kiedy i czy w ogóle do niego wróci. Lubiła w nim wszystko: kolorową kapę, zrobioną przez mamę szydełkiem, półki z książkami z jasnego sosnowego drewna, bukiet suszonych kwiatów w dużym glinianym dzbanie, małe biurko z taką liczbą szuflad, jaka akurat była niezbędna, polakierowane na różowo drzwi z wymalowanym własnoręcznie napisem:
Ja i pies Kusy mieszkamy ta sobie
i mieszkać będziemy w całej swej ozdobie.
Z otwartego szeroko okna patrzył na nią melancholijny księżyc i Agata pomyślała w rozterce, że tam księżyc jest zapewne całkiem inny lub może nie ma go wcale. Dziewczynka z ociąganiem zgasiła lampę i usiadła na tapczanie przed lustrem.
Lustro długo trwało w swej połyskującej martwocie. Odbijał się w nim tylko księżyc.
– Specjalnie zwlekasz, na złość – szepnęła Agata, gdy nagle uprzytomniła sobie, że przecież księżyc za oknem ukazywał jedynie wąziutki, ostry i sierpowaty fragment swego oblicza, tymczasem księżyc w lustrze świecił zimnym blaskiem okrągłej, potężnej tarczy na głębokim, ciemnogranatowym nieboskłonie. Koło niego powoli zaczęły rozjarzać się gwiazdy…
Wzrok Agaty często, od dzieciństwa, wędrował ku nocnemu niebu. Kochała dalekie, obiecujące tak wiele gwiazdy; swoim mruganiem mówiły Agacie o tym, że czekają. Przyrzekały lekkomyślnie, że kiedyś pozwolą ludziom zbliżyć się do siebie i pokażą swoje tajemnice. Agata niemal na pamięć znała jarzący się nad Matką Ziemią nieboskłon, jego gwiezdne rodziny, ich świetlny, ulotny rysunek.
…Gwiazdy w lustrze były obce. Układały się w nie znane dziewczynce konstelacje. Wąski, srebrzysty sierp księżyca właśnie schował się za dachem pobliskiego domu. Srebrzysty talerz w lustrze lśnił nadal pełnym blaskiem. Agata ostrożnie dotknęła ręką powierzchni lustra. Była chłodna i twarda jak kryształ.
– Nie chcesz mnie? – spytała półgłosem. – I słusznie. Cóż bym robiła tam, w tej zimnej międzygwiezdnej przestrzeni? I cóż by robił tam Kusy?
Bez żalu odwróciła się od nieba w lustrze i podeszła do otwartego okna. Przed jej oczami rozpościerała się leniwa Wielka Niedźwiedzica, rozbudzona już na dobre ze swego zimowego snu i lśniąca ciepłym, dobrym światłem.
– Dziś was chyba jeszcze nie opuszczę – powiedziała półgłosem do plejady gwiazd, rysujących jasnymi punkcikami opasły zwierzęcy kształt na granatowym niebie.
Powietrze oziębiało się i Agata przymknęła połowę okna. Odwróciła się. W lustrze majaczył, jak wyblakły stary sztych, jakiś nieznany krajobraz. Powoli jego kontury zaczynały nabierać wyrazistości i wypełniały się barwami. Po chwili przed wzrokiem dziewczynki rozpostarła się pagórkowata kotlina, porosła rzadką roślinnością. Szeroko rozkładały swe gałęzie potężne drzewa o nieznanym rysunku konarów i obcym ulistnieniu, czołgały się przy ziemi gęste, ostre krzewy z dużymi kolcami, obsypane drobnym kwieciem. W oddali ciemnymi kształtami wspinały się ku granatowemu niebu wysokie góry. Obcy księżyc lśnił nad kotliną okrutnym, zimnym blaskiem. Gdy Agata dotknęła lustra, tym razem jej ręka nie napotkała żadnej przeszkody, lecz natrafiła na pustkę. Nie, to nie była pustka: dłoń Agaty wyczuła łagodne falowanie powietrza.
Dziewczynka pojęła, że tamten świat stoi przed nią otworem, że czeka na nią. Mimo to ociągała się. Jej opieszałość nie wynikała jednak ze strachu.
– To jest całkiem inne miejsce niż łąka, którą pobiegł Kusy – szepnęła do siebie. – A jeśli tamten świat jest ogromny i nigdy nie znajdę w nim mojego psa? Czy nie powinnam poczekać, aż w lustrze pojawi się znowu ta łąka?
Nagle uprzytomniła sobie błąd w rozumowaniu. Było mało prawdopodobne, żeby w tamtym świecie była taka sama łąka jak ta z jej codziennych spacerów z Kusym. Lustro świadomie ukazało fałszywy obraz, by skusić psa. Nie wiadomo, gdzie naprawdę znalazł się jej ulubieniec. Jeśli lustro rozwarło swą powierzchnię, widocznie tamten świat oczekuje na nią właśnie w tym miejscu.
Nie zastanawiając się dłużej, dziewczynka przekroczyła nie stawiającą oporu płaszczyznę zwierciadła…
Najpierw ogarnął ją gęsty, niemal duszący mrok. Odniosła wrażenie, że jest jakby zawieszona w próżni. Wokół niej dął przenikliwy, lodowaty wiatr. Agacie wydawało się, że jest… Wszędzie i Nigdzie. Nie czuła pod nogami gruntu, a gdy wyciągnęła przed siebie ręce, nie natrafiły na żadną przeszkodę. Zupełnie jakby wisiała – lub raczej płynęła – w przestrzeni. W gęstym mroku nie było niczego widać.
I naraz mrok ustąpił miejsca zimnej, srebrzystej poświacie księżyca, spływającej ku dziewczynce z granatowego, rozjarzonego tysiącem gwiazd obcego nieba. Nieba, które przed chwilą widziała w lustrze. Przez moment miała niesamowite wrażenie, że widzi siebie w rozległej, oświetlonej światłem księżyca kotlinie – ale w następnej sekundzie już ona sama stała tam i rozglądała się wokół.
Powietrze pachniało inaczej, ostrzej, bardziej orzeźwiająco, niosąc ze sobą nieznane, ale przyjemne zapachy ziół i traw. Intensywny blask księżyca sprawiał, że krajobraz widoczny był z najdrobniejszymi szczegółami. Okolica była łagodnie pagórkowata i z jednej strony falistymi zboczami opadała w dół, gdzie nocny mrok gęstniał na tyle, że już niewiele można było dostrzec. Pod nogami Agaty szeleściła wysoka, miękka trawa. Wokół rosły gęste krzewy, obsypane bujnym, mocno pachnącym fioletowym kwieciem. Dziewczynka podeszła do jednego z nich i ostrożnie dotknęła. Instynkt jej nie zawiódł: krzak miał niezwykle ostre, długie kolce, gotowe w każdej chwili boleśnie zranić natręta. Gdzieniegdzie rosły potężne, rozłożyste drzewa, rzucając w jasnym blasku księżyca groźne, czarne cienie.
Agata odwróciła głowę od tonącej w mroku doliny i spojrzała w drugą stronę. Teraz dopiero dostrzegła, że „jej” kotlinę stanowi naturalny taras, który jednym krańcem opada w dół, a drugim wznosi się coraz wyżej i wyżej. Pagórki stawały się coraz bardziej strome, aż wreszcie cały horyzont szerokim pasmem przegradzały wysmukłe, niemal gotyckie w rysunku góry. Na granatowym niebie ich kształt wydawał się czarny i posępny.
W którą stronę mam iść? – pomyślała dziewczynka, nieporadnie rozglądając się wokół. – Chyba poczekam, aż wstanie dzień, bo na razie niewiele widać. W jasnym świetle dnia łatwiej podejmę decyzję…
Nagle w mroku coś zaświeciło. Dwa malutkie ogniki zalśniły – i znikły.
– Jakieś zwierzę? Może to Kusy? – szepnęła z nadzieją dziewczynka. – Nie, to nie może być Kusy, boby mnie od razu wyczuł…
Ogniki znowu zaświeciły. Tym razem było ich więcej: osiem… dziesięć… dwadzieścia… setki… tysiące… Poruszały się szybko, jakby nerwowo, a zarazem w zwartym szyku. Zataczały nieduże kręgi, a z każdym kręgiem przybywało ich i przybywało.
– Wyglądają jak świętojańskie robaczki – stwierdziła Agata bez lęku, czując, że świetliste punkciki nie niosą ze sobą żadnego niebezpieczeństwa.
Wkrótce w niewielkiej odległości od niej tańczył koliście cały kłąb rozświetlonych ogników. Fosforyzowały delikatnym zielonym światłem i coraz to zmieniały położenie i układ, rysując na mrocznym tle pobliskich krzewów dziwaczne, abstrakcyjne obrazy. W pewnej chwili utworzyły długą, ruchomą strzałę z ostrzem skierowanym w stronę gór. Strzała okrążyła parokrotnie najbliższy krzew i zaczęła zbliżać się do Agaty. Wyglądała jak setki malutkich, rozedrganych płomyków świec. Światełka znowu zadrgały i tym razem parokrotnie okrążyły dziewczynkę – aby za moment znów zastygnąć w kształcie wydłużonej strzały. Jej szpic po raz drugi wskazał ten sam kierunek, gdzie na dalekim horyzoncie majaczyły górskie szczyty. Żywa strzała pomknęła tam, ale gdy już, już wydawało się, że zniknie, zawróciła i znowu zaczęła swój taniec wokół Agaty. Jednak za trzy, cztery sekundy ponownie płynęła, wydłużona, ostrzem w stronę gór… i już była z powrotem, rysując w mrocznej przestrzeni zygzakowate, zawiłe rysunki. Gdy fosforyzujące ogniki kilkakrotnie wykonały ten sam taniec, dziewczynka pojęła, że nie jest to przypadek.
Ona mnie woła, ta strzała – pomyślała nieufnie. – Najwyraźniej woła mnie, żebym szła tam, w stronę gór.
Agata na ogół była skłonna ulegać swym pierwszym, instynktownym odruchom. Instynktem odkryła nieme wołanie strzały, instynkt nakazywał też, by go usłuchała. Coś, co ją ściągnęło w ten obcy, nieznany świat, przysłało swego niemego posłańca… Jednak dziewczynka nie dowierzała temu światu i wszystkiemu, co z nim związane. Tak jak lustro mamiło Agatę zmiennymi obrazami, to strasząc, to kusząc, a wreszcie porywając ulubionego psa, tak i cały ten świat był jej zdaniem fałszywy i zmienny. Nie należało mu ufać.
Dziewczynka zbuntowała się przeciw własnemu instynktowi i postanowiła zdać się na rozum. A rozum nakazywał wstrzymać się z wszelkimi decyzjami, póki nie nastąpi dzień.
Wtedy zobaczę, co tu w ogóle jest, i wybiorę, w którą stronę mam iść – postanowiła. – A te ogniki niech sobie robią, co chcą…
I Agata ułożyła się wygodnie w miękkiej, szeleszczącej trawie pod najbliższym wysokim drzewem. Jego wydłużone liście przypominały trochę paprocie i ten znajomy kształt dawał dziewczynce znikome poczucie bezpieczeństwa. Trawa nie była szablista, ale jakby powycinana w skomplikowane, ząbkowane wzory. Mimo odmienności roślin, Agata nie czuła, żeby trawa czy drzewo były niebezpieczne.
Długi sznur ogników, jakby zawiedziony jej postępowaniem, rozpadł się na tysiące pojedynczych, bezradnych płomyczków. Chwilę krążyły chaotycznie nad głową dziewczynki, ale potem znowu uformowały się w kształt strzały i nad leżącą Agatą zaczęły powtarzać swój dziwaczny, natrętny taniec, każdorazowo zakończony lotem w stronę gór. Ruchoma strzała niemo, lecz tym bardziej natarczywie i wyraziście wołała:
– Chodź za mną…! Zostaw wszystko i chodź za mną! Zaufaj mi! No… pośpiesz się… chodź… chodź…!
Agata jednak obawiała się podstępu.
Wołają mnie w góry, bo Kusy jest zapewne w jakiejś dolinie… – myślała z posępną nieufnością.
Zagubiona między rozumem, który nakazywał nie ufać świetlistej, żywej strzale, a instynktem, który natarczywie podpowiadał, by szła za ognikami w stronę, gdzie na horyzoncie majaczyły posępne kształty gór – dziewczynka najspokojniej usnęła, wtulona w aksamitną trawę.
Już nie zobaczyła, że fosforyzując zielonkawym światłem, małe płomyki najpierw rozproszyły się, zniechęcone, bezradne i zrezygnowane, a po chwili – uformowawszy ponownie zwartą strzałę – pomknęły tam, gdzie tak wzdragała się iść dziewczynka. Wydawało się, że góry żałobnie schylają swe wysmukłe szczyty, czekając na chwilę, w której zgaszą fosforyzujące światło swego nieskutecznego posłańca czarnym cieniem kształtów.